niedziela, 12 sierpnia 2012

Granice śmieszności

    Dziś będzie osobiście, raz na jakiś czas można, nawet wypada. Wszak blogi są po to by osobiste flaki wywlekać i nabożeństwa narcyzmu czule nad nimi odprawiać. Raz na jakiś czas wypada po bandzie pojechać bez kreacji bohaterów, bez wsparcia w publikacjach prasowych, bez emocji i literackich gier z wyobraźnią. Rzecz w końcu tyleż osobista co ogólnospołeczna, tyleż dotyczy mentalności polskiej, co jednostkowej, tyleż trendów i wzorców zachowań publicznych, co indywidualnych. Warto o tym pisać szczególnie w czasie marnym, gdy coraz więcej ludzi chce zostać mistrzami pióra, a coraz mniej książki chce czytać. No może wyłączając kryminały i poradniki jak zostać wolnym od depresji w tydzień bez jogi, bez ucieczki na bezludną wyspę, gdzie nie ma nawet pojedynku między Okrasą i tym drugim… jak mu tam?

   
Ale przejdźmy do rzeczy, a zatem do renomowanych wydawców i ich metod postępowania z autorem nadsyłającym maszynopis z nadzieją wydania książki. Ostatni, trzeciej książki z kolei, wysyłałem do szanownych wydawców w ubiegłym roku. Ściślej: mniej więcej w kwietniu i maju 2011 roku, zaczepiając może jeszcze o czerwiec. Jako człowiek ułożony do bólu, zacząłem jak zwykle od największych oficyn, bo te z racji swej renomy zasypywane są każdego tygodnia dziesiątkami tomów autorów naiwnych, wybitnych, ale też literackich ignorantów, którym nadal wydaje się, że wielkimi są i basta, choćby innych nie czytali. Jako rzekłem zaliczam się do uporządkowanych, więc ani do wybitnych, ani ignorantów, którzy nie dopuszczają do siebie, że wydać nie sposób, jeśli nie posiada się uznanego i rozpoznawalnego z jakichkolwiek powodów nazwiska i jeśli nie dysponuje się odpowiednio wielką dotacją. Szlachetnie przemilczę inne powody, wsuwając je do tekturowej teczki z napisem „układy towarzyskie różne i biznesowe bądź podłużne”.

    Na potrzeby niniejszego tekstu pozostańmy zatem przy wysyłaniu maszynopisów powodowanym wyłącznie ideą pewnego ładu i spokoju sumienia. Powiedzmy sobie jasno, że bez autorskiego nękania telefonami giganci literaccy nie mają w zwyczaju odpowiadać twórcom nierozpoznawalnym, których produktu nie zamówili. Jednak dla spokoju sumienia, że się próbowało i u nich wydać, wysłać książkę należy i najlepiej równie szybko zapomnieć, że się wysłało. Rozczarowanie doskwiera, owszem, niezależnie od okoliczności. Wszak napisanie książki zabiera trochę życia w każdym wymiarze: intelektualnym, rozrywkowym, towarzyskim i rodzinnym. Odmowa wydania boli jednakowo, może nawet mocniej niż odciski na dupie od nocnego klepania w klawisze. Jednak nikt nas o książkę nie prosił, nikt na nią nie czekał, więc nie ma co marudzić, ani tym bardziej kogokolwiek obwiniać, że garbaty dzieci mieć nie może, choćby prostych.

    Szczęśliwie nie czekałem długo. Książkę doceniły najpierw trzy całkiem niewielkie oficyny i niemal po miesiącu od wysyłki były gotowe ją wydać, nawet bez dokładnego czytania. Oczywiście nie należy tego tłumaczyć geniuszem autora, znakomitością dzieła czy innymi dość pokrętnymi powodami. Rzecz była prosta: wydadzą bardzo chętnie, cokolwiek tam wypisałem, jeśli do wydania się dorzucę. Ta idea połączyła kilku sprytnych wydawców i była tyleż uczciwa, co w istocie prosta. Masz bracie durne hobby, chce ci się pisać zbyteczne książki, to jeszcze dorzuć się do ich wydania. Płać, a my resztę załatwimy za ciebie. Wzorcowa relacja rynkowa: jest popyt, jest podaż, jest klient do nabicia, butelka się znajdzie, bezzwrotna rzecz jasna.

    Z punktu widzenia autora rzecz wygląda nieco bardziej absurdalnie: natyrałeś się po nocach, naklepałeś, to teraz jeszcze zabierz kasę z portfela na życie rodziny i dawaj nam, nam dawaj, bo bez nas nie zaistniejesz w księgarni. Jak każdy średnio rozsądny autor wiem, że i tym sposobem w księgarni nie zaistnieję, gdy książka nie ma wystarczającej ilości medialnych omówień i recenzji. Zatem na starcie udało mi się nie brać pod uwagę propozycji hien żerujących na potrzebie zaistnienia autora. Z pewnością alkoholik musi wynieść coś z domu, żeby wypić, ale grafoholik hobbysta - jeśli ma resztkę oleju pod deklem - od wynoszenia rodzinie wolnym być powinien. Chronił mnie dodatkowo fakt, że to trzecia książka, a dwie poprzednie wystarczająco przekonały, że nie ma czegoś takiego jak zaistnienie i w gruncie rzeczy pozostaje na pociechę świadomość kilkudziesięciu odbiorców, o których autor wie i podejmuje ryzyko: pisać dalej albo rybki hodować. Cholera wie, co więcej nakładów własnych wymaga i więcej przyjemności daje. Jednym autorom pasuje lizać znaczki na wysyłkę maszynopisu, innym gromadzić w klaserze niewysłane.

    Tym razem los okazał łaskawość. Trafiłem na wydawcę niewielkiego, uczciwego, który przyjął na klatę normalne wydanie książki, ale oczywiście w nakładzie niszowo skromnym, za to z zapewnieniem, że książka będzie wydana i dystrybuowana profesjonalnie, a nakład na pewno nie wyląduje na środku przedpokoju, tak że drzwi wejściowych nie otworzę, a i kilka metod na promocję się znajdzie.

    Jako się rzekło, książka pojawiła się na rynku księgarskim w styczniu bieżącego roku, nawet spotkało ją kilka miłych i dobrych recenzji już na starcie i tu byłby koniec historii wydania „Przewrotki”, gdyby nie pewien fakt. Przewrotność losu, która jest bohaterką książki i mnie samego dopaść musiała, bo niby czemu nie? Nagle po roku i trzech miesiącach (licząc od rozesłania pierwszych maszynopisów), szturm na skrzynkę przypuścili książkowi giganci wydawniczy. Bynajmniej nie z radosną wieścią, że chcą „Przewrotkę” publikować. Oni tylko uprzejmie informują, że wydaniem nie są zainteresowani i życzą mi powodzenia w dalszym szukaniu wydawcy.

    W zasadzie można to przypisać dbałości o wizerunek i markę profesjonalnej oficyny, prawda? Oto nierozpoznawalnym medialnie autorom też odpowiadają, więc naprawdę są wielcy, szlachetni i dobroduszni. Szkoda tylko, że profesjonalizm objawiają blisko półtora roku od wysłania maszynopisu i nie fatygują się, by sprawdzić czy przypadkiem nie narażą się na śmieszność, bo książka ukazała się u konkurencji dawno temu. Osobiście, gdybym był dziewczynką lub chłopczykiem z takiego wydawnictwa, nawet zmuszonym przez szefa do podpisania się własnym nazwiskiem pod głupawym listem, sprawdziłbym na wszelki wypadek, choćby wpisując w google nazwisko i tytuł książki, czy nie zakpię z siebie życząc powodzenia przedsięwzięciu, które powodzeniem zakończyło się jakiś czas temu. Przyzwyczaiłem się jednak, że wielcy edytorzy na co dzień udowadniają wielu piszącym i to na sto różnych sposobów jak bardzo mają ich głęboko w poważaniu. Nawet trudno mieć pretensje, skoro sami autorzy ich rozpieścili i co tydzień nadsyłają setki zbytecznych książek. Tylko dlaczego edytorzy strzelają we własne kolano ostrą kulką śmieszności? Po roku nie oczekuję żadnych odpowiedzi od kogoś, ktoś na swojej stronie zapewniał, że każdemu odpowiada najdalej w trzy miesiące, liczone od dnia otrzymania maszynopisu. Tym bardziej nie oczekuję, że wielki wydawca zaszczyci mnie życzeniem powodzenia w szukaniu mniejszego wydawcy, w dodatku książki, o której publikacji sam już zdążyłem zapomnieć, bo od dawna piszę następną.

3 komentarze:

  1. ~sweet-as-a-lemon13 sierpnia 2012 20:06

    Witamy. Twój blog jest naprawde ciekawy i interesujący. Z chęcią będziemy tu wpadać i czytać to co napiszesz :) Może będziemy się informować o nowych notkach? Wpadaj do nas : sweet-as-a-lemon.blog.pl
    Pozdrawiamy N. K.

    OdpowiedzUsuń
  2. Tuszę, że czwartą od razu oddasz temu,. kto trzecią wydał i nie będziesz sobie zawracał głowy gigantami.

    Tuszę takoż, że owych gigantów na czarną listę wpisałeś i nigdy nie splamisz się kooperacją z kimś tak instrumentalnie traktującym twórcę.

    OdpowiedzUsuń
  3. Dawno nie zagladałam, a tu tyle nowości.
    Nie zrażaj się głupotą wydawców. Jeszcze Cię docenią i wieszczem ogłoszą. Pisz dalej, przekazuj swoje spostrzeżenia i przemyślenia potomnym. Mam nadzieję, że uda mi się kiedyś przeczytać Przewrotkę. Życzę wszystkiego dobrego.

    OdpowiedzUsuń

Print Friendly and PDF