Zasłużył jak nikt. Nie przesunął dupska w ławce, choć mógł. Siedział z brzegu jak kołek, gdy starsza pani kulturalnie czekała, w końcu prosiła, żeby się przesunął. Chciała usiąść razem z mężem, małym zasuszonym człowieczkiem, cierpliwie stojącym za nią, w oczekiwaniu, aż skończy się to zmaganie z kijem w ludzkim ciele. Ten wypuścił tylko skąpe “proszę” z przegrody sztucznej szczęki. W zasadzie burknął, nie zmieniając wąskiej przestrzeni między siedziskiem, swoimi girami, a klęcznikiem. Zmusił kobietę do ryzyka potknięcia o deskę, przez co niemal ocierała się biodrem o jego twarz, a chwilę później jej mąż podjął to samo ryzyko.
Niby wszystko było w porządku, klęczeli oboje na swoich miejscach, zanurzeni w modlitwie, ale Filip nie mógł przejść nad tym do porządku. Januszowy czerwony kark aż prosił o pacnięcie. Z obawy, że nie odpuści spojrzał na wielki krzyż z Jezusem nad ołtarzem i samoczynnie wyrwała się wewnętrzna modlitwa: Jezu cichy i pokornego serca, uczyń serce moje według serca Twego. Ucisz mnie, nie wystawiaj na próbę, bo nie zdzierżę. Skąd oni się biorą? Skąd to zwycięstwo egoizmu i wygodnictwa na każdym kroku? Chociaż tu, w kościele, na niedzielnej mszy, mógłby przez chwilę chcieć być lepszym, ale do tego trzeba autorefleksji. A ta nie rodzi się w zgrubieniu szyi zamiast głowy. Jakby nie mógł tej dupy unieść, skoro już nie przesunie w ławce! Jakby nie mógł wyjść i przepuścić tych ludzi? Czemu akurat ja muszę to widzieć na wyciągnięcie ręki? Mam płonąć na wstępie bezradnością wobec ograniczonego katolicyzmu? Wobec bezmózgowia i nijakości! Przecież jesteś miłością, a ja zamiast czerpać ze źródła miłości, muszę pluć jadem do środka. Znasz moją porywczość w zderzeniu z małością. Ulituj się, ucisz i daj trochę łaski odróżniania rzeczy małych i wielkich.
Litość pańska przemówiła z homilii. Dziś był ten fragment o miłosierdziu Samarytanina. Pochylił się nad pobitym, którego wcześniej minął kapłan i lewita. Samarytanin był po prostu wrażliwy, ludzki do pozazdroszczenia, choć do miłości bliźniego nie zobowiązywało go prawo, ani urząd, ani tym bardziej religia. Czemu ksiądz skupił się na samym akcie miłości bliźniego? Czemu pominął najważniejsze? Jezus w przypowieści nieprzypadkowo wskazuje kapłana i lewitę, ludzi obojętnych, bo właśnie religijnych, którym blisko do ideologii, a tak daleko do miłości. Filip zobaczył jeszcze raz profil drzemiącego kato Janusza z wąsem i czerwienią karku nad kamizelą. Czy coś do niego docierało przez ostatnie czterdzieści lat tutaj? Czy chodzi tylko do kościoła od zawsze i od wieków ma za daleko do łba? Czy choć przez chwilę rozumie, co się do niego mówi, czy jedynie przeciąg hula między uszami, aż po błogosławieństwo końcowe?Ale już było po wszystkim. Tylko echo refleksji czasem powracało między odmierzanymi krokami. Teraz Filip szedł przez park, nad którym zawisła ciemna chmura. Wiele z nich straszyło od rana i nic tego nie wynikało, tylko dlatego zdecydował się na spacer. Należało wychodzić kościelną sytuację i kilka innych, podobnych, których miejscowi katolicy nie szczędzili w minionym tygodniu. Jednak deszcz przyszedł i pomógł wyciszeniu. Coraz większe krople i bąble na pobliskim stawie nie wróżyły rychłego powrotu słońca. Gdy dotarł do altany koncertowej, w środkowej części parku, czuł wilgoć w butach i mokre ramiona w polo. Na wewnętrznej ławce altany siedziało sporo ocalonych spacerowiczów. Starsza pani z pieskiem, ukraińska parka, obok mama z dorosłą córką, ale one stały nie przerywając rozmowy, odwrócone do reszty tyłem. Po ich prawej stronie młoda mama z dzieciątkiem nieporadnym na własnych nóżkach. Nagle porywisty wiatr wzmocnił deszcz i wszyscy wstali jak na komendę. Rzęsisty opad zaczął moczyć plecy pod skrajem dachu. Młoda mama niespodziewanie poprosiła kobietę obok o przytrzymanie przez chwilę dziecka, a gdy ta lękliwie i sztywno ujęła chłopczyka pod paszki, jego matka wyskoczyła z altany wprost pod ulewę. Pod drzewem mokła pozostawiona spacerówka, która szybko nabierała wody. Zanim Filip na dobre zorientował się w sytuacji, kobieta na powrót była pod dachem i już wytrzepywała wodę z wnętrza wózka. Podziękowała za pomoc i przejęła zdziwione, ale nadal pogodne dziecko. Filip poczuł się niezręcznie. Gdyby wcześniej widział wózek, wchodząc do altany, prawdopodobnie wyręczyłby teraz matkę i wniósł pojazd, zanim ruszyła. Naprawdę go nie widział, czarny, za ciemnym drzewem, w strugach deszczu? Czemu więc usprawiedliwiał się przed samym sobą? Czemu stracił czujność? Czy już był podobny do kościelnego kato Janusza, na którego wylał wiadro pomyj godzinę temu? Dramat ludzki potrzebuje "katharsis", oczyszczenia. Dla nas, chrześcijan, symbolem tego jest Bóg, który daje drogowskazy poprzez innego człowieka. Nie wiedzieć czemu przypomniał sobie słowa z czytanej wczoraj rozmowy z mądrym katechetą, profesorem filozofii i teologii. Teraz słowa wróciły i brzmiały trochę boleśniej.
Wybiegł nie zważając na deszcz, uznał, że szybko się nie skończy. A może ta myśl go jednak za bardzo uwierała? Postanowił najkrótszą drogą dojść do samochodu i wrócić do domu, buty i tak były mokre. Szybkim marszem ruszył wzdłuż ulicy, która zamieniła się w rwący strumień. Każdy jadący samochód zmuszał do odskakiwania w bok, gdyż spod wolno sunących aut woda zalewała chodnik silnymi uderzeniami. Minęło kilka minut nim całkiem przemoczony znalazł się w ciepłej i suchej kabinie. Jechał bardzo powoli pod prąd nurtu płynącego uliczką. Zwalniał jak tylko się dało, gdy mijał ludzi idących obok, jak on sam jeszcze przed chwilą. Za zakrętem, pod drzewem, bardzo blisko jezdni, stała przemoczona kobieta bez parasola. Dawała znaki dłonią przejeżdżającym w pobliżu krawężnika, na którym stała. Mijali ją powoli, podobnie Filip nie do końca rozumiejący, czemu ona ciągle macha dłonią, skoro nikt jej nie ochlapał. Zobaczył zielone światło i skręcił na nim w lewo, na główną ulicę. Teraz dotarło, że kobieta prawdopodobnie prosiła o pomoc. Próbowała zatrzymać jakiekolwiek auto, żeby znaleźć się pod dachem, gdy wszyscy solidarnie mieli ją w nosie i może tym właśnie go znieczulili. Ona rzeczywiście nie miała w pobliżu żadnego schronienia. A jeśli była nienormalna? Mogła go przecież oskarżyć o molestowanie i próbę uprowadzenia, gdyby chciał tak po ludzku podwieźć ją do domu? "Każdy dobry uczynek może spotkać kara w tak pokręconych czasach", pomyślał nim jeszcze raz tego dnia oddalił od siebie dobrego Samarytanina. I tak jakoś za blisko kato Janusza znalazł się na powrót, chociaż już nie chciał pstrykać go w ucho. Zrobiło mu się dziwnie i niemal usłyszał chichot Pana Boga, z którym wcale nie było mu do śmiechu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz