poniedziałek, 10 grudnia 2018

Leming w czterech aktach

Dziesięć minut przed czasem. Zdążymy. Z poczuciem ulgi zamykałem samochód pod kliniką. W zasadzie miałem pewność, że będzie obsuwa i nasza wizyta może wypaść za godzinę. Nie pierwsza i nie ostatnia z przesunięciem. Rok temu wydawałoby się nie do pomyślenia. Dziś już wiem, że opóźnienie wizyt dowodzi kompetencji lekarza, a sobota, to dzień zabiegów. Te zaś – w przeciwieństwie do konsultacji – bywają  nieprzewidywalne.

     W drodze do windy słyszymy głos starszej kobiety. Kręci się, rozgląda, pyta o piętro gabinetu równie zdezorientowanego męża, który został w progu, jakby czekał na nadciągającą pomoc. Nie zważa, że trzymam dla niego windę, ale jego żona wsiada i ruszamy. W poczekalni pytam pierwszą osobę o kolejkę, uśmiecha się  i wyznaje, że powinna wejść godzinę temu. No i mamy jasność. Bez słowa zajmujemy wolne krzesła. Żona automatycznie wyjmuje klasówki do sprawdzenia. Sam sięgam do plecaka po niekończącą się powieść biograficzną, 
ckliwą i słabiutką historię życia Jacka Malczewskiego. Specjalnie ją zabrałem, żeby sfinalizować tu, gdzie nic nie odciąga uwagi. Koniec aktu pierwszego.

     W drzwiach windy staje leming wyrwany jak z definicji. 
Głośnym monologiem rozbija miłą ciszę sobotniego wieczoru. Za nim wchodzi mąż starszej pani, prawdopodobnie adresat tyrady. Młody tryska niezadowoleniem i z marszu rzuca do siedzącej obok kobiety: „Mamusia poczeka, ja to załatwię”. Po chwili z oddalonej recepcji dociera pretensja, z której wynika, że mamusia nie będzie czekać piętnaście minut, skoro tydzień temu obiecano, że będzie przyjęta punktualnie. Dobiega też cierpliwy i opanowany głos recepcjonistki:
- Proszę pana, ja w ogóle nie mam pana nazwiska na liście osób umówionych na dziś, chyba pan to rozumie? Nie mam żadnej dodatkowej adnotacji, ale mimo to pan doktor na pewno państwa przyjmie, tyle że po pacjentach rejestrowanych. 

     Oburzony wraca ciągle z tarczą, przynajmniej w swoim mniemaniu, a już na pewno wie, że wszyscy tu perfidnie kłamią, a mamusia i tak miała wejść o tej godzinie, bo tak ustalił. Nie pyta, ile czasu czekają zebrani, na którą tu przyszli, wszak niewidzialni nie mają racji. On już wie, że klinika, do której wbija rodzicielkę, to burdel! Dziwić może, że przywiózł ją o kilka dekad za późno i pożytku nie będzie ani z mamusi, ani dla niej samej. Ale... jak tylko wyjdzie pielęgniarka, inaczej z nią porozmawia. Argumenty wybija pięścią w drzwi gabinetu. Zanim zza otwartego skrzydła pada pytanie: o co chodzi, jest kolejna tyrada. Pielęgniarka powtarza dokładnie to samo, co usłyszał w recepcji. Wskazuje na nas, po czym informuje, że skoro nie ma go na liście, wejdzie między pacjentami. Trochę mnie to zniesmaczyło, że awanturnik znajdzie się między oczekującymi miesiąc w rejestrze. Żeby zwizualizować ważniaka podnoszę głowę z nad książki. Postać wchodzi gładko w didaskalia. Na oko lat trzydzieści plus, klasyczny korposzczurek, w modnym płaszczyku i markowych butkach pod rurkami. Aż się prosi o zaszufladkowanie. Drzwi gabinetu otwierają się ponownie, ktoś wychodzi. Pielęgniarka prosi następną osobę z listy. Uspokajam się. Nic nie burzy ładu, poza nowymi krzykami pępusia ludzkości.

     Awantura wyciąga z gabinetu doktora. Pyta, co się dzieje. Dziecko zagubionej pani i korporacji sadzi się teraz do lekarza. Żąda przyjęcia teraz, zaraz, natychmiast, a nie w jakimś tam marcu przyszłego roku może! Bo przecież się umawiał i wie, że tu jest syf, że wszyscy go olewają i pan doktor też. Ten zerka na karteczkę podaną przez furiata, po czym spokojnie mówi w recepcji: „proszę zarejestrować pana na normalną najbliższą wizytę”. I już znika w gabinecie, w którym czeka właściwy pacjent. Słychać trzask klucza, wieszczący koniec aktu drugiego.

     Leming odmawia litanię nowych przekleństw, wzmocnioną milczeniem obecnych, najwyraźniej zaklętych w brzydszą siostrę ignorancji. Orator wyzywa lekarza od palantów i równie mało wybrednie panie z recepcji, po czym znika w czeluściach windy. Za swoim przewodem ciągnie spłoszonych i jeszcze bardziej zagubionych rodziców. Finał aktu trzeciego.

     Akt czwarty. Doktor jak zawsze uśmiechnięty, opanowany i uprzejmy. Pyta o samopoczucie, a przy tym lekko ucieka wzrokiem, zakręcony ilością spraw, które nieustannie go doganiają. Ogląda skutki poprzednich działań na moim ciele. Po chwili serwuje nowy zabieg, na szczęście nieco mniej bolesny. Gdy jeszcze leżę, opatrywany przez pielęgniarkę, słyszę jak wystukuje opis w laptopie, ale pada niespodziewane pytanie mojej żony: „A co pana doktora tak bawi?”. Gdy wstaję ze stołu, lekarz szczerze roześmiany mówi: „Nic nic, ten hałaśliwy pacjent, on próbował mi powiedzieć, że miał wizytę na dziś, choć sam sobie napisał datę na karteczce. Takimi zajmuje się mój prawnik i wystawia im rachunek. Dużo wyższy niż ja i bez diagnozy. Tymczasem obejrzę u pani efekty leczenia, chodźmy bliżej stołu i lampy”.

    Co robiło większe wrażenie? Profesjonalizm doktora czy jego poczucie humoru i racjonalizm? Potrafił nie podjąć rękawicy i zachować ironiczny dystans. Ugotował pajaca bez zbędnych emocji, nie przerywając zabiegów. A ja wciąż nie umiem pogodzić się z faktem, że korposzczury rozsadzają swoje klatki. Otaczają i będzie ich coraz więcej, nachalniej włażących w życie. I jakoś to doskwiera, boli, że będą deptać markowym bieżnikiem, byle zakomunikować światu swoje istnienie, bo jak mówi Javier Marias: Ludzie są dziś narcystyczni bardziej niż kiedykolwiek. Stali się szydercami, wydaje im się, że wszystko mogą powiedzieć, każdego opluć, insynuować, oskarżać innych bez podawania faktów, bazując na przypuszczeniach, domysłach, złośliwości. Robią to, bo – niestety – wciąż uchodzi im to na sucho.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Print Friendly and PDF