Ten felietonista bywa dla mnie niestrawnym i do znudzenia przewidywalnym marudą, który zbudował strategię felietonu na jęczeniu, bo to najprostsza metoda, zwłaszcza, że co tydzień tekst trzeba dostarczyć, a do narzekania temat znajdzie się na pewno w kulturze, skoro od lat leży w oczekiwaniu eutanazji. Dla podtrzymania tej strategii chodzi do kina na debilne komedie typu „Kac Wawa” czy „Wyjazd integracyjny”, choć każdy średnio inteligentny widz przeczuwa, że straci czas w kinie, bo wystarczy zobaczyć zapowiedzi w sieci. Varga jednak idzie do kina, by wypełnić rubrykę felietonem rozpaczy z powodu jakości komedii i jeszcze zarobi tym na chleb. Choć rzadko, jeśli w ogóle, przyjdzie mu do głowy pójść na dobry film i zdać z tego sprawę, pokazać potencjalnym widzom, co ich ominęło i czego mają żałować. O „Trocinach” zaś pewien mój znajomy wyraził się, że po tej powieści widać jak bardzo Varga nie lubi Polski. To jednak zbyt daleko posunięta teza. Podejrzewam, że tak samo jak kraju nad Wisłą nie znosi on również swojego bohatera, do czego otwarcie się przyznał. Powieść jest czarna i ponura, ale ma jeden zasadniczy walor: wywleka na jaw to wszystko, co znakomita część naszych rodaków chętnie zamiotłaby pod dywan. Są w niej trociny, z których zlepiony jest przeciętny Polak, lepiszczem zaś głęboko zakorzenione mentalne prostactwo pszenno-buraczane, które nie sięga wyobraźnią za koniec własnego nosa, w pogardzie ma ducha i intelekt, gdyż ten nie przekłada się na nic wymiernego, czym można wzbudzić zawiść bliźniego swego. Polski przeciętny ulepek trocinowy żyje głównie w małości własnej i nieustannie podsycanej zachłanności na widok każdego, kto ma więcej. I to wszystko Varga z pewnością bardzo celnie punktuje, nie po to, by się w tym gównie pławić, by nurzać się w tandecie codziennego życia, w owym gonieniu za błyskotkami i pieprzyć się z odwiecznym kompleksem wobec Zachodu i jego stylu życia. On swoją powieścią ustawia lusterko Polakom sięgającym korzeniem zachłannego chłopa. Stawia im wielkie lustro nawet, by zobaczyli własną śmieszność zabalsamowaną przez komunę, tę dziedziczoną śmieszność bezrozumnej hołoty, na przemian przerażonej lub zachwyconej tym, co ją przerasta. Dziś utrwalającą od dziesięcioleci tę samą postawę, tyle że łykając nowe wzorce jak nie ideologiczne, to konsumpcyjne, w które da się wpisać własną, bezwolną już podmiotowość. Wpisujemy zatem z wygody, z lenistwa czy tylko z umysłowego i duchowego ograniczenia.
Z monologu bohatera „Trocin” wyłania się bolesna prawda o tym, że dawniej znakomita większość dała się podporządkować komuchom, uznając za swoje hasło budowania szczęśliwej ojczyzny ludowej. Teraz większość wierzy, że dzięki środkom na przeczyszczenie i zmniejszającym wzdęcia osiągnie znakomite samopoczucie, a dzięki karierze nieudacznika w korporacji, wzbudzi zachwyt, podziw i zawiść materialną innych nieudaczników. Dlatego celne partie powieści Vargi to te, które z jednej strony mówią o rodzicach bohatera i ich żałosnych podrygach podczas uprawy nędznej działki rekreacyjnej, uzyskanej z kawałka ugoru kupionego od wiejskiego buraka Szczękacza, a z drugiej strony partie omawiające współczesnych młodych pracowników korporacji. Z takim samym zapałem - jak wcześniej rodzice bohatera - myślą o dorównaniu lepszym, choć zupełnie nie dopuszczają do głowy tandety życia, jakie pędzą. Nie mogą dostrzec, że pozostała im tylko rola trybików w maszynie aż po kres, do osranej emerytury, jeśli jej doczekają. Tymczasem miejsca dostatnie w organizacjach dawno zostały rozdane Szczękaczom, którzy w latach 90. ubiegłego wieku zrzucili filce i drelichy, by włożyć krawat, tani garnitur i na trwale wkleić się w skórzany fotel.
Varga świetnie pokazuje, co robi z człowieka prosty mechanizm społeczny, niezależnie od panującego systemu gospodarczego czy politycznego. Wszak główny bohater, pięćdziesięcioletni nieudacznik, także jest przeciętniakiem, któremu wielka świadomość relacji międzyludzkich wcale nie pomogła stać się lepszym, kochającym człowiekiem. On też tylko zalicza klęski, nienawistnie ujada po cichu i kąsa bezzębną szczęką, bo jest tylko poharatanym życiowo tchórzem, którego nawet ukochana muzyka klasyczna nijak nie uszlachetnia, a była żona przyprowadza jego rodzicom cudze dziecko, którego obecność daje im radość, bo syn nie potrafił jej przysporzyć.
Wierzę, że pisaniu Vargi towarzyszy idea potrząśnięcia społeczeństwem i nieco przewrotnej pracy u podstaw. Pisze w przekonaniu, że polski przeciętniak może zawrócić, jeśli zdobędzie się na troskę o swoje rzeczywiste i wolne „ja”, zdolne do refleksji, do uczestniczenia w życiu kulturalnym, a nie w masowej rozrywce. Jeśli zaś odważnie nie wypnie się na powszechnie obowiązujące trendy i style życia, stanie się podobny jednakowo do tych, których bohater opluwa jak i do niego samego.
Autor „Trocin” wypełnia pewną lukę: mierzy się z teraźniejszością przaśną, nie szuka wielkich tematów i to jest cenne. Wbija się w mentalność Polaka nijakiego, by go wyjaskrawić i obejrzeć pod lupą z każdej strony. Wyciąga kwintesencję bolesnej prawdy tu i teraz, odziera z umiłowania martyrologii i nabzdyczenia narodowymi klęskami jako powodem do dumy. Walczy z poczuciem udawanej godności i braterstwa, połączonych z wygodą niezaspokojonego konsumenta rzeczy zbędnych. Bluzga tym, czego nie chcemy widzieć i słyszeć, by szarpnąć ludem uśpionym w błogim bredzeniu. Problem w tym, że czytający Vargę wstrząsu nie potrzebują, bo właśnie są czytający. Tej prozy potrzebuje Kowalski, który nie sięgnie po tę powieść jak nie sięgnie po żadną inną. On jest bowiem boleśnie utyrany. Zaharował się akurat na nowy telewizor, toster i paczkę slipów od Calvina Kleina. Pada na kanapę z piwem w garści, by zobaczyć w reklamie na jaki samochód i jakie skarpety tyrać będzie od jutra, wszak musi dopierdolić sąsiadowi. Dramat samego Vargi zaś polega na tym, że ani felietonami, ani powieścią do rzeczywistego adresata nie dotrze. Co najwyżej – i za to też mu chwała – utwierdzi w słuszności dotychczasowych wyborów tych, co go czytają między lekturą innych książek. I, mam nadzieję, z ulgą odetchną, że nie są jak bohater „Trocin” i ci, o których ten monologuje. Jeśli zatem powieść ponosi klęskę na jakimś polu, to głównie na tym, że przekonuje dawno przekonanych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz