To, że politykom najmniej zależy na czytelnictwie chyba nie dziwi nikogo. Powiem nawet, że byłbym zdziwiony jak dziewica z rana, gdyby czerwony, czarny czy różowy krzykacz z Wiejskiej zaczął walczyć o wzrost czytelnictwa w narodzie lub choćby przemówił o czytaniu gdziekolwiek. Wszak polityczna troska o poziom intelektualny społeczeństwa równa jest powabom i rozkoszy strzału we własną – partyjną – stopę. Jaki oczytany i światły przedstawiciel elektoratu, skłonny do samodzielnego myślenia, myślący o skutkach swoich posunięć wyborczych, pójdzie do urny, by oddać głos na mentalnego przedszkolaka wyszarpującego wiaderko koledze z piaskownicy, szukając w nim kandydata do władzy? W trosce klasy politycznej, od momentu odzyskania wolności, leży dbałość o wtórny analfabetyzm, bo ten sprzyja wynikom wyborów przede wszystkim. Społeczeństwo zaś ułatwia klasie ów bój o naród tępaków i betonów, na co także kolejny raport czytelnictwa wskazuje.
Nie ma już najmniejszej sensacji w tym, że aktualnie do nieczytania nawet jednej książki w roku przyznało się ponad 6o% badanych. Nie dziwi ów fakt, bo raport celnie sugeruje przyczynę jednego z głównych powodów wzrostu wskaźnika: jako społeczeństwo przestaliśmy się wstydzić unikania kontaktu z książką w codziennym życiu i od święta. Nie wstydzą się przede wszystkim obywatele szczycący się wyższym wykształceniem, które jak widać warte jest tyle, co papier z napisem „dyplom”, wyprodukowany na domowej drukarce, bynajmniej bez pretensji do rozwoju intelektualnego jego posiadacza.
Można ten fakt przyjąć pesymistycznie: wyższe wykształcenie nie ma dziś żadnego związku z klasą, którą dawniej nazywało się szumnie inteligencją. W optymistycznym ujęciu inteligencja ma się dobrze, bo jej liczba jest stała. Wszak w latach komuny statystyki głosiły, że mamy średnio do 10% ludzi z wyższym wykształceniem. Wówczas studia rzeczywiście wymuszały rozwój intelektualny, choć nie wszystkie oczywiście. Mogliśmy mówić o inteligencji jako klasie społecznej, która wymaga także od siebie. Co prawda funkcjonowała przyciśnięta do gleby przez upadlający system, ale jej status był z pewnością powiązany nie tylko z wyższym wykształceniem. Charakteryzowało ją oczytanie i uczestnictwo w życiu społecznym i kulturalnym kraju. Dzisiejszy raport podaje, że ilość osób czytających więcej niż siedem książek w roku niezmiennie plasuje się na granicy 11% populacji, zatem można mieć nadzieję, że właściwa elita robi swoje, choć i dziś jak dawniej nie tylko ukończone studia o przynależności do niej świadczą.
Pewien stały mój rozmówca, tuż po przeczytaniu raportu wyraził zdziwienie, że wynik badania ciągle się nie zmienia, mimo tylu akcji promujących czytanie. Osobiście nie widzę nic zaskakującego. Gdzie widać działania promocyjne w tym zakresie? Przede wszystkim w bibliotekach, na portalach związanych z literaturą i książką, w księgarniach, pośród wpisów na forach dyskusyjnych. Promocyjne hasła o czytaniu lajkują i udostępniają sobie znajomi z portali społecznościowych, którzy skupiają się wokół książek jako pasji życia, a więc wysoce prawdopodobne, że wszyscy i tak należą do marginesu czytających obywateli nadwiślańskiego sioła. Zatem jaką siłę oddziaływania mają takie akcje? Przekonują przekonanych.
Podobnie podejrzewam, że kolejne badania czytelnictwa będą pokazywać tylko to, co już widać gołym okiem, bez szkiełka i naukowych metod. Brak ogłady, niski poziom świadomości, skurczona wyobraźnia i brak otwartości umysłu, jako narastające skutki nieczytania, mocno odcisną piętno na każdej skórze. W dodatku bez konieczności angażowania losowej grupy badanych. Niezdolność do skupienia uwagi na tekście dłuższym niż trzy strony maszynopisu, zapłonie jutrzenką niezdolności do przeczytania czegokolwiek ze zrozumieniem do końca. Nawet presja złożenia podpisu we własnej ważnej sprawie, jasności umysłu nie przywróci, ale na pewno podgrzeje frustracje obywatela, umocni poczucie że został oszukany przez Żydów, masonów, bolszewików, joginów albo kopaczy tunelu pod Martwą Wisłą. A średnio rozgarnięty rodak winić o wszystko woli raczej cały spiskujący przeciw niemu świat niż siebie. Stąd prawdopodobnie prosta droga do narastającej fali agresji.
W epoce odrzucania druku, gazety, książki w każdej postaci narasta niezdolność do skutecznej komunikacji. Nadawca i odbiorca nie potrafi skutecznie przekazać o co mu chodzi, pozostaje zatem powrót do mentalnej jaskimi z paralizatorem w garści zamiast maczugi, jako głównym argumentem w dyskusji. Wszak cywilizacja to postęp techniczny. Nawet, gdy wszystkim wokół wyda się, że ciągle mówimy po polsku, okazać się może, że nieustannie przychodzi tłumaczyć z polskiego na nasze, najmniej licząc na zrozumienie, więcej na skuteczne unikanie wibrującej pięści interlokutora. Jest zatem szansa, że im bliżej kolejnych wyborów, tym większa będzie troska władzy o poziom obywateli, o ich błogi sen, którego wkrótce nie zmąci także widmo gminnej biblioteki, ani miejskiej, bo jak wiadomo: wsio budziet kukurydza, hipermarket i galeria (dla jasności - handlowa).
Niestety, chodzi głównie o ceny książek. Nie każdego stać na kupno nowej, dlatego wynikiem tego będzie coraz mniej oczytane społeczeństwo, strach się bać, pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńCeny książek? Jakiś czas temu sam tak myślałem, ale okazało się, że biblioteki publiczne mają całkiem sporo nowości, a te i tak blakną w cieniach klasyki. Przekonałem się dzięki temu, że ceny książek nie mają wpływu na wolę czytania i jest to dosyć tanie usprawiedlienienie nieczytania.
OdpowiedzUsuń