wtorek, 25 grudnia 2018

Święta, święta

Święta… święta… święta… brzdęki kolęd, kolejki, prezenty-koszmarki,
z którymi nie wiadomo, co począć,
bo obdarować wypada, najmniej przejmując się obdarowanym. Uśmiechy cioć, babć, bratowej, szwagierek, wujków, siostrzenic, kuzynów, za które chciałoby się dać w mordę, bo nurzane w nieszczerości. Ale to nic, jutro zdejmie je obłuda, zawiść, złość, ale dziś radość ma być, wszak to czas pod presją rodzinnej atmosfery, wbudowanej w świętowanie, o czym przypomną wszystkie reklamy i seriale. 
    Z życzeń sms-owych, korporacyjnych, społecznościowych wyskakują misie
z paczuszkami, mikołajki z szaliczkami, gwiazdki uśmiechnięte, tu i tam czerwone czapeczki nad gębą tęskniącą do rozumu, reniferki z czerwonym noskiem, menażeria pogodnego kiczu i komercji, która gwałci oczy i uszy od połowy listopada, bo musi być miło, wówczas lepiej wydaje się kaskę.
 
  … czasem zastanawiam się, kiedy zostanie usunięte z nazwy tych świąt „Boże Narodzenie”… i tak dawno wypierane jak się da. Nie tylko w handlowej ikonografii, ale także z sieciowych życzeń, bo o czym tu mówić? To takie nie na czasie. Jakaś stajenka, siano, jakieś tam narodziny dzieciątka, dawne mity, średniowiecze normalnie i to nieszczęsne krwawe odkupienie świata wpisane w słodkie dzieciątko? … a fe! Ma być wesoło i rozrywkowo, a to takie niesmaczne i zupełnie nie pasuje do choineczki, światełek, Kevina w domu, Listów do M. , nie wolno psuć radości bałwanka i kolorowych krasnalków z pierniczka.

poniedziałek, 10 grudnia 2018

Leming w czterech aktach

Dziesięć minut przed czasem. Zdążymy. Z poczuciem ulgi zamykałem samochód pod kliniką. W zasadzie miałem pewność, że będzie obsuwa i nasza wizyta może wypaść za godzinę. Nie pierwsza i nie ostatnia z przesunięciem. Rok temu wydawałoby się nie do pomyślenia. Dziś już wiem, że opóźnienie wizyt dowodzi kompetencji lekarza, a sobota, to dzień zabiegów. Te zaś – w przeciwieństwie do konsultacji – bywają  nieprzewidywalne.

     W drodze do windy słyszymy głos starszej kobiety. Kręci się, rozgląda, pyta o piętro gabinetu równie zdezorientowanego męża, który został w progu, jakby czekał na nadciągającą pomoc. Nie zważa, że trzymam dla niego windę, ale jego żona wsiada i ruszamy. W poczekalni pytam pierwszą osobę o kolejkę, uśmiecha się  i wyznaje, że powinna wejść godzinę temu. No i mamy jasność. Bez słowa zajmujemy wolne krzesła. Żona automatycznie wyjmuje klasówki do sprawdzenia. Sam sięgam do plecaka po niekończącą się powieść biograficzną, 
ckliwą i słabiutką historię życia Jacka Malczewskiego. Specjalnie ją zabrałem, żeby sfinalizować tu, gdzie nic nie odciąga uwagi. Koniec aktu pierwszego.

     W drzwiach windy staje leming wyrwany jak z definicji. 
Głośnym monologiem rozbija miłą ciszę sobotniego wieczoru. Za nim wchodzi mąż starszej pani, prawdopodobnie adresat tyrady. Młody tryska niezadowoleniem i z marszu rzuca do siedzącej obok kobiety: „Mamusia poczeka, ja to załatwię”. Po chwili z oddalonej recepcji dociera pretensja, z której wynika, że mamusia nie będzie czekać piętnaście minut, skoro tydzień temu obiecano, że będzie przyjęta punktualnie. Dobiega też cierpliwy i opanowany głos recepcjonistki:
- Proszę pana, ja w ogóle nie mam pana nazwiska na liście osób umówionych na dziś, chyba pan to rozumie? Nie mam żadnej dodatkowej adnotacji, ale mimo to pan doktor na pewno państwa przyjmie, tyle że po pacjentach rejestrowanych. 

     Oburzony wraca ciągle z tarczą, przynajmniej w swoim mniemaniu, a już na pewno wie, że wszyscy tu perfidnie kłamią, a mamusia i tak miała wejść o tej godzinie, bo tak ustalił. Nie pyta, ile czasu czekają zebrani, na którą tu przyszli, wszak niewidzialni nie mają racji. On już wie, że klinika, do której wbija rodzicielkę, to burdel! Dziwić może, że przywiózł ją o kilka dekad za późno i pożytku nie będzie ani z mamusi, ani dla niej samej. Ale... jak tylko wyjdzie pielęgniarka, inaczej z nią porozmawia. Argumenty wybija pięścią w drzwi gabinetu. Zanim zza otwartego skrzydła pada pytanie: o co chodzi, jest kolejna tyrada. Pielęgniarka powtarza dokładnie to samo, co usłyszał w recepcji. Wskazuje na nas, po czym informuje, że skoro nie ma go na liście, wejdzie między pacjentami. Trochę mnie to zniesmaczyło, że awanturnik znajdzie się między oczekującymi miesiąc w rejestrze. Żeby zwizualizować ważniaka podnoszę głowę z nad książki. Postać wchodzi gładko w didaskalia. Na oko lat trzydzieści plus, klasyczny korposzczurek, w modnym płaszczyku i markowych butkach pod rurkami. Aż się prosi o zaszufladkowanie. Drzwi gabinetu otwierają się ponownie, ktoś wychodzi. Pielęgniarka prosi następną osobę z listy. Uspokajam się. Nic nie burzy ładu, poza nowymi krzykami pępusia ludzkości.

     Awantura wyciąga z gabinetu doktora. Pyta, co się dzieje. Dziecko zagubionej pani i korporacji sadzi się teraz do lekarza. Żąda przyjęcia teraz, zaraz, natychmiast, a nie w jakimś tam marcu przyszłego roku może! Bo przecież się umawiał i wie, że tu jest syf, że wszyscy go olewają i pan doktor też. Ten zerka na karteczkę podaną przez furiata, po czym spokojnie mówi w recepcji: „proszę zarejestrować pana na normalną najbliższą wizytę”. I już znika w gabinecie, w którym czeka właściwy pacjent. Słychać trzask klucza, wieszczący koniec aktu drugiego.

     Leming odmawia litanię nowych przekleństw, wzmocnioną milczeniem obecnych, najwyraźniej zaklętych w brzydszą siostrę ignorancji. Orator wyzywa lekarza od palantów i równie mało wybrednie panie z recepcji, po czym znika w czeluściach windy. Za swoim przewodem ciągnie spłoszonych i jeszcze bardziej zagubionych rodziców. Finał aktu trzeciego.

     Akt czwarty. Doktor jak zawsze uśmiechnięty, opanowany i uprzejmy. Pyta o samopoczucie, a przy tym lekko ucieka wzrokiem, zakręcony ilością spraw, które nieustannie go doganiają. Ogląda skutki poprzednich działań na moim ciele. Po chwili serwuje nowy zabieg, na szczęście nieco mniej bolesny. Gdy jeszcze leżę, opatrywany przez pielęgniarkę, słyszę jak wystukuje opis w laptopie, ale pada niespodziewane pytanie mojej żony: „A co pana doktora tak bawi?”. Gdy wstaję ze stołu, lekarz szczerze roześmiany mówi: „Nic nic, ten hałaśliwy pacjent, on próbował mi powiedzieć, że miał wizytę na dziś, choć sam sobie napisał datę na karteczce. Takimi zajmuje się mój prawnik i wystawia im rachunek. Dużo wyższy niż ja i bez diagnozy. Tymczasem obejrzę u pani efekty leczenia, chodźmy bliżej stołu i lampy”.

    Co robiło większe wrażenie? Profesjonalizm doktora czy jego poczucie humoru i racjonalizm? Potrafił nie podjąć rękawicy i zachować ironiczny dystans. Ugotował pajaca bez zbędnych emocji, nie przerywając zabiegów. A ja wciąż nie umiem pogodzić się z faktem, że korposzczury rozsadzają swoje klatki. Otaczają i będzie ich coraz więcej, nachalniej włażących w życie. I jakoś to doskwiera, boli, że będą deptać markowym bieżnikiem, byle zakomunikować światu swoje istnienie, bo jak mówi Javier Marias: Ludzie są dziś narcystyczni bardziej niż kiedykolwiek. Stali się szydercami, wydaje im się, że wszystko mogą powiedzieć, każdego opluć, insynuować, oskarżać innych bez podawania faktów, bazując na przypuszczeniach, domysłach, złośliwości. Robią to, bo – niestety – wciąż uchodzi im to na sucho.

poniedziałek, 12 listopada 2018

Polak mały

… drażni mnie potwornie to świętowanie, a w zasadzie sposób i metody. Obniżki cen, gdzie i na co się da, zwłaszcza na garderobę w kolorach białym i czerwonym. Wspólne śpiewanie hymnu, koncerty, listy przebojów, cuda na kiju, wszystko na pokaz, byle głośno i medialnie! Nie mówię, że nie trzeba tego stulecia państwa uszanować i podkreślić wagi rocznicy, ale czy w ten sposób?! Błagam! Na jeden dzień sobie przypomną, kim są, żeby patriotycznie pomachać chorągiewką? Zupełnie jak w Wigilię, kiedy wszyscy są sobie braćmi na czas strojenia choinek, prasowania obrusa i łamania opłatka, a miłość rządzi światem przez chwilę, bo wypada, ale od siódmej wieczór - choć sianko jeszcze pachnie - skoczą sobie do gardeł i obrusik splamią jadem.

Słowa bliskiej osoby wypadły z pierwszej wiadomości, tuż po włączeniu komputera i nie kryję, przeczytałem je z wielką ulgą. Potrzebowałem ich szczególnie teraz, po powrocie z kościoła, w którym wybrzmiał hymn narodowy na organy i wysoko piejącą organistkę. Pół kazania rozważałem, czy wszystko ze mną w porządku, ale odpowiedzi nie znam. Z jakiegoś powodu takie świętowanie wcale mnie nie wzrusza, a z czasem nieuchronnie wprawia w stan pewnego obrzydzenia. Przecież wypada i należy pogrążyć się w dumie i zadumie, a tymczasem, na przekór powinnościom, dopada zażenowanie i smutek płynie z nachalnej hipokryzji obchodów, gdy na ekranie telewizora, choćby przez moment przeskakiwania reklam, śmigają zakłamane gęby rozśpiewanych polityków. 

Z tego strojenia min, malowania w barwy narodowe, czerwienią wyłazi mi na policzki jedynie wstyd i nie pozostawia miejsca na biel. Tak, od dziecka i szkolnych akademii ku czci ojczyzny i wodzów rewolucji wszelkich, nie ufam zbiorowym gestom, po których nawet echo umiera z głodu następnego dnia. Nic na to nie poradzę. Raz skażony, o dziwo nawet po latach i zmianach ustroju, z takim samym niesmakiem, omijam flagi na patyku w promocji Lidla, wyłożone obok wkrętaka i gaci. Nie stroję się w szaliki i czapeczki z patriotycznej wyprzedaży, nie wypędzam rodziny na parady parodii i nie latam z racą. Bezrefleksyjna, stadna ideologia zawsze tak samo smakuje, bez względu na ustrój, jazgot tłumu i siłę komercji. Dlatego nie drę prześcieradeł pod puste hasła, z których bije żenada. Gdy naukowcy wieszczą kres Ziemi, szumne slogany wciąż tak samo konfrontują i dmuchają balony niechęci, animozji albo zwykłej nienawiści, nie wnosząc nic w świętowanie, jak nic nowego nie objawi kolejny dzień po obchodach stulecia.

Gdy z sobotniej drzemki, zasłużonej po ciężkim tygodniu, wyrwał mnie znajomy głos Maryli Rodowicz, przewracałem się na drugi bok. Jednak w ułamku chwili dotarło, że właśnie zobaczyłem pawia narodu i papugę. Niedowierzając absurdowi usiadłem z wrażenia i zaraz senność uleciała. Dziś myślę, że widok śpiewaczki z kupą plastikowych rurek na głowie i w kloszu sukni ze sztucznym kwieciem, najlepiej oddaje sens uniesień patriotycznych tego dnia. Urasta do rangi cudownego symbolu. Cóż lepiej ośmieszy odpustowo-rewiowy patriotyzm niż nadęty patosem tytuł „Koncert dla Niepodległej” w zestawieniu z kiczowatą Marylą, która zrobi wszystko, by zaistnieć memami w sieci? Dziś jednak mam dysonans poznawczy, bo może należy oddać jej hołd za odwagę? Oto jawnie wykpiła inicjatywę i sprowadziła na właściwy tor dyskurs obchodów stulecia Polski. Wyśmiała kacyków plemiennych na miarę naszych czasów, wpuszczając w jarmarczny kanał całe to puszenie pseudonarodowe.

Wczoraj niespodziewanie utknąłem w korku blokowiska. Jego przyczyny nie było widać gołym okiem. Powód wychynął po chwili, zza niewielkiego zakrętu. Oto lokalny patriota postanowił ozdobić samochód dwiema trzepoczącymi flagami. Otworzył drzwi na tyle szeroko, żeby uniemożliwić omijanie bardzo starego passata. Długo mocował chorągiewki, nie zważając na oczekujących, a następnie pieprznął plastikowe opakowania po nich za siebie, na trawnik, po czym dumny zamknął drzwi i z uśmiechem zwycięzcy wyjął telefon, żeby uwiecznić patriotyczne gesty obrotnego Polaka. Oddać potomnym narodowy powiew wolności z dachu auta z wyciętym katalizatorem. Czy można lepiej zilustrować, czym jest swojski patriotyzm? Sam bym tego nie wymyślił.

Tak, wiem, teraz powinienem wytłumaczyć, czym jest dla mnie miłość do kraju tego, gdzie kruszynę chleba..., ale wykładu nie będzie. Zbyt mocno wybrzmiewają w głowie pytania o to, co się stanie z uniesieniem niepodległej za kilka dni. Gdy umilkną hymny, znikną sztandary, a stosowne służby uprzątną wypalone znicze, pozostałości po racach, petardach i hasłach. Gdzie wówczas wyląduje przeterminowana miłość ojczyzny? Objawi się wyrzucaniem petów z okna jadącego samochodu wprost na ulicę? Błyśnie arogancją i zignoruje napisy: „szkło”, „papier”, „biodegradowalne” przy wyrzucaniu śmieci jak leci? Zaśmiardnie plastikiem spalonym w domowym piecu? Wyłączy mózgi na przejściu dla pieszych, gdy wskoczy na czerwonym? Pójdzie do lasu z siekierą i piłą do bezrozumnej wycinki drzew za kilka judaszowych srebrników? Skoczy do gardeł oponentom politycznych kłamstw? Napuści nacjonalistów na tęczowych albo lewaków na prawicowych w sprzedajnym medium? Wyrzuci stary telewizor, wersalkę, fotel i pozostałość po lodówce na brzegi rzek i jezior? Skupi się na kaleczeniu polskiego języka w sieciowych komentarzach, artykułach i rozmowach na czacie? Pogłębi analfabetyzm? Oleje stosowanie interpunkcji i polskich znaków diakrytycznych i sprowadzi wypowiedzi do obrazków z „łał” pod nimi,  czy w ramach dbałości o narodową kulturę zapłaci za licencje telewizyjnych programów o gotowaniu i śpiewających pajacach, które podskoczą w uniesieniu ku radości gawiedzi? A może jednak tym razem przekreśli moje pytania i przebudzi się do racjonalnego czynu na rzecz przyjaznej ojczyzny i jej nowego, lepszego, stulecia? Czego sobie i Wam z serca życzę.

poniedziałek, 22 października 2018

Jak nie wytrzymać i zostać w związku

❖Kliknij, żeby posłuchać tekstu w interpretacji autora❖

W trakcie przeglądu prasy, nieaktualnej przynajmniej od trzech tygodni, trafiłem na cytat, który wydał się efektowny: bo kobiety żyją dla kogoś, a mężczyźni po coś i kobiecie do szczęścia potrzebna jest druga istota, dla której będzie się poświęcać, mężczyzna musi mieć coś konkretnego, by do tego dążyć.

O tak, już słyszę feministyczne oburzenie, że przytaczam kazania spod toruńskiej wieży, gdzie w rytm disco polo wywija demon patriarchatu, z dnia na dzień skraca łańcuch łączący zlewozmywak i panią domu, by zepchnąć ją w żar ognia pod saganem bigosu, ku uciesze czarnego luda rzecz jasna.

  Zanim jednak oberwę za konserwę i porządek Boży, przyznam, że nieco rozbawił mnie ten cytat. Niesie chamskie uproszczenie, prawda? Sugeruje ponure uogólnienie, tak? Płaski jest jak intelekt aktualnego wodza, a jednak podkreśla niemożność porozumienia między kobietą a mężczyzną… i za to mu chwała. Choć ci dwoje akurat – z uporem godnym starego capa w rui – zmagają się ze sobą, ładując kapitał nadziei w układ z góry skazany na porażkę. I tak od czasu Adama i Ewy, mniej lub bardziej dokuczliwie, krzywdzą się i od nowa wierzą w sens, nawet wielokrotnie w związek popadając.

  Na początek zastanówmy się, co może oznaczać, że kobiecie do szczęścia potrzebna jest druga istota? Czy potrzebna oznacza jeszcze niezbędna? Dziś kobieta jest w polityce, zarządzie firmy, prowadzi biznes, szkołę tańca, reżyseruje film i niekoniecznie musi poświęcać się konkretnej osobie, by zaznać szczęścia, które i tak definiuje zwykle na chwilę. Ważność drugiej istoty w odniesieniu do jej egzystencji, to coraz częściej coś jak orbita, po której kręci się kobita, że z częstochowska pociągnę. Im dłużej żyję, tym mocniej przekonuję się, że nie musi wcale chodzić o tak zwany Boży ład, czyli posiadanie męża, dzieci, wnuków itp., bo jej spełnienie bywa już gdzie indziej. Rodzinna forma szczęścia staje się dla kobiet męcząca i niektóre mamusie tylko czekają, żeby spakować dzieciom walizki, zaś mężowi odpłacić brakiem uwagi za nieuwagę lat dwudziestu. Świat stoi otworem fitnessu, podróży, biznesu, pasji wielokierunkowych, salonu piękności, biegów ulicznych, rozrywek przelicznych, pokus, przed którymi mąż i dzieci raczej muszą się kryć, by nie towarzyszyć opiekunce ogniska domowego.

  Obecność bliższych i dalszych osób zakorzenia je w istocie kobiecości i motywuje wielokierunkowo do działania oraz tak zwanego dbania o siebie. Raz z przekory, to znów z powodu konkurencji albo czystej zawiści, muszą istnieć w odniesieniu do innych kobiet i to daje się odczuć. Zapewne boleśniej niż mężczyźni  przechodzą syndrom opuszczonego gniazda, przynajmniej niektóre. Gdy dorosłe dzieci zaczynają żyć po swojemu i wybywają z domu, wiele z matek dopada poczucie pustki, jakby ktoś zabrał kawałek sensu. Może dlatego większość z nich zabezpiecza się przed dramatem nadmierną czułością i troską o dzieci. Zwyczajnie nie pozwalają im dorosnąć i zwalniają z odpowiedzialności za siebie. Takie matki przesuwają czas rozstania, czyniąc z własnego potomstwa gniazdowniki, niechętne do opuszczenia opiekunki. Mamusia co prawda odkleiła się w mniemaniu dziecka od rzeczywistości, ale nadal skutecznie sprząta i gotuje, gwarantując wolność od ciężaru życia. I tu nie zawodzi cytat, o który kruszę tępą dzidę. 

Przejdźmy do męża, partnera. Jeśli jeszcze wytrzymał i nadal jest w domu, tak dalece wrósł w grafik troskliwej żony, że stracił sporo męskości. Bywa, że trwa w czymś porównywalnym do statusu domowego kota, którego trzeba oporządzić, by uniknąć miauków żalu. A jednak, choć bywa uroczy, pożytku niewiele wnosi. Dlaczego? Bo jak mówi mądrość cytatu: mężczyzna musi mieć coś konkretnego, by do tego dążyć. Dążył do założenia rodziny? Założył. Dążył do zdobycia i uwiedzenia żony. Posiadł. O co jeszcze kaman? Teraz ma inne cele, bo jego karma to gonienie króliczka. Dogoniony, nawet jeśli nie odrzuca wonią rozkładu, przestaje zajmować odkąd utknął w bezruchu. Dla jasności czytelników: mówię o mężczyznach odpowiedzialnych, z pominięciem podgatunku, który dojrzewał do siódmego roku życia, a potem już tylko rósł, aż przyrósł do kanapy, pilota i podkoszulka do bicia żony.

  Odpowiedzialny facet zapewnia kobiecie wsparcie nawet kosztem własnej woli, łamanej co weekend do przyjaźni z wózkiem w markecie, z odkurzaczem, mopem i do romansu z pralką. Inny daje małżonce poczucie komfortu w byciu zaradną i samodzielną. Niechby i niechcący, manipulacją, sprytem albo lenistwem, ale buduje jej przekonanie, że zginąłby bez swojej żabusi. Żona musi wiedzieć, że on nie pamięta o rocznicy ślubu, że skarpet sparować nie umie, slipy nosiłby brązowym do tyłu, gdyby nie jej miłość, a kwiaty kupiłby dopiero na pogrzeb. Nawet wypad na Teneryfę oleje i biedaczka zorganizuje sama, choć dla dwojga. I to ona restaurację zarezerwuje mu na urodziny, bo sam nie wpadnie, że w ogóle obchodzi. Całe szczęście, że w bloku centralnie grzeją, bo i drew musiałaby urąbać dla dopełnienia wizerunku kobiety spełnionej.

  A dlaczego on taki truteń? Dążenia nieustająco wyrzucają go jak bumerang poza związek. Od czasu synów Noego musiał opuszczać znane i bezpieczne arki, by podjąć trud na zewnątrz. Zmagać się z wrogiem, dopaść jelenia, utłuc niedźwiedzia, gdy dzieciom zagrażał, potem sprostać wodzowi, pułkownikowi, prezesowi, wykiwać konkurencję, wykosić politycznego oponenta, odtańczyć taniec deszczu, wynaleźć to i owo, według niektórych dla ułatwienia życia, a podług innych z lenistwa. Przecież nawet kochanki zmieniać musiał, żeby genem siać obficie jak natura każe. Zbudować dom i posadzić drzewo też miał nakaz i budulec zdobyć na zewnątrz, a dopiero tak utrudzony majstrował syna wewnątrz, jakkolwiek to brzmi.

  To są wszystko dążenia, które pamięć genów dźwiga dając wytyczne męskiemu życiu po coś. I każdy zdobyty szczyt w egzystencji faceta jest tylko po to, by z jego wysokości mógł rozejrzeć się za kolejnym. A trudno żeby szczytował nieustannie we własnych czterech ścianach, które ograniczają horyzont myślowy do zaspokajania nowych pragnień kobiety z założenia zadowolonej przez chwilę.

  Ona chciałaby, żeby był troskliwy, a na zewnątrz skuteczny. W domu kobiecy jak niania Frania, w przymierzalni przydatny jak gej - najlepszy przyjaciel, a w samochodzie waleczny jak gladiator. Tu perfekcyjny pan domu i Okrasa, tam Bob budowniczy i strażak Sam. W sypialni George Clooney, na mieście Clint Eastwood. To gdzie on ma być sobą i dla siebie? W domu snuje plany, przestaje się napinać, szuka wytchnienia, zbiera siły do zmagań ze światem, a przynajmniej próbuje, tylko czy ona pozwoli?

  Ponieważ jednak roszczenia kobiety rosną, pretensje też bynajmniej nie gasną,  mężczyzna ucieka mniej lub bardziej realnie, a dokąd? Pisarz Orbitowski w powieści Exodus przekonuje, że w takiej sytuacji dojrzały facet ma tylko dwie drogi ucieczki: w butelkę albo w pizdę. Myślę, że niejedna więcej otworem stoi, droga rzecz jasna, i on ją znajdzie.

  Ale żeby nie było, moje drogie panie! Nie o to chodzi, że zajeżdżacie mustanga. To kolejne uproszczenie. Że on taki biedny z tą uzdą, pod siodłem? Absolutnie! Nie żal mi gamonia, skoro w związek popadał, niech ma za swoje! Widziały gały, co brały, a jak wyobraźni brakło, tym bardziej nie ma co żałować. Próbuję tylko pokazać, że stawianie kobiety i mężczyzny w parze, to jednak presja społeczna, zamordyzm służący trzymaniu nas w ryzach i kosztach albo dowód na nieograniczone poczucie humoru Pana Boga. 

czwartek, 20 września 2018

Czas na dres

❖Kliknij, żeby posłuchać tekstu w interpretacji autora❖

dresiarstwo jako moda
Oto wykształcona, piękna i bardzo wrażliwa kobieta. Nie umie bronić się przed natarczywością lokalnego polityka, półanalfabety nieudacznika, który aktualnie postanowił zostać wójtem. Wczoraj jęczał o plakat wyborczy, dziś o ulotkę, jutro będzie nękał komunikatem na portal społecznościowy albo notką do lokalnej prasy. Wie, że ona umie wszystko, ale nie umie odmówić. Wychowano ją w przekonaniu, że ludziom trzeba pomagać, być pożytecznym, bo państwo kształciło ją także po to, żeby służyła innym. Taki niezbywalny etos jest jak skaza. Kobieta nie widzi różnic między politycznym ścierwem a człowiekiem. Przychodzący z prośbą zawsze pisany jest przez duże C. A może zwyczajnie nie umie bronić się przed natarczywością chama? Może dopisałem legendę z czystej bezradności? 

  Oto inna szlachetna dama, anglistka oddana edukacji. Skromna, bliska perfekcji i z dużym doświadczeniem. Cieszy się wzięciem, więc maturzyści zabijają się o jej lekcje, zwłaszcza, że cena za godzinę jak u studentki. Ma ideały, więcej nie wypada. Wychowano ją w miłości do ludzi, nie mniejszej niż do języka. Gdy Janusz biznesu przyprowadza swoje zepsute do granic jajo, ona nie żąda więcej. Dlaczego? Doskonale wie, że ta wesz wysysa ostatnią krew ze swoich pracowników, okrada państwo i nigdy nie płaci na czas zleceniobiorcom. Lud układa pieśni o jego podłości i pazerności, ale na nią to nie działa. I nie podziała również to, że ćwok z satysfakcją dorzuci jej do korepetycji tłumaczenia ofert, nawet zwykłe mejle do napisania po angielsku, tak przy okazji. Nie mam złudzeń, tu nie będzie wdzięczności. Jego złotówki są znacznie więcej warte niż jej, frajerskie. Dlatego anglistka zostanie w szponach pogardy do końca życia, jego lub jej.

    Oto ceniony lekarz z ogromną wiedzą, oddany powołaniu i bardzo cierpliwy. Codziennie wraca z przychodni rowerem. Regeneruje siły i robi coś dla własnego zdrowia. Prawy, kulturalny i wolny od korupcji, ma ideały i dwoje ludzi przed sobą. Na oko sześćdziesięcioletnich, chyba małżonków, bo idą za rękę środkiem ścieżki rowerowej, choć obok pusty chodnik. Pan doktor delikatnie używa dzwonka, bez skutku. Nie ma wyjścia, omija ich z jednym zdaniem: „proszę państwa, to jest ścieżka rowerowa”, w odpowiedzi słyszy jedno słowo, od pana: „spierdalaj”.

    Dziś znalazłem się w podobnej sytuacji, tyle że odwróconej. Sam szedłem obok ścieżki rowerowej. Z naprzeciwka rowerzysta, jedzie chodnikiem, a na jego twarzy – w miejscu na myśl – czai się coś konfrontacyjnego. W porę wyczułem, więc odezwałem się dosyć stanowczo: „I co? Nie widać ścieżki rowerowej?”. Na to jadący, z uśmiechem: „widać, no i chuj”. I tym sposobem już dwa chuje były za mną, z czego jeden wciskał się w pedały.

    Kilka dekad temu, gdy byłem małym chłopcem, panie z pokolenia babć i mamy mawiały w podobnych sytuacjach: jak wam nie wstyd… . Minęło kilka dekad i kategoria „wstyd” przestała obowiązywać w życiu społecznym. Zastąpiły ją „wolność”, „zaradność”, ewentualnie „skuteczność”. Ale nie o tym chciałem, bo to wyważanie otwartych drzwi. Sytuacje – jak te wyżej – rozgrywają się każdego dnia na ulicach, w domach, biurach i spychają do getta ludzi z klasą, ostatnie ofiary niepraktycznego, choć – wedle wszelkich standardów  dobrego wychowania. Takie sceny tłamszą osoby wykształcone, wrażliwe, którym nieobca jest miłość bliźniego, choć ten specjalnie jej nie oczekuje. Coraz częściej widzi w innym zasób do wykorzystania lub zawalidrogę do usunięcia. 

    Zestawiam te obrazki i zastanawiam się, jaką linię obrony należy przyjąć w zderzeniu z napierającą mentalnością troglodyty? Czy obrona jest w ogóle możliwa? Pozostaje ustąpić pola i robić swoje w poczuciu przegranej? Uciekać w książkę, film, spacer po lesie, jazdę rowerem wiejską drogą? Unikanie konfrontacji nieuchronnie kojarzy się z postawą dziecka. Ono wierzy, że gdy tylko zamknie oczka, zło przestaje istnieć i nie ma do nas dostępu. Może i nie ma, dopóki dziecko nie opuści własnych czterech kątów, ale co potem? Troglodytów, analfabetów, agresorów przybywa z każdym dniem i w końcu zawłaszczą przestrzeń. Docisną i wepchają tam, gdzie żywym nie ma czym oddychać, jak pisał poeta Broniewski. Zawsze można spróbować pójść na siłownię, przypakować, stanąć naprzeciw każdego kolejnego chama i pięścią, wiąchą, przejść skutecznie na jego poziom komunikacji. Jeśli nie da się inaczej, trzeba przynajmniej spróbować tresury. To może być nawet skuteczne, ale z pewnością zostawi niesmak i gorycz porażki, skoro miało się zło dobrem zwyciężać, a wyszło jak zawsze.

  Gdy rozważałem wszelkie za i przeciw, nieoczekiwanie przyszedł z pomocą magazyn „Duży Format” (03 września 2018r.) , a w nim tekst: Czuję się dresem. Typ dresoseksualny jest coraz częściej wyszukiwany i oglądany. Okazało się, że życie nie znosi próżni, więc i niewygodzie cywilizowanej egzystencji, politycznej poprawności, dobremu wychowaniu w szacunku dla wolności jednostki, da się przeciwstawić postawę niewymagania od siebie, nieliczenia się z nikim i niczym, a nawet przypisać jej ideologię uszlachetniającą prymityw. Czytam bowiem w artykule, że gdy wszyscy zaczęli się modernizować, zmieniać swój styl życia na „nowoczesny”, dresiarz tego nie robił. Został na blokach, co postrzegane było za wsteczniackie. A dzisiaj to jest nasze, swojskie, z czego wyszliśmy, wartościowsze niż to, co na Zachodzie. To, co kiedyś uważaliśmy w jego zachowaniu za ograniczone, czyli kierowanie się takimi superprostymi zasadami, niedostrzeganie różnych niuansów życia, dziś jest uważane za prosty i jasny kodeks, który zapewnia poczucie bezpieczeństwa i stabilność. 

    No i proszę. Można? Można, bo jak wynika z rzeczonego tekstu, wkrótce zacznie obowiązywać nie tylko moda na dresik w garderobie, ale też wszyscy przestawimy się na mentalność bejsbolówki, twardych łokci i grubego karku w zderzeniu z wykastrowanym metroseksualnym typem w rurkach, którego zżera rak relatywizmu.

    Pora przestać się dziwić, że bohaterowie cytowanego tekstu doceniają zespoły hiphopowe i disco polo na juwenaliach uczelni uważanych dawniej za elitarne. Inteligencja, jako warstwa niosąca do niedawna kaganek oświaty, nadzieję rozwoju miast i wsi, światło w mentalność społeczeństwa wydobywanego ze stada, nie zamierza dziś pretendować do miana klasy wiodącej, bo to jednak wysiłek. Lepiej bratać się z dresem, wytaplać w błotku braku ambicji i w pragmatycznej rozrywce, bez perspektywy jutra. Wszak po nas choćby potop i efekt cieplarniany. 

wycinanie inteligencji
Gdybym dziś był młodym człowiekiem, u progu dorosłego życia, chyba też poszedłbym w dres. Ale na szczęście mam już z górki i pozostaje mi szukać pociechy u tych, co czują podobnie. I tu aż korci, żeby podeprzeć się „Balladą o przyszłości chirurgii” Wojciecha Młynarskiego i przytoczyć jej słowa: 
Choć wokół niby piękne przemiany i Polska weszła na nową drogę, z inteligencją moją, kochany, spokojnie na to patrzeć nie mogę. Bo z jednej strony piękne wspomnienia, gdyśmy mądrości nieśli proporce, jesieni ludów będąc natchnieniem, iskrą, zarzewiem, pochodnią, wzorcem, a z drugiej strony buźki jak z buszu. Męty wszelkiego autoramentu. Czas dla cwaniaków, raj dla chytrusów i dno dla pełnych inteligentów. Ja na to patrzeć nie mogę, ach nie, z inteligencją mą nazbyt czułą. Niech pan ją wytnie, niech pan ją ciachnie, bym dostosował się do ogółu. 

niedziela, 26 sierpnia 2018

Zwrotu nie będzie

bucikiZmęczona twarz za ladą ani drgnie. Nie bawią jej wysiłki obfitej pani, otoczonej rzędem szpilek, która z uporem godnym ceny wbija dorodną wiejską stopę w miejski but i błagalnie szuka akceptacji w spojrzeniu mężczyzny. Ten potwierdzi wybór choćby smutnych mokasynów, bo od jakiegoś czasu myślami najwyraźniej wgryza się w hamburgera za rogiem. 
Sprzedająca na moment ożywa w uśmiechu, gdy mężczyzna przytaknął butom, na które nawet nie spojrzał. Wygląda na bardzo utrudzonego i zdaje się pęka w nim przedostatnia nić, a jego cierpliwość ma swoją wagę. 
Przypomniało mi się, że rok temu kupowałem tu półbuty i gdy już decydowałem się na płatność, ta sama, miła przecież dziewczyna zza lady, zapytała:
- Na pewno przymierzył pan lewy?
- Nie ma takiej potrzeby. Jeśli prawy pasuje, lewa stopa znacznie mniej wymaga.
- Jednak niech pan przymierzy oba, dobrze radzę.
- Dlaczego? Sprzedajecie nierówno krojone?
- W naszym sklepie nie ma zwrotów.
- A to w ogóle zgodne z prawem konsumenta?
- Może nie - wzruszyła ramionami - ale szef zabronił przyjmować zwroty.
- Taka fantazja? Chce odstraszyć klientów?
- Raczej doświadczenie. Za dużo pań kupowało buty w piątek, by oddać w poniedziałek.
- No cóż, kobieta zmienną jest - błysnąłem jak chrząstka w salcesonie.
- Cwana, proszę pana - odpowiedziała rymem - … chrzciny, wesele, spotkanie klasowe albo imieniny u cioci zaliczy w naszych szpileczkach, a w poniedziałek odnosi i żąda pieniędzy. Przecież można zwrócić!
- I?
- I niech pan przymierzy drugi bucik. Na wszelki wypadek. Zwrotu nie będzie.

czwartek, 9 sierpnia 2018

Jarmarcznie

straganWybraliśmy się na Jarmark Dominikański. Taki nasz rytuał: raz w roku przejść pośród tłumów i powdychać mieszaniny jarmarcznych zapachów. Poczuć miks drewna, farb malarskich, ciast, skóry z wyrobów kaletniczych, piwa i bigosu, orzechów w cynamonie, curry, solonych ogórków i innych aromatów zawieszanych, fruwających, pełzających, rzucających się do nosa. Trzeba pogapić się na kiczowate obrazki trójwymiarowe, kolorowe kapelusze, lniane torby z napisem: Boże spraw, bym kupiła tylko to, po co przyszłam, no i przebić się przez wąskie przejścia między stoiskami, straganami, budami, zatracić rytm w korkach tworzonych przez coraz większą liczbę wózków. Wypada też kupić coś bez znaczenia i większego sensu, to ważne. Zwłaszcza, gdy tak niewiele powodów do małych radości i zwykłych przyjemności. 

Właśnie, to także kolejny rok poszukiwań Jezuska frasobliwego. Co roku liczę, że znajdę taką figurkę i nic. Proste pragnienia są najtrudniejsze w realizacji, takie czasy. Z tego też powodu jarmarczny spacer zaczęliśmy od staroci. Ale choć jest tego zatrzęsienie, Jezuska siedzącego, z twarzą opartą o dłoń, smutno wydobytego z jakiegokolwiek materiału, nie uświadczysz. Są krzyże, jakby z ołtarza podprowadzone, rzeźby stojące, jak z przydrożnej kapliczki rąbnięte, są kiczory z odpustu barwy wszelakiej, a frasobliwego brak! Jak kraj szeroki jest się czym i o co zafrasować i nikogo to nie obchodzi. Na stołach zatrzęsienie Piłsudskich, Napoleonów, Żydów, Murzynków, stada porcelanowej i porcelitowej tandety, plastikowe kolekcje i szklane dziwolągi, a Jezuska brak. Żona, zrezygnowana i nieco zmęczona, odrzekła w końcu: … i taki to katolicki kraj, buddę kupisz w każdej pozycji i w każdym materiale, a Jezuska tylko na krzyżu, a i to kradzionego z zakrystii. Ty znajdź rzeźbiarza, ustal projekt i zbijemy kokosy za rok. Ludzie sięgną po Jezuska zafrasowanego jak po bułeczki. Jest w końcu coś, czego tu nie ma i to od lat. Nie wiem tylko, czy rzeźbiarza do tego trzeba, może wystarczy sprawna dłoń, glina i piec do wypalania, ale pokusa warta grzechu jest. Czy wypada kupczyć Jezuskiem? Skoro czarni się nie wzdrygają…

oranzada
Hitem tegorocznego jarmarku jest podobno sok z trzciny cukrowej, ale nie dla mnie. W ciasno zastawionych uliczkach i na zagruzowanych chodnikach zauważyłem oranżadę PRL-kę za 3 zł, sprzedawaną ze styropianowych pojemników, wypełnionych lodem i butelkami. Naprawdę jak w dawnych czasach, w pojemności 0.33l, kapslowana, w dwóch przynajmniej kolorach: czerwona i żółta. Całe dzieciństwo upłynęło mi pod znakiem takiej. Wszystkie społemowskie obiady u mamy w barze Warmianka, gdzie dekady przepracowała, wszelkie imieniny, roczne święta, pierwsze komunie, a jednak teraz zabrakło mi odwagi na zakup. Po latach nie ryzykowałem rozczarowania smakiem. Zresztą, pewnie każda rozlewnia miała swoją recepturę. Pomorska, nawet przed czterdziestu laty, mogła smakować zupełnie inaczej niż warmińska. 

obwarzanki
Znaleźliśmy też inne smaki dzieciństwa. Obwarzanki na sznurku z papieru. Nie przypominam sobie, bym w dzieciństwie choć raz nie naciągnął babci Zosi na wianek obwarzanków, suchych, łamanych z trzaskiem, ale pysznych. Każda wizyta na lidzbarskim rynku kończyła się dotykiem ich błyszczącej skórki na podniebieniu. Teraźniejsze, choć wybór znaczny: miodowe, karmelowe, waniliowe, to zupełnie coś innego. Przede wszystkim grubsze i pulchne, nie tak wysuszone, nie mają wewnątrz równych otworów. Lepione niedbale, choć niezłe w smaku, na pewno są za drogie.

Ponieważ nie znaleźliśmy figurki Jezuska, próbowałem rekompensować brak wybierając skórzaną bransoletkę, do której też jakiś czas się przymierzam. Od dziecka lubiłem zawieszki i biżuterię męską, delikatną. Nosiłem hipisowskie koraliki na przegubie jako wczesny nastolatek, ale też pacyfki, skórzane krzyże czy kieł na rzemyku ze strzelnicy wesołego miasteczka. Bywała i metalowa bransoletka z grupą krwi, oczywiście nie moją, tylko taką, którą dało się kupić w odpowiednim rozmiarze. Od kilku lat chodzi za mną skórzana bransoletka z zapinką. Tu i teraz dopadło mnie spełnienie. Sympatyczna pani przycięła wybrany pasek cielęcej skóry pod moją rękę, oprawiła w zapinkę ze stali chirurgicznej (rzekomo), po czym skasowała równowartość kilku piw w pobliskim pubie, zanim mój zachwyt opuścił rozumek. Nie wiem, czy będę miał odwagę to nosić, ale póki co próbowałem dojść, dlaczego tyle bulę za własną lekkomyślność i jeszcze tak trudno odczekać pięć minut aż klej połączy skórę z metalem. 

anioł
Magia zachcianek i jedna spełniona, ale zaraz przyszła kolejna. Żona przypomniała, że mieliśmy kupić tego anioła na półkę. O tak, pamiętam, wiele lat temu, w małym sklepiku starej Oliwy, były takie oryginalne durnostojki. Wówczas przeraziła mnie cena wyluzowanego gościa w codziennym ubraniu, z nieproporcjonalnie małymi skrzydełkami. W maju zobaczyłem takie rzeźby w Gdańsku, na Węglarskiej. Tutaj skrzydlaci staruszkowie nie byli dużo tańsi, ale jednak. Zażyczyłem anioła na urodziny, więc przyszedł najwyższy czas. Trudno było zdecydować się na konkretnego, bo niby anioły podobne w przyziemności swojej, a jednak każdy nieco inaczej ubrany. Ten w sweterku, inny w marynarce na golfik, ten w spodniach zielonych, tamten w niebieskich. Jeden w butach i maciejówce, inny w kaszkiecie na bosaka. Ten z ptakiem na ramieniu, kolejny z książką na kolanie. Wybrałem anioła stróża mojego pisania, niewybrednego jak ono, zwłaszcza, że na twarzy miał zacięcie ironiczne. 
Zakupiłem także ze względu na twarz, zmęczoną balansowaniem wśród niemożności życia, która mimo trudu egzystencji zachowała nieco dystansu i pogody ducha. Dlatego nazwałem go: Luzik Stanisław. Był już jeden serialowy Stanisław Anioł, wiem, ale bez przesady. Z peerelowskim tępakiem Staś nie ma nic wspólnego. No może poza metryką urodzenia, sądząc po facjacie. Luzik Stanisław zasiądzie nad biurkiem, na krawędzi półki z książkami. Ilekroć zrodzi się tęsknota do poważnego traktowania własnego pisania i zapragnę przerabiać ludzi w anioły, spojrzę na Luzika Stanisława, a pokusa ustąpi. Czy jednak wypada, żeby anioł literatury samotnie egzystował pośród setek okładek i tytułów? Bez wsparcia? Może jeszcze tam wrócę. W sierpniu mam imieniny, potem jest gwiazdka… tylko czemu najbardziej irracjonalne zachcianki muszę podsuwać rodzinie osobiście? No cóż, nie przyzwyczaiłem ich do małych potrzeb szaleństwa, mea culpa.

Żeby nie było, żoncia też wybrała sobie bransoletkę, na pocieszenie, damską jednak i prawie odpustową, z szarych agatów. I myślę, że znacznie dłużej nie mogła zdecydować się niż ja na swoją. Trafiła w końcu na bardzo zgrabną, przynoszącą uśmiech na kobiece usteczka, bezcenny. Bo kto to słyszał, żeby tak dobrego dzieciaka z jarmarku wyprawić z niczym? Teraz dopiero mogliśmy pomyśleć o żołądku, bo pora była już późna. A że niedaleko mieści się Jadalnia Pod Zielonym Smokiem, pysznie tam dają, bez zadęcia, snobizmu i zdzierstwa, domowo i swojsko… smacznego życzę wszystkim Gdańsk odwiedzającym w tym szczególnym, choć coraz mniej magicznym, czasie.

czwartek, 2 sierpnia 2018

Kino prelegenta

kino koneseraŻona trochę się upierała, więc miałem poczucie winy. W końcu sam wcześniej proponowałem, ale upał i przeczucie słabego filmu osadzało w fotelu. I już wiedziałem, że chorobliwa konsekwencja nie pozwoli pozostać w domu. Jeśli kobieta uda się do kina sama – co zawyrokowała bez pretensji – nie skupię się na żadnej robocie. W przeczuciu porażki uległem i ruszyłem na kolejny seans „kina konesera”. 
Szczerze lubię ten projekt Heliosa i to z kilku powodów: prezentuje ciekawe filmy, nie ma reklam, a sala zwykle wolna jest od naczosowych śmierdzieli i ich nienapasionych żon z wiadrami pepsi. Co najwyżej jakaś utrudzona mamuśka zrzuci laczki i przebierając paluszkami z oparcia krzesła niższego rzędu zakwasi atmosferę. 

Tym razem znaleźliśmy się przy kasie rzutem na taśmę. Przed nami tylko jedna pani, ale ze źródełkiem 500 plus, którego część nie mogła zdecydować się na rozmiar popcornu, druga zaś negocjowała orzeszki. Przy nich obstawiałem dzieło Iniemamocni 2, ale czas uciekał. Pięć minut do seansu i choć wiedziałem, że reklam nie będzie, grzeczność nakazywała przynajmniej nie rozpraszać prelegenta. Zerkałem niecierpliwie na drugą czynną kasę. Trzy damy XXXL toczyły zażartą dyskusję o wystarczalności kubełka, czy aby pomieści stosowną dla nich dawkę paszy filmowej, gdy towarzyszący im wieloryb przekonywał, że to malizną mu ciągnie. Oni też nie dopuszczali świadomości do istnienia „kina konesera”, za co byłem nawet wdzięczny. 

W końcu wpadamy na salę, prosto pod słowo mówiącego:
- … i tym różni się nasz cykl, szanowni państwo, że ten czas, który zwykle przeznaczony jest na reklamy, a który większość widzów traktuje jako obowiązkowy powód spóźnienia, wypełnia prelekcja, którą mam przyjemność dla państwa prowadzić. W jej trakcie nie opowiadamy treści filmu. Raczej przybliżamy sylwetki odtwórców głównych ról, reżysera, kinematografię kraju, z którego obraz pochodzi… zatem dziś może zacznę od reżysera, którym jest… jest… przepraszam, sięgnę po pomoc…

Prelegent miota się i kręci piruety ze smartfonem w poszukiwaniu zasięgu, ale to bunkier i różnie może być, a wujek Google ani myśli go wspierać. W końcu orator próbuje się wyślizgać z niewiedzy:
- … wrócę do tego później. Charakterystyczne dla reżysera brytyjskiego jest to, że nie wypuszcza zbyt często filmów, nie rozpieszcza widzów, a nagrodę Akademii Filmowej otrzymał, paradoksalnie, za film dokumentalny pod tytułem Spacer po linie. To obraz o przygotowaniach i wyczynie Francuza, który w 1974 roku przeszedł bez zabezpieczenia po linie rozciągniętej między wieżami World Trade Center. Spacer po linie, był tym… oj, przepraszam państwa, odzyskałem łączność i już widzę, pomyliłem tytuły. Spacer po linie, to obraz innego reżysera i opowiada historię muzyka Johnny’ego Casha oczywiście. Dzieło bohatera naszego dzisiejszego seansu nosi tytuł Człowiek na linie. Ale spokojnie, już jesteśmy na właściwym tropie, ja tu się męczę, a kino przygotowało dla państwa ulotkę. Mamy w niej i nazwisko bohatera naszego spotkania. Jest nim James Marsh oczywiście, a do swojego projektu jak możecie państwo przeczytać w folderze, zatrudnił także oscarowych aktorów: Collina Firth’aRachel Weisz. Film Na głęboką wodę… 
    
W tym momencie zgasło światło i wyłączył się mikrofon prelegenta. Projektor rozświetlił ekran i z głośników zagrzmiała jeszcze raz informacja prezentująca ideę cyklu „kino konesera”, ku wyraźnej uldze żony: „no i koniec żenady, dziękujemy”. Przez salę przeszedł śmiech widzów i rozległy się oklaski. Prelegent jednak ani myślał odpuszczać:
- No tak, przepraszam państwa bardzo, zaraz coś z tym zrobimy. 
    
Wybiegł na zewnątrz i po chwili z korytarza dotarł głos pretensji skierowany do obsługi, że przecież nie skończył, jest, mówi do widzów, a tu wcina mu się automat projekcyjny. Tak po prostu, bez sprawdzenia, co dzieje się na widowni. W tym momencie obraz z projektora zatrzymał się, pozostawiając na ekranie ciemną szarość, a niezłomny powrócił, choć wcale nie do przerwanej kwestii:
- Proszę państwa, od piętnastu lat prowadzę te prelekcje i powiem, że dawniej było lepiej. Tam w tym okienku na górze siedział pan i uważał, kiedy skończę, a dopiero po tym uruchamiał projektor, obowiązkowo klekoczący przy rozruchu, z duszą był. Czas automatyzacji i czas dehumanizacji robi swoje, ale, drodzy państwo, nie przejmujmy się drobiazgami. 
    
Prelegent mówił już bez mikrofonu, pogrążony w ciemności tak dalece, że trudno było zlokalizować jego położenie, choć zdawał się zupełnie tego nie dostrzegać, podobnie jak zgromadzonych widzów, bez których obszedłby się równie doskonale jak nędznie z nimi.
- Ingerencja elektroniki i komputera w nasze spotkanie to skutek nieporozumienia.  Z prelekcją miała wystąpić moja koleżanka, która w ostatniej chwili poprosiła o zastępstwo. Byłem tak daleko od kina, że do ostatniej chwili nie miałem pewności, czy do państwa dotrę, czy zdołam państwu sprawić przyjemność wstępem. Nie powiadomiłem obsługi kina, koleżanka też i mamy za swoje. Na czym skończyłem? Tak, folder, który otrzymaliście państwo od bileterki pozwala nie tylko zapoznać się z repertuarem cyklu na kilka tygodni do przodu, ale zawiera też cenną informację, że można nabyć karnet. I tu niespodzianka! Dawniej był to karnet na cztery najbliższe prezentacje. Teraz jest przewidziany do wykorzystania w ciągu trzech miesięcy. Sami państwo zadecydujecie, kiedy i jakie filmy obejrzeć. A karnet umożliwia zaoszczędzenie około dwudziestu złotych!

Kolejna spóźniona pani wtargnęła na salę i od razu odpaliła w telefonie latarkę, właściwie latarnię, sądząc po natężeniu światła, którym poraziła prelegenta. Ten jednak poprosił, żeby sobie nie przeszkadzała, ona zaś nadmiernie tłumaczyła, że się zabije w tej ciemności i przepraszając bawiła publikę krzątaniem z dyskotekowym efektem świetlnym. Po chwili, z szelestem toreb, wkroczyła między rzędy para rozmiaru znacznego. Samiec alfa zaczął wypraszać z miejsca kobietę, bo miał na to bilet. Nieważne, że cały rząd i sąsiednie miał wolne. Prelegent niezłomny korzystał z zamieszania i rażąc telefonem nawiązał skutecznie kontakt z wujkiem G:
- Collina Firth’a nie trzeba państwu przedstawiać, jak myślę. Dał się poznać jako roztropny pan w takich obrazach jak Mamma Mia, Jak zostać królem, gdzie włożył dużo z siebie, by zagrać jąkającego się pretendenta do tronu, ale też pamiętamy jak grał w filmie Kingsman: tajne służby rolę całkiem dla siebie nietypową.

W tym momencie ponownie obraz zagościł na ekranie, rozległy się oklaski dziękczynienia, skierowane do prelegenta albo wyzwalającej maszyny. Na salę wbiło ostatnie stado z wiadrami paszy i pepsi, w liczbie dziewięciu osobników, z rumorem godnym sztuk dwudziestu, co zagłuszyło pożegnanie gospodarza programu. Ale i tak to on był królem seansu,  bo film Jamesa Marsha okazał się nijaki, mdły i przegadany, co żona potwierdza.

czwartek, 12 lipca 2018

Artysta i mury

pekajacy murTrafiłem niedawno na wypowiedź Tadeusza Kantora z 1990r.: upadł mur i teraz muszę sobie wybudować nowy, bo bez tego nie potrafię tworzyć. Abstrahując od dokonań wielkiego twórcy i filozofii jego sztuki, odnoszę wrażenie, że od tamtego wyznania przeróżne mury wyrosły szybciej niż drzewa, a niejeden artysta zmuszony jest tłuc w nie głową i to znacznie częściej niż zajmować się budowaniem własnych. Co może twórca, gdy rzeczywistość jawi się jako wielość ścian, wśród których trzeba lawirować, najlepiej kreatywnie? Gdy za przekroczonymi, wznoszą się kolejne mury, rzucające cień na odrębne galaktyki kulturowe, mentalne, estetyczne, moralne, płciowe, ideologiczne. Czy jakikolwiek artysta powinien jeszcze wznosić własne, czy skupić się na przebijaniu istniejących? A może stanąć murem, żeby ocalić siebie, nie ulec presji łatwej sprzedaży za cenę zainteresowania własnym dziełem?

  Coraz częściej szamocze się pośród ścian bez okien i drzwi, gdzie echo odbija jedynie jego głos. Jeśli uda mu się w jakiś cudowny sposób wydostać, na zewnątrz zastaje rzeczywistość, w której większości wydaje się, że ma coś wartościowego do opowiedzenia. Spotyka ludzi, których żywiołem staje się raz depresja, to znów lenistwo, wygoda konsumpcji lub prosty hedonizm na gruzach po niedawnym humanizmie, a wszystko do objawienia światu ćwierkaniem.

  Pośród kierunków, zjawisk, zdarzeń i metod zdaje się rosną dziś najwyżej mury przeciętniactwa, banału, chwilowości uniesień, które raczej nie zachęcają artysty do zaglądania na drugą stronę. I niewątpliwe blokuje to jego rozmach, czyni ostrożnym w każdej dziedzinie sztuki. Ma coraz mniej sprzymierzeńców, więc gdy wokół więcej cegiełek wznoszonych przeciw oryginalnej scenie, autorskiemu kinu, ambitnej literaturze, nieszablonowemu malarstwu, interesuje się jedynie samym sobą, żeby nie zwariować albo właśnie dlatego, że nie pozostało nic innego niż wariować.

  Po blisko trzydziestu latach od upadku tamtego dziejowego i betonowego, rodacy przerzucają się przekleństwami i kamieniami przez jeszcze wyższy mur wzajemnej niechęci, jakby z tęsknoty do plemienności, wpisanej w stereotypy przynależności. Lecą kamienie frazesów pomiędzy wizją lewaka broniącego gender i homoseksualistów, a katola, zacietrzewionego i okopanego w kościele przerażenia cywilizacją, wystawionego na obrzeża transformacji i przegranego - w swoim mniemaniu - w biegu ku lepszemu jutru. 

  To już nawet nie boli, już się przyzwyczaiłem. Bardziej doskwiera myśl, że nie ma gdzie przed tym uciec. Wojenka polsko-polska i brak świadomego obywatelstwa ciągnie w okopy media, ale nie tylko telewizję na usługach politycznych lub komercyjnych, również prasę. Dziś artysta, jeśli jeszcze chce szukać kontaktu z tak zwanym zwykłym człowiekiem, nie dysponuje nawet gazetą, która utrzyma go w przekonaniu, że warto komunikować się ze społecznością. I nie o nośnik tu idzie, elektroniczny czy papierowy, a udostępnianą treść. Najlepiej widać to na przykładzie „Gazety Wyborczej”. Nie na darmo nazwano ją salonem, bo ciągnęła czytelników w górę ilością esejów, szkiców, recenzji filmów, książek, spektakli. Dziś jej „Magazyn Świąteczny” to arena doraźnej konfrontacji politycznej. Dawniej był dodatkiem, na który się czekało. Jeden numer zapewniał strawę dla myślących i ciekawych na kilka dni. Dziś to tylko marna próba utrzymania grupki czytelników politykierów, z niesmacznie propagandowym atakiem na partię rządzącą. Wciąga każdego przedstawiciela świata kultury, nauki, który zgodzi się na wywiad w wypowiedzi o LGBT, pedofilii w Kościele, gender i feminizmie, patriarchacie, i choćby nie wiem jak wił się i unikał redakcyjnej sztampy, w końcu musi ulec.

smutek artysty
Do jakiego tygodnika może sięgnąć dziś artysta szukający inspiracji? Gdzie uda się człowiek ciekawy treści przekraczającej ideologie i doraźne zmagania wokół polityki i sensacji, żeby znaleźć pełną recenzję wystawy, spektaklu, filmu i książki wolną od podziału na „onych i naszych”? Jedynie „Tygodnik Powszechny” trzyma jeszcze linię, bo doświadczony dziesięcioleciami przeróżnych presji i sankcji, od stalinizmu po nacisk praw rynku i sprzedaży. Nie ulega trendom ery konsumpcji, a nawet ma się coraz lepiej, co też świadczy o głodzie rzetelnej publicystyki społecznej i kulturalnej.

  Gdzie jest łatwo dostępna siła autorytetów broniących kultury i sztuki, wskazujących relatywizm otaczających prawd naszego czasu, szukających na własne ryzyko i odpowiedzialność ponad murami podziału? Gdzie głos wolny od wskaźników rentowności, chwilowej korzyści przeciągnięcia na swoją stronę, bez wodzenia intelektu na pokuszenie ideologii czerwonej, czarnej, przez żółtą, zieloną po sraczkowatą? 
  
    W dramacie Nigdy tu nie powrócę Kantora padają słowa: „Artysta musi być zawsze na dnie, bo tylko z dna można krzyczeć, żeby być słyszalnym. Tam na tym dnie może wspólnie się zrozumiemy". Tylko kogo jeszcze obchodzi dno artysty? Z kim miałby się porozumieć, gdy coraz więcej nadawców, którzy nie potrafią nawet wstydzić się za jakość własnego komunikatu (patrz komentarze w sieci i poziom polemiki wszelkiej internetowej). Dziś, nawet jeśli artysta w poczuciu misji spoczywa na dnie i je penetruje, nawet jeśli z dna krzyczy, nie może przebić się przez muł nagromadzonej indolencji, ignorancji i narcyzmu zacierającego w internecie granicę między twórcą i odbiorcą. Nie dotrze do społeczeństwa dryfującego w mętnym nurcie lenistwa i wygody. Nie przebije pęcherza bezmyślności, która przyrówna autorskie kino islandzkie do interwencyjnego programu Elżbiety Jaworowicz (sam słyszałem to ostatnio w kinie). Taki wszystkożerca, każdego dnia od świtu po zmierzch, czynem i przykładem głosi tezę: „dno, to wybór artysty, jego problem i strata życia. Ma swojego pierdolca, niech więc uprawia go choćby w mule i nic nam do tego! Nie potrzebujemy jego wysiłku, bo zmuszając do myślenia dołuje, a my pragniemy "Familiady", "Sprawy dla reportera", piłkarzy i wciągających seriali z pięcioma sezonami w zapowiedzi”. 

    Naród, nawet jeśli popada w chwilowy snobizm obcowania z dziełem, zamiast wysiłku umysłowego ma portal społecznościowy, gdzie wstawi komentarz z ducha: „fajne wino było na tym spędzie do kilku obrazów i niezłe tartinki” albo wspomni o pisarzu: „widzieliście reklamę z Twardochem?”. Czasem wlepi zdjęcia ze spotkań autorskich, na których pręży się równie dumny, co nieznany literat, gdy na sali pozostaje siedem do dziesięciu osób z najbliższej rodziny, krewnych i znajomych, którzy w dupie mają treść utworu, ale „przecież nasz Zenek książkę napisał, to pójdziem Józek, bo Baśka kazała”. Taki widz, gdy trafi do teatru, pozwie co najwyżej reżysera lub scenarzystę, a z galerii zaciągnie plastyka przed sąd, bo obraził uczucia religijne i skończy się przygoda z zamulonym artystą.

    Dziś głos twórcy grzęźnie także za murem niszowych czasopism kulturalnych, których dorobek i tradycję rząd dobrej zmiany ostatecznie załatwia pozbawiając wszelkich dotacji. Wykształciuch, artysta, krytyk, humanista zagraża samodzielnością myślenia i ta ekipa to wie, więc kulturę - inną niż jarmarczna - ma w największej pogardzie. Suweren sam sobie będzie artystą jak ma zachciankę, do tego nie potrzebuje sceny, galerii, wydawcy. Szczególnie w czasie, gdy narzędzia nagrywania, publikowania, filmowania, mówienia są tanie i równie dostępne jak portal społecznościowy.

    Co w tej sytuacji pozostaje człowiekowi twórczemu, stawiającemu pytania o prawdę i sens? Jeśli wierzyć Kantorowi, każdy prawdziwy artysta jest przeciwko wszystkiemu, niech więc karmi się dziś nadzieją, że Polactwo nażre się w końcu bylejakością i zapragnie czegoś więcej niż frytki, Egipt i smartfonik.

niedziela, 17 czerwca 2018

Gra w inteligenta

  Sprowokowany przypadkowym cytatem z sieci, popłynąłem za myślą: czym jest inteligencja w naszych realiach? W tym przypadku definiowana jako warstwa społeczna, a nie zdolność rozumienia otaczającego świata. Czy w ogóle taka grupa jeszcze istnieje, czy to jedynie zbiór mniej lub bardziej rozbitych atomów, krążących po orbitach własnych pasji i zainteresowań? Kogo obchodzi inteligencja i czy posiada jakąś misję społeczną? Może pełni już tylko funkcję trefnisia dla rządzących albo usługową dla mas i zamiast inteligencją zwie się np. nauczycielami, biznesmenami, naukowcami, artystami, prawnikami, lekarzami lub po prostu klasą średnią? Czy inteligencja jest jeszcze widoczna po wyjściu z domu, czy całkiem stopiła się z nieinteligencją i przestaje być rozróżnialna?

spojrzenie
Przyznam, że poległem już przy próbie definiowania, ale z półki uśmiechnął się Słownik Języka Polskiego. Wydanie klasyczne niemal, z roku 1988, a w nim definicja: warstwa społeczna ludzi wykształconych zajmujących się zawodowo pracą umysłową, zwłaszcza twórczością kulturalną, naukową, artystyczną itp. Definicja to pojemna, ale dziś, gdy rządzi ekonomia, na niewiele się zda. Wykształcony chłopak może być operatorem koparki i dźwigu na budowie, a dziewczyna po ukończeniu dwóch fakultetów bywa kelnerką albo galerniczką w sklepie Zara czy Stradivarius, zaocznie robiąc doktorat, bo akurat nie ma bogatych rodziców ni męża, a do wielkiego miasta przyjechała ze słoikami. Tymczasem księgowa i doradca klienta w banku, agent ubezpieczeniowy albo dyrektor marketingu lub finansów w niejednej firmie, choć wykształceni i pracują umysłowo, nie przeczytają jednej książki w roku, ale chętnie pójdą na koncert Sławomira i innego Martyniuka Zenka, by świetnie bawić się pośród tzw. ludu. I w drugą stronę: niemal każdego dnia widzę pod wiatą pobliskiego przystanku bezdomnego. Okutany w pięć warstw przeróżnej odzieży nigdy nie czeka na autobus, ale zawzięcie czyta kolejne opasłe tomy. Kontestator wykształciuch?

  Dzisiejszej inteligencji coraz dalej do misji niesienia czegokolwiek pod strzechy, bo trzeba przeżyć i opłacić, ale też strzecha pozwala jej porzucić wszelki etos. Może bratać się z ludem bez konieczności rezygnowania z przywilejów własnej pozycji społecznej, a właściwie jej braku, bo od ludu niczym nie odstaje. Ci zaś, którzy jako inteligencja z definicji, zajmują się twórczością artystyczną, żeby przeżyć coraz rzadziej tworzą z siebie i na miarę własnych możliwości i talentu. Piszą scenariusze, grają role, tworzą powieści pod zapotrzebowanie masowych gustów i zleceń producentów podpiętych pod reklamodawców, a więc też słabo wpisują się w definicję inteligencji. Za to nierzadko przynależą do bezbarwnej mentalnie klasy średniej, skrojonej na miarę wulgarności naszych czasów. Ba, jeśli weźmiemy na tapetę np. nauczyciela, lekarza stażystę, plastyka czy muzyka klasycznego, ze względu na dochody, nie będzie to nawet start do klasy średniej. I jak tu odnaleźć się w definicjach? 

    Żyjemy w tygielku wymieszanych pojęć i nic tu już nie będzie jednoznaczne, ale to nie powód, żeby mieszać ludziom w głowie ideologicznie. Dlatego irytują mądrości niektórych inteligentów, w duchu tegoż właśnie cytatu, który w niedzielny poranek otrząsnął ze mnie resztki snu, a padł z ust reżysera Przemysława Wojcieszka:
Inteligencja w Polsce uwierzyła, że samodzielnie może kierować tym, co się dzieje w kraju, a lud powinien za nią i na nią zasuwać. Ale ludzie nie są głupi – oni czytają o sobie na Facebooku, że są ciemni. To jest kolonialny mechanizm: jeżeli masz władzę – polityczną, gospodarczą, kulturową, symboliczną – nad ludźmi, których uważasz za bydło i mówisz im, że są niewyedukowanymi i pozbawionymi tych możliwości, co ty, twoi znajomi i twoje dzieci półzwierzętami, to ci ludzie patrząc na swoich małżonków i swoje dzieci nie będą mówili: „ach, tak, to prawda, jesteśmy półzwierzętami.”. Oni wiedzą, że to kłamstwo, frustruje ich, że pozbawiono ich możliwości udzielania publicznej odpowiedzi, wiedzą też, że pierwszej okazji przyjdą ci przypierdolić, żeby zemścić się za to upokorzenie.

    Wystarczy inteligencją nazwać tych, co rządzą naszym krajem w ostatniej dekadzie, żeby nie podejmować dalszej dyskusji z autorem powyższych słów, gdy na starcie mamy mocne nadużycie. Zakładam jednak, w dobrej wierze, że reżyser ma na myśli wszystkie kierownictwa po 1989r., choć i tam nie brakowało nieinteligentów. 

    Nie wiem, gdzie żyje obywatel Wojcieszek, w jak ogrodzonym osiedlu, ani jak często wychodzi po zakupy, jeździ tramwajem albo innym publicznym środkiem transportu. Z jego słów wynika, że zamieszkuje nieco inny świat od mojego. W moim inteligencja zbyt często nie rwie się do kierowania innego niż wynikające z organizacji instytucji, fundacji, firmy, przedsiębiorstwa. Tu, szerzej niż w definicję słownikową ujęta, uprawia swoje poletko, właśnie intelektualne, angażuje się społecznie w różne formy działania na rzecz, troszczy się o rodzinę podług potrzeby i odpowiedzialności, ale też rzetelnie robi swoje i nie oczekuje, że „lud będzie na nią zasuwał”. Za to coraz częściej ma kłopoty z przekonaniem ludu, że ten powinien zasuwać na siebie, bo może jednak nie wystarczy być suwerenem, żeby być Polakiem i pożytecznym człowiekiem. Tymczasem lud, coraz częściej z inteligencji szydzi, wymagając od siebie coraz mniej, a w zamian roszcząc coraz więcej i rzucając przy piwie hasła: „co będziesz do pracy chodził, dzieci se narób jak ja i państwo ci da, he he he”.
 
    Jakoś dookoła nie widzę inteligencji rzucającej się do sterowania tym ludem. Coraz częściej widzę jednak chama, nawet z dyplomem i w firmowych ciuszkach, ale szczającego na trawnik w biały dzień. Widzę wyżelowanego bydlaka w garniaku, zostawiającego wielkie gówno po swoim psie na chodniku albo paczkę po chipsach w sklepowym wózku, bo zeżarł je zanim dojechał do kasy. Widzę też prostaka charkającego pod nogi własnej żony, przy całkowitym braku jej reakcji. A na festynie rodzinnym wyelegantowana pańcia podpowiada częstowanemu synkowi, żeby plecak naładował cukierkami, choć dzieci ludu obok pytają, czy można wziąć jednego lizaka. 
    
upadek
I jeszcze jedno pytanie: kto tu kogo do czego sprowadził? Pozostając przy nazewnictwie Wojcieszka: czy inteligent nie dał ludowi dostępu do kultury i edukacji? Czy może jednak lud z dostępu z rozkoszą zrezygnował i dziś z ulgą ogląda mecz albo programy kulinarne z tłustą blondyną i tasiemcowe bzdury. Demokracja poszła mu bardziej w piwo i kiełbasę niż w czytanie ze zrozumieniem, a winna inteligencja? Dzielenie społeczeństwa na lud, klasę średnią i inteligencję, brzmi śmiesznie w ustach kogoś, kto z racji zawodu, pomijając siłę poglądów mocno oderwanych od życia, powinien jednak widzieć też, co niesie ulica. A i w teatrze raczej nie sprawdza widzom dyplomów ukończenia wyższych studiów.
W tym samym wywiadzie dla lewicowego „Nowego Obywatela” reżyser Wojcieszek mówi też: Teatr w Polsce, podobnie jak inne gałęzie sztuki, stracił zupełnie funkcję służenia komukolwiek poza klasą średnią. Dzisiejszy polski teatr w 99% ma być eskapistyczną rozrywką dla wielkomiejskiej klasy średniej. Funkcje edukacyjne, społeczno-polityczne, krytyczne spojrzenie na rzeczywistość i system, w których żyjemy, któremu podlegamy – to wszystko zostało zupełnie wyeliminowane. W tym środowisku modne jest mówienie o lewicowości, ale jest to rodzaj mody. To są lajfstajlowe akcje, które poprawiają samopoczucie i pozwalają poczuć się lepiej w hierarchii ustalonej w wielkomiejskim środowisku. 

    Brzmi kuriozalnie, bo niby dla kogo jeszcze, poza wątpliwą mentalnie klasą średnią, ma być teatr w dobie społeczeństwa zatopionego w smartfonie jak mucha w bursztynie? Bądź co bądź spektakl wymaga od odbiorcy elementarnego poziomu erudycji, ciekawości, chęci wystawienia własnych poglądów i postaw na konfrontację z wizją artystyczną. A tu, gdzie z jednej strony kasa wyznacza status, a z drugiej ekranik z jednozdaniowymi, kaleczonymi komunikatami i obrazkami z wakacji lub grilla, mieszka obywatel zwolniony z samooceny i pozbawiony lajfstajlowej mody na rozwój intelektualny i samodzielność myślenia. O jakim zatem kształceniu chce mówić reżyser? Kogo to obchodzi, skoro wymaga uruchomienia siły woli, dyscypliny, zainteresowania i pragnienia rozwoju? Tymczasem biedny i odsunięty lud Wojcieszka nie zamierza wymagać od siebie edukacji, bo nie wymaga nawet elementarnej kultury na ulicy. Wiecznie tyranizowany przez inteligencję ma jedynie siłę na jarmarczny rechot z prymitywnie rżniętej rozrywki, do której produkowania zmusił nawet inteligenckie dawniej kabarety. I to wystarczy ludowi. On nawet swojego obrońcy Wojcieszka nie przeczyta, bo drukuje go niszowy kwartalnik. Zresztą, tam reżysera miejsce, nawet jeśli o tym nie wie, Wojcieszek albo lud.
Print Friendly and PDF