Słowa bliskiej osoby wypadły z pierwszej wiadomości, tuż po włączeniu komputera i nie kryję, przeczytałem je z wielką ulgą. Potrzebowałem ich szczególnie teraz, po powrocie z kościoła, w którym wybrzmiał hymn narodowy na organy i wysoko piejącą organistkę. Pół kazania rozważałem, czy wszystko ze mną w porządku, ale odpowiedzi nie znam. Z jakiegoś powodu takie świętowanie wcale mnie nie wzrusza, a z czasem nieuchronnie wprawia w stan pewnego obrzydzenia. Przecież wypada i należy pogrążyć się w dumie i zadumie, a tymczasem, na przekór powinnościom, dopada zażenowanie i smutek płynie z nachalnej hipokryzji obchodów, gdy na ekranie telewizora, choćby przez moment przeskakiwania reklam, śmigają zakłamane gęby rozśpiewanych polityków.
Z tego strojenia min, malowania w barwy narodowe, czerwienią wyłazi mi na policzki jedynie wstyd i nie pozostawia miejsca na biel. Tak, od dziecka i szkolnych akademii ku czci ojczyzny i wodzów rewolucji wszelkich, nie ufam zbiorowym gestom, po których nawet echo umiera z głodu następnego dnia. Nic na to nie poradzę. Raz skażony, o dziwo nawet po latach i zmianach ustroju, z takim samym niesmakiem, omijam flagi na patyku w promocji Lidla, wyłożone obok wkrętaka i gaci. Nie stroję się w szaliki i czapeczki z patriotycznej wyprzedaży, nie wypędzam rodziny na parady parodii i nie latam z racą. Bezrefleksyjna, stadna ideologia zawsze tak samo smakuje, bez względu na ustrój, jazgot tłumu i siłę komercji. Dlatego nie drę prześcieradeł pod puste hasła, z których bije żenada. Gdy naukowcy wieszczą kres Ziemi, szumne slogany wciąż tak samo konfrontują i dmuchają balony niechęci, animozji albo zwykłej nienawiści, nie wnosząc nic w świętowanie, jak nic nowego nie objawi kolejny dzień po obchodach stulecia.
Gdy z sobotniej drzemki, zasłużonej po ciężkim tygodniu, wyrwał mnie znajomy głos Maryli Rodowicz, przewracałem się na drugi bok. Jednak w ułamku chwili dotarło, że właśnie zobaczyłem pawia narodu i papugę. Niedowierzając absurdowi usiadłem z wrażenia i zaraz senność uleciała. Dziś myślę, że widok śpiewaczki z kupą plastikowych rurek na głowie i w kloszu sukni ze sztucznym kwieciem, najlepiej oddaje sens uniesień patriotycznych tego dnia. Urasta do rangi cudownego symbolu. Cóż lepiej ośmieszy odpustowo-rewiowy patriotyzm niż nadęty patosem tytuł „Koncert dla Niepodległej” w zestawieniu z kiczowatą Marylą, która zrobi wszystko, by zaistnieć memami w sieci? Dziś jednak mam dysonans poznawczy, bo może należy oddać jej hołd za odwagę? Oto jawnie wykpiła inicjatywę i sprowadziła na właściwy tor dyskurs obchodów stulecia Polski. Wyśmiała kacyków plemiennych na miarę naszych czasów, wpuszczając w jarmarczny kanał całe to puszenie pseudonarodowe.
Wczoraj niespodziewanie utknąłem w korku blokowiska. Jego przyczyny nie było widać gołym okiem. Powód wychynął po chwili, zza niewielkiego zakrętu. Oto lokalny patriota postanowił ozdobić samochód dwiema trzepoczącymi flagami. Otworzył drzwi na tyle szeroko, żeby uniemożliwić omijanie bardzo starego passata. Długo mocował chorągiewki, nie zważając na oczekujących, a następnie pieprznął plastikowe opakowania po nich za siebie, na trawnik, po czym dumny zamknął drzwi i z uśmiechem zwycięzcy wyjął telefon, żeby uwiecznić patriotyczne gesty obrotnego Polaka. Oddać potomnym narodowy powiew wolności z dachu auta z wyciętym katalizatorem. Czy można lepiej zilustrować, czym jest swojski patriotyzm? Sam bym tego nie wymyślił.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz