Przyroda nie znosi jednak próżni, więc i obyczaj nie znika całkowicie. Tu i ówdzie pojawiają się zastępcze formy żenowania klienta. Zwykle dopadają z zaskoczenia, gdy ten w bólach odtwarza zapis zapomnianej z domu kartki. I nagle staje zderzony z nędzą człowieczą, znacznie bardziej bolesną niż karniak od żony za pominięcie trzech kostek masła z promocji.
Jakiś czas temu w okolicy pojawiła się babcia z patentem na bukiecik. Mała, zasuszona, ruchliwa, trzyma za rogiem starą reklamówkę, wypchaną wiązankami złachanych kwiatków, ozdobnych trawek i listków, wyprowadzonych z okolicznych działek i skwerów. Czujnie obserwuje zbliżających się do drzwi, szczególnie w parach, najlepiej między dwudziestym a czterdziestym rokiem życia. Gdy parka zbliża się do dyskontowych wózków, babina atakuje wiązanką roślin w celu wyłudzenia. Nie do końca łapię strategię, ale związana jest raczej z zawstydzeniem faceta. Przecież sam z siebie nigdy kwiatów partnerce nie przyniósł, a w dodatku ma okazję błysnąć empatią i miłosierdziem wobec bliźniej, ofiary przemian systemowych. Wzmocnienie metody „na wiechcia” prawdopodobnie kryje się też w przeświadczeniu, że młode pokolenie ma kłopot z komunikacją werbalną i wprost. Prędzej zapyta, czy można płacić telefonem, niż odmówi uwikłania w datek. Tym sposobem babcia zyska podwójnie. Nie dość, że zażenowani natychmiast klepią się po kieszeniach, by wykupić wolność od nieprzewidzianego zawstydzenia publicznego, dodatkowo, po dokonaniu wpłaty, za nic nie przyjmie badyli na wejściu do sklepu. Te zaś za chwilę zaszczują inną ofiarę prostej manipulacji.
Początkowo było mi nawet wstyd, że żyję w kraju, który zmusza starszą kobietę do tak smutnych zabiegów w walce o przetrwanie, choć z pewnością lekkiego życia nie miała. Po kilku tygodniach jej operatywności, w różnych punkach dzielni, pojąłem, że jest w niej jakaś radość rynkowej gry przedsiębiorcy, a ten rodzaj działań bardzo ją uspołecznia i aktywizuje. Na wszelki wypadek, na jej widok, puszczam jednak żonę przodem i bardzo ociągam się z odpięciem wózka, monitorując ruchy kwiaciarki do momentu, gdy zdybie niczego niepodejrzewającą parę.
Bez zaskoczenia i niejako na własne życzenie wziął mnie jednak inny pomysłowy Dobromir po przejściach. Połakomiłem się na miejsce parkingowe vis a vis drzwi do sklepu i miałem za swoje. Ledwie opuściłem samochód, już się do mnie uśmiechał, prawie oko puszczał kumpelsko. Ten uśmiech wróżył coś niedobrego, jak rysa na drzwiach w ramach odmowy współpracy, jeśli nie wybawię go co najmniej piątakiem. Sięgnąłem do kieszeni szybciej niż Gary Cooper po kolta, bo i rzecz działa się w samo południe. Wydobyłem biały żeton, który pokazałem uśmiechniętemu. A on na to: „nie chcę kasy, ale widzę, że mnie zrozumiesz, kolego, wiem, że swój jesteś. Pochlałem w nocy, kac mie zajebie, jak się nie napiję. Widze, że wiesz o co kaman, znasz ból, kup mi jakieś dwa browce, bo wykorkuje”. Zaraz jednak zacząłem się bronić, nie z powodu braku empatii, rzecz jasna, raczej z czystego współczucia, że zakupy weekendowe i będzie musiał sporo poczekać. Gość na to, że nie rzutuje i tak nie ma dokąd pójść. Dopiero w sklepie dotarło do mnie, że wychodząc z domu nie zadbałem wystarczająco o wizerunek, skoro wziął mnie za swego. I drogą sprawiedliwości idąc, postanowiłem uraczyć go piwem z wyższej półki, które sam bym wypił. Długo wybierałem, rozważałem, kombinowałem, a gdy złożyłem uroczyście butelki w koszyku, żona natarła z pretensją, że miałem już nie pić piwa, szczególnie tak drogiego. Objaśniłem potrzebę wsparcia, ale nie spotkała się z uznaniem. Potulnie popychałem za nią koszyk tak długo jak było trzeba. Gdy już opuściłem sklep, z miłością bliźniego mocno windującą samoocenę, nie było komu okazać miłosierdzia. Obiekt, najwyraźniej uratowany przez innego Samarytanina (nie brak ich w ojczyźnie skutecznie z kolan dźwiganej) zupełnie zniknął z pola widzenia. Na chwilę, bądź na wieki wieków, nie wiem, nie miałem czasu szukać. Wieczór zaś umiliła mi konsumpcja napoju empatii i to niezłej marki.
Kilka dni później mocno zaskoczyła mnie inna kobieta, choć pod tym samym sklepem. Szybko namierzyłem jej wzrok, gdy taksowała auto. Niewykluczone, że właśnie wyceniała na ile może skubnąć moje współczucie. Siedziała wciśnięta między szybą a poręczą z wózkami. Na wszelki wypadek uśmiechnąłem się do niej serdecznie, błyszcząc bielą żetonu w palcach. Pokiwała głową ze zrozumieniem, ale nie odpuściła:- Czy może mi pan kupić coś do jedzenia?
- Oczywiście. Na co ma pani ochotę? – Nie mam z tym problemu, nieraz wyobrażam sobie, że przy zusowskich gwarancjach emerytury, sam mogę tak skończyć za jakiś czas. Patrzyła długo, milcząc, z małym półuśmiechem. Mogła mieć koło siedemdziesiątki, a może przekroczyła dopiero sześćdziesiątkę, sądząc po oczach. Ocenę utrudniała konserwacja oblicza mało wyszukanymi trunkami.
- Wstydzę się powiedzieć. – Rzekła w końcu skromnie, choć wzroku nie spuściła.
- Bez obaw, śmiało – zachęciłem z uśmiechem – najwyżej nie kupię, jeśli to będzie za drogie.
- Może mi pan kupić rybę wędzoną i dwie bułki?
- Jasne, tylko wie pani, trochę trzeba będzie poczekać, robię zakupy na dwa domy, sąsiad zaniemógł i to potrwa.
- Ale mnie się nigdzie nie spieszy. Poczekam.
Gdy tylko przekroczyłem próg sklepu, przypomniał mi się skacowany jegomość, w którego intencji rozpracowałem wówczas browar. Z automatu przyszła myśl, czy aby na pewno mam ochotę na konsumpcję makreli z bułkami. Na wszelki wypadek wrzuciłem do kosza zamkniętą w plastik i z długim terminem do spożycia. Tym razem jednak prosząca nie zawiodła, siedziała na swoim miejscu, choć dyskont opuściłem później niż szacowałem. Podałem jej zakup, uśmiechnęła się i podziękowała. Ale nie czekała aż odstawię wózek. Wstała i wydobyła zza siebie wielką torbę podróżną i rozpięła suwak. Przypinając wózek zobaczyłem w niej zapas różnorodnych zakupów, który wystarczyłby z pewnością mojej rodzinie i sąsiadowi. I to raczej na pół tygodnia, nie licząc wspólnej, weekendowej, imprezy z wyżerką.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz