środa, 20 lutego 2013

Pozory buntu

Aleksandra Klich i Robert Siewiorek, tak oto piszą w reportażu Miej mniej, gdy chcesz więcej („Gazeta Wyborcza”, 16-17 lutego, 2013): Staliśmy się ludźmi uprzedmiotowionymi, uzależniającymi poczucie szczęścia i sens życia od gromadzenia dóbr, którymi nie potrafimy i nie mamy czasu się cieszyć. Ludźmi, których zachłanność wyniszcza emocje, tłamsi duchowość i pustoszy intelekt. Ludźmi, którzy – o ile chcą ocaleć w tym cyrku kupowania-posiadania – powinni zwrócić wzrok w stronę nowego plemienia buntowników. W stronę minimalistów.

    Oto dożyliśmy czasów, gdy normalność potrzebuje nowego plemienia buntowników by dać się zauważyć. Pomijając fakt, że autorzy tekstu mają głęboką potrzebę wypowiadania się w imię ogółu – „my ludzie”, ale po co? Żeby przyprawić całemu społeczeństwu jednaką gębę? Jakby zapomnieli, że od czasu przemian ustrojowych nie wszyscy zdążyli dobiec do autobusu linii „konsumpcja i posiadanie”. Dla wielu tymczasem pazerne chapanie nigdy nie stanowiło pokusy, choćby z powodu świadomie dokonywanych wyborów (duchowych albo intelektualnych), płynących z użycia rozumu i wolnej woli. Dziennikarze zaś podchodzą do sprawy na skróty: w społeczeństwie nie ma ludzi, którzy jedzą, aby żyć. Pozostali zaś wyłącznie tacy, którzy od zawsze żyją, by jeść, zagarniać i tracić przedmioty w nurtach rzeki przesytu i nudy.

Rozumiem, że daleko idące uproszczenie pozwala autorom na komfort głoszenia idei minimalizmu, rozprzestrzenionej za sprawą tyleż modnych, co infantylnych książek Leo Babauty, światowego guru nurtu. Ale topowy bohater zdaje się nie robi nic specjalnie nowego. Postawę do której nawołuje znamy w kulturze zachodniej od ponad dwóch tysięcy lat. Wówczas pewien minimalista, znany całemu światu jako Jezus Chrystus, głosił, że łatwiej przejść wielbłądowi przez ucho igielne niż bogatemu wejść do królestwa niebieskiego. Powtarzał również: gromadźcie sobie skarby w niebie, tam ani mól, ani rdza nie niszczą. Tam też złodzieje nie włamują się i nie kradną. Bo gdzie jest twój skarb tam będzie i twoje serce. Że nie wspomnę o pouczeniu Mistrza z Nazaretu dla tych, którzy mają dwie suknie i jedną mogą oddać potrzebującemu.

    Wychodzi na to, że w naszych czasach dla równowagi pomiędzy być a mieć, potrzeba zatrudniać guru i tworzyć wtórne idee. Pan Babauta poddał te znane od wieków recyklingowi, pozbawił sensów eschatologicznych i metafizycznych (przepraszam wszystkich minimalistów za trudne słowa) i udaje odkrywcę, który (o święty Paradoksie!) w imię minimalizmu zarabia grubą kasę na świeżym opium dla infantylnych mas. W Polsce, jak widać, też znalazł grunt.

    W nagłówku reportażu, o którym tu mowa, publicyści powiadamiają czytelnika, że to odrzucone przez rynek pracy, zniesmaczone chciwością swych rodziców pokolenie Y odwraca się od świata zawłaszczonego przez rzeczy. Według wszelkich, mniej lub bardziej naciąganych statystyk i sztucznych podziałów – pchających wszystkich do jednego worka – pokolenie Y zaczyna się mniej więcej od urodzonych około 1985 roku. Czy to oznacza, że wcześniejsze roczniki nie żyły wolne do żądzy posiadania góry rzeczy zbytecznych? Nie mogły żyć nastawione na rozwój osobowości? Czy dla przypomnienia trzeba uciekać się do przykładu ruchów związanych z wiarą, organizacji religijnych, do sekt nawet i przykładu eremitów, komun hipisowskich, do subkultur czy innych form obrony przed tępym konsumpcjonizmem XX wieku? Może znaczy to, że jeśli wcześniej urodzeni postawili na swój prywatny minimalizm z wyboru, bez guru-buru Babauty, w oczach dziennikarzy stanowią ledwie wypadek przy pracy nad statystyką?

    Nie będę w tym miejscu rozstrzygał takich dylematów, gdy nadmiernie kusi inny: co tu jest pierwsze – jajo czy kura? Czy pokolenie dzisiejszych buntowników, to odpowiedź na odrzucenie przez rynek pracy, czy raczej ich racjonalizowanie porażki przez udawany bunt? Coś z ducha: nie chcecie nas, to się obrazimy i zbuntujemy. Napiszemy sobie na sztandarach, że nie chcemy nadmiaru przedmiotów, skoro nie dajecie nam na nie zarobić. Dorobimy uzasadnienie do wykluczenia. Postawimy na model życia z mniejszą ilością zabawek, ale bez brania odpowiedzialności za innych, pod pozorem rozwoju osobowości oczywiście. Tylko czy tu jest miejsce na rzeczywiście odrzucenie zabawek?

Nawet pozbywanie się przedmiotów zbytecznych w formie przedstawionej przez Klich i Siewiorka jest wątpliwe. Autorzy podkreślają, że na wyposażenie buntownika składa się około stu przedmiotów, w tym parę ciuchów, laptop, komórka lub smartfon, rower, dobre słuchawki, kubek, rondel, plus ze dwa talerze, kilka książek, parę domowych sprzętów, materac, plecak i garść innych. Oto ekwipunek minimalisty-egotysty, który założył sobie przede wszystkim minimum spotkań na jego obsikanym rewirze, bo trudno byłoby ugościć choćby rodzinę na dwóch talerzach, z jednym kubkiem do dyspozycji. Eliminacja przedmiotów, jako element charakterystyki minimalisty, zdaje się być dosyć podejrzana. Bo choć moje pokolenie dzielą generacyjnie dwie dekady od statystycznego bohatera artykułu, nie afiszujemy się eliminowaniem zbytecznych przedmiotów (a do dziś wielu nie ma potrzeby posiadania laptopa, smartfonu i roweru). Możemy cieszyć się sporą – jak na warunki M3 – biblioteką i mieć telewizor, bez konieczności leżenia przed nim, choćby jako monitor do odtwarzacza i oglądania filmów z przesłaniem mądrzejszym niż idee pana Babauty. Przede wszystkim można mieć kochaną rodzinę i grono sprawdzonych przyjaciół, godnych zaufania, którzy minimaliście może byliby ciężarem na jego jedynym materacu. Zwłaszcza, że czasem ci ludzie czegoś od nas oczekują, choćby lojalności i odrobiny empatii.

    Jak wynika z omawianego artykułu, przedstawiciel pokolenia Y, musi być nieźle ustawiony przez mamusię i tatusia, żeby skutecznie odwrócić się od ich modelu życia. Powinien być ulokowany w wielkim mieście, bo gdzie od czasu do czasu zdobędzie zlecenie, z którego pozyska środki na nowy plecaczek, słuchawki i szczudła? Wszak w Polsce B i C zdechłby z głodu. Stąd wniosek, że na styl życia nowego eremity nad Wisłą pozwolić sobie może młodzieniec rodziców ustawionych i wtedy słodko mu się gardzi ich wyścigiem szczurów. Nawet kilka koszul trzeba wszak gdzieś i w czymś uprać, a woda, prąd, proszek, kosztują. Nawet materac trzeba ulokować na jakiejś podłodze, na której też musi stanąć lodówka. Kilka ścian i podłóg trzeba sobie kupić lub wynająć, czy da się z pojedynczych zleceń? Czy można na to zapracować pomiędzy spaniem do 14.00 i spędzaniem reszty dnia na spotkaniach towarzyskich, bez stałego zaplecza finansowego?

    Jeśli tak, pozostaje mi zazdrościć i sczeznąć w krainie ludzi durnych, którym chciało się zakładać rodzinę, dbać o jej dobro i rozwój, a także ponosić odpowiedzialność za efekty codziennej, żmudnej pracy, również tej nad sobą. Najbardziej bawi jednak zakończenie tekstu Klich i Siewiorka, z którego czytelnik dowiaduje się, że minimalizm jest podglebiem dla postaw obywatelskich. Ciekawe, jakiej postawy obywatelskiej można oczekiwać od ich bohatera, który śpi do południa? A gdy już przeciągnie się na jedynym materacu? Stanie na nogi i rozważy formy przyjemności na dziś. Umyty i gotowy do życia sprawi sobie radość słuchaniem muzyki i uczestnictwem w lekcji tańca, co uczyni go poważnym obywatelem, z którym władza i naród musi się liczyć.

1 komentarz:

Print Friendly and PDF