Mimo woli szedłem za nim wzdłuż brzegu jeziora i na wszelki wypadek docisnąłem do pleców pokrowiec z wędkami, żeby nie hałasować. Spacerowicz zatrzymał się gwałtownie, jakby pojął, że za daleko doszedł. Teraz patrzył w toń jeziora i czekał aż go ominę.
Wkrótce dotarłem do upatrzonego miejsca. Cisza boleśnie kłuła uszy. Przerywały ją nieliczne delikatne pluśnięcia wody, okonie ścigały narybek. Zdziwiło mnie totalne milczenie ptaków o świcie. Jakby ciągle spały, może zmęczone hałasem wieczornej dyskoteki z ośrodka? Rozłożyłem wędki i już po chwili pierwsza płotka trzepotała w dłoni. Była niedziela, nie należało jej trudzić życzeniami. Zwłaszcza, że ani ona złota, ani ja specjalnie do życzeń gotowy. Nawet spontanicznych nie miałem w głowie. Wszak najważniejsze właśnie się spełniało. Lato, świt, zapach lasu, brak ludzi, woda, czego jeszcze można sobie życzyć? Z uśmiechem uwolniłem rybkę. Natychmiast zniknęła radośnie w ciemnej wodzie, bez śladu wdzięczności.
- A ryby jakieś tu są?
- Ryby? – spiąłem się przerażony nagłym głosem za plecami. Ten sam facet w różowej koszulce przeszedł obok mnie i oparł się plecami o drzewo.
- Ryby. Przecież wędkę pan zarzuca, to pytam.
- Tak, są. A może już nie ma? Sprawdzam. Jak pan widzi, żadnego wędkarza, nie byłem ponad rok.
- Rozumiem. Mnie tu nigdy nie było, to pytam.
- Ale dziś jakoś pan dotarł?
Nie odpowiedział. Zamyślił się, patrzył niewidzącymi oczyma gdzieś w dal, może na przeciwległy brzeg. Miał na oko czterdzieści pięć lat, z bliska twarz nie komponowała się ze strojem, był w niej inteligentny rys i zabłąkany uśmiech bezradności.
- Raczej szlaban mnie zatrzymał, pewnie pojechałbym dalej.
Zwinąłem wędkę, zmieniłem przynętę, znowu zarzuciłem, gdy facet rozpoczął monolog, zupełnie nie pytany.
- Od jakiegoś czasu spać nie mogę. Najgorzej nad ranem, dzień rodzi nową grozę. Coś mnie niesie z domu, inaczej bym po ścianach chodził. Muszę jechać, gdzie droga prowadzi. Urlop mam, za dużo czasu i myśli, a nie ma za co wyjechać tak daleko, żeby nie widzieć, nie włączyć telewizora. I dopada wszystko naraz, a nad ranem to szczerzy kły jak ośliniony pitbull. Ten Amber Gold choćby. Teraz wszyscy o tym gadają, trąbią, a gdzie byli jak jawne oszustwo działało? Złodziej okradał w biały dzień, miał trzy wyroki i nic. Ludzi nabijał w butelkę, na ich własną prośbę. Ale mnie ich nawet nie żal. Chciwość gubi i w końcu przykry smród przyniesie. Jak zobaczyłem w telewizorze ich twarze, to jakoś nieswojo mi się zrobiło, że coś nie tak z moim sumieniem. Czemu nie mam współczucia dla tych emerytów, rencistów, prostych zapłakanych twarzy, dla ich przerażenia i krzywdy? Czy wszystko da się tłumaczyć ich chciejstwem? Że mają za swoje? Że nie czytali umowy, bo analfabeci funkcjonalni? Nie sprawdzili? Przecież to dziadkowie, babcie, oni są bezradni jak dziecko we mgle. Chciwość ich prowadziła, fakt, ale może tylko chęć ratowania skóry w czasach barbarzyńców finansowych, gdy znikąd pomocy. Sam nie wiem czy im współczuć, czy nienawidzić za tępotę umysłową, która żywi kanalie ze szczytu piramid? Jak pójdę taką drogą zaraz wszystkich będę nienawidził. Ilu mamy analfabetów z dyplomem wyższych uczelni? Pełno absolwentów zasranych szkół rwania czereśni z ogonkiem, co to mają studia bez przeczytania trzech książek. To jakie my będziemy mieli niedługo elity? Kto poprowadzi prostaków do cywilizacji, ochroni, wzbogaci? Amerykańcy też mają samych prostaków pasionych na hamburgerach i telewizji, wiadomo, tępota umysłowa aż trzeszczy, ale ich stać na prymityw. Kupią elity inżynieryjne, techniczne, intelektualne z całego świata. A nas na co stać? Kogo my sobie kupimy, żeby za nas myślał, rozsądnie zarządzał? Ma pan ochotę mieszkać w jakimś Kapsztadzie i Bangladeszu wschodniej Europy? A trzeba będzie. Mam córkę i dwóch synów. I wie pan, że przez nich spać nie mogę? To dobre dzieci, pracowite i rozumne, uczą się języków, znają komputer i wszystko, co potrzeba, ale co one z tą wiedzą zrobią żyjąc w kraju brudu za chamskim pazurem? Bo my nigdy nie wyjdziemy z pazernego chłopa, bo ten naród z chama jest i taki zdycha. Pan moczy wędki, ja ujadam nad panem, a większość tych, od których tu uciekliśmy pastuje tam buty do kościoła, krawaty wiążą, zaraz będą trzepać łapą znaki krzyża na klacie, jakby muchę z gówna ganiali, ale co im to da? Wyjdą z kruchty z wyhodowaną pleśnią cwaniactwa, kogo by tu skroić i na ile, komu by tu dupę obrobić, kogo okantować. Bo ten naród z Żeromskiego jest: stoi i ślini się nad zdychającym chłopem i tylko czeka, żeby oczy zamknął, to mu zdeptane kapcie z zapyziałej pięty zedrze i będzie zapieprzał w podskokach, żeby inni łupu nie wyrwali. Bo to jest barbaria, wie pan? A my nasze dzieci skazujemy na życie w niej, choć wcale o to nie prosiły.
Odszedł bez pożegnania. W końcu przyszedł bez powitania. Szum rozgoryczenia poszedł za nim szelestem trącanych traw, strzelających patyków i po chwili cisza przypomniała mi, że przynęta nie zmieniona, a ryby jakby odpłynęły na dobre. Zobaczyłem cień pod wodą, podniosłem się i oto pod nogami miałem suma. Płynął majestatycznie około metrowy, tuż pod powierzchnią, pomiędzy wysuniętymi wędkami. Bez pośpiechu, niedzielnie jak tylko chyba może płynąć sum na sumę. Jakby dał znak, że nic tu po mnie. Dla porządku, ciszy i spokoju odsiedziałem jeszcze trzy godziny, aż plaża po drugiej stronie jeziora zaroiła się ludźmi.
Dotarłem do parkingu. Obok mojego samochodu stał opel, a na nim leżał podarty worek ze śmieciami, butelkami i syfem rozkładających się odpadów. Przed samochodem mężczyzna ujadał, że więcej tu nie przyjedzie. Po chwili zjawiła się kobieta z rozczarowaniem i bólem w głosie:
- Niech się pan cieszy, że tylko śmieci. Mój widział jak jednemu koła przebili, a innemu desek nawalili z gwoździami na dach nowego auta. Bo to Polska, wie pan, tak polskie bydło zachęca do parkowania na płatnym parkingu. Kraj prostaków i barbarzyńców umili panu wakacje nad każdym jeziorem.
Miała łzy w oczach i nic nie można było jej powiedzieć, każde słowo mijało się z celem, z sensem i z pewnością rozumienia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz