Zastanowiły mnie te słowa w kilku wymiarach. Po co komu mesjasz w czasach relatywizmu moralnego, wybujałego konsumpcjonizmu, egoizmu, galopującego sekularyzmu, braku tęsknot metafizycznych albo intelektualnych? I co miałby ów mesjasz ogłosić? Szczególnie w tym miejscu świata, gdzie każdy słucha głównie swojego głosu, no chyba że lepiej przebija się głos pani Gessler, pana Okrasy albo innej pani Foremniak z telewizora. Po co komu demolka i dramat wojenny, gdy o wiele bezpieczniej i bez ryzyka urwanych rączek i nóżek ogląda się dostarczanie przez Rosjan „pomocy humanitarnej” separatystom na Ukrainie albo ścinanie japońskiego dziennikarza przez islamistów, czy choćby szarpaninę rodzimych polityków w dowolnym studiu telewizyjnym. Ci ostatni przekroczyli tak dalece granice śmieszności i kompromitacji, że na wodzów rewolucji już nie urosną. Nie zachęcą do rebelii nawet osiedlowego Robina w kapturze, choćby dostrzegł dno w puszce z piwem. Nasi politycy nie podburzą nawet miejscowego orędownika onanizmu jako źródła zbawienia, równie bezsilni będą przy próbach pociągnięcia za sobą kolejnych budowniczych tęczy i fanów Korwina albo Mikkego. Bo w tak podzielonym społeczeństwie trudniej jest o rewolucję niż o mordobicie. Tutaj więcej ludzi myśli jak podpalić samochód sąsiada, bo lepszy, albo jak nie myśleć parkując, żeby mu życie utrudnić niż ruszyć w jedności na jakąkolwiek batalię, by dokonać przewrotu.
Czy zatem, po wyczerpaniu wszelkich idei i ideologii, zbliżamy się aż do tak krytycznego punktu, że trzeba zmiany paradygmatu? Konia z rzędem temu, kto w czasie wtórnego analfabetyzmu mas wie, co kryje się pod trudnym słowem „paradygmat”, prawie tak trudnym jak „mesjasz”. Zdaje się, że pisarka, której ostatnią książką okrzyknięto wydarzeniem roku, dużo lepiej czuje się w XVIII wieku niż w czasie danym jej do przeżycia. Odklejona od rzeczywistości zamieszkuje takie rejony abstrakcji, że dla przypomnienia obowiązującego paradygmatu z przyjemnością poleciłbym kilka wizyt w środkach komunikacji miejskiej, w pociągu, na koncertach, ale też w teatrze i kinie, gdzie mogłaby dostrzec, że może nie całemu społeczeństwu potrzeba wymiany idei, lecz znakomitej jego części wystarczy kilka zmian w zakresie elementarnego wychowania i przystosowania do życia w gromadzie. Nie mesjasza, a nauczyciela prostych zasad. Choćby tej, że wyłącza się telefon w kinie, na koncercie i w teatrze albo nie angażuje w telefoniczną relację o upojnym seksie wszystkich gości restauracji, w której się znajduje. Wówczas tolerancyjni goście darują nawet, jeśli on zje zupę widelcem, a ona nakarmi mlecznym cycem świeżo narodzonego troglodytę bez opuszczania sali.
Jeśli ktoś chciałby mi zarzucić, że jadę po bandzie, bo przecież do teatru cham nie chadza, polecam tekst w „Newsweeku” nr 06/2015. Mowa tam o kulturowym terrorze półanalfabetów, którzy narzucają reszcie swoje gusta. W części diagnozy społecznej, dotyczącej teatru właśnie, padają takie oto słowa: … ludzie najczęściej przychodzą do teatru, by zobaczyć na żywo aktora, którego znają z telenoweli. Nie do końca wiedzą, co obejrzeli, pytani o wrażenia mówią, że chcieliby, żeby fotele były bardziej wygodne. Albo że kolejka do bufetu za długa. Z opowieści pracowników teatrów prywatnych wyłania się obraz nowej publiczności – nienauczonej obcowania ze sztuką, lecz nieodczuwającej z tego powodu dyskomfortu. Śpiącej, wędrującej po sali, jedzącej bułki podczas przedstawienia, dogadującej aktorom, awanturującej się z obsługą. Bywa, że po pijanemu. Największym nieszczęściem nie jest jednak to, że ta nowa publiczność brzydko się zachowuje w teatrze. Gorzej, że obraża się, gdy nie rozumie kierowanego do niej kodu kulturowego. Zrywa przedstawienia, pikietuje pod teatrami czy galeriami sztuki, wzywa na pomoc prokuraturę”.
Dyktatura cebulaka dopada nieuchronnie ostatnich obywateli reprezentujących względny poziom. Robi im się coraz ciaśniej w świecie, w którym Edek z Tanga stał się przedstawicielem elity finansowej i kulturalnej. Ekspansja chama, o jakim ani Gombrowiczowi ani Mrożkowi się nie śniło, obejmuje wszystkie sfery życia i co ciekawsze, nawet te, które kiedyś wiały nudą w oczy prostaka. Nie ma to związku z poziomem wykształcenia, przynajmniej odkąd na uczelniach publicznych i prywatnych ukończenie studiów nie wymaga ani elementarnej erudycji, ani odrobiny znajomości zasad savoir vivre’u, a wystarczy opłata czesnego. Zmiana paradygmatu to taka, że prostak nie czuje zagrożenia, bo to ostatni inteligent, pogardliwie zwany wykształciuchem, staje się zakładnikiem własnego poziomu. To on jest frajerem, który obawia się żenady i śmieszności. Do analfabety kulturowego w żaden sposób nie przykleja się słowo kompromitacja wobec ogółu, bo sam jest ogółem. Czuje się wszędzie u siebie i dobrze, bo niby skąd popłynie przygana społeczna? Niezdolny do wstydu pleni się bez lęku i trwogi, więc i bez idei prościej mu się żyje, bo egzystuje bez balastu refleksji.
Zatem gdzie mieszka wspomniana przez Tokarczuk potrzeba idei, która byłaby w stanie uprawomocnić i wytłumaczyć świat? Czy prostak potrzebuje tłumaczenia świata? Czy tylko jego konsumowania w każdym wymiarze wygody, lenistwa i braku poszanowania dla czegokolwiek poza tłustym kałdunem, iphonem i telewizorem? Ale widać lęk jest społecznie odczuwalny, skoro porusza pisarkę. Z tym, że jest to przedśmiertny lęk mamutów, ostatnich Mohikanów, rozrzuconych po blokowiskach, starych kamienicach naszych miast, zamkniętych w ostatnich kółkach wzajemnej adoracji, w przestrzeniach oswojonych. To gromadki zamieszkujące światy mniej lub bardziej wirtualne i niechętne do naruszania własnej bańki, do wystawiania się na strzał prostaka, choćby ten chodził na cienkich nóżkach i w hipsterskich porciętach.
W tej sytuacji cieszą takie artykuły jak ten w „Newsweeku”, które próbują wołać o zmianę paradygmatu właśnie. Niby jaskółka, co wiosnę chce oznajmiać, tygodnik nagłaśnia dyktat chama. Wzywa mniej lub bardziej wprost do opamiętania, do czytania książek, jako czynności ocalającej człowieczeństwo, budującej intelekt, wolność, jasność umysłu i ducha, ale zaraz potem sygnalizuje, że to tylko działanie pro forma, w którego skuteczność sama redakcja raczej nie wierzy i podcina gałąź, na której przysiadła. Od czasu do czasu wypada popsioczyć na upadek kultury, na zniżone intelektualne loty społeczeństwa, na zanik czytelnictwa, na prymitywizm telewizji bezwzględnie usuwającej z ramówki programy kulturalne, pozostającej na usługach bezrozumnej masy. Ale dla równowagi kilka stron dalej w tym samym numerze „Newsweeka”, czytelnik znajdzie reklamę tytułów książek z super oferty, sygnowanej rozpoznawalnym znakiem: Sylvia Day. Tytułów głośnych bestsellerów wymieniać nie muszę, każda pani domu, księgowa i kasjerka podaje je z rąk do rąk. Niekonsekwencja prasy powiecie? Hipokryzja? E tam, gdy misja wypełniona, pora na biznes i wybacz Winnetou.
Świat oparty na konsumpcjonizmie i rozbuchanym ego, nie dostrzega niczego poza dążeniem do przyjemności i zapewnienia sobie jak najwygodniejszego istnienia. Wirtualny świat przejął w ogromnym stopniu naszą rzeczywistość a skurczone idee oraz brak nowych udoskonalanych uniemożliwia rozwój. Czasem wręcz dziecinnie drepczemy w jednym miejscu.
OdpowiedzUsuńZ panią Olgą mamy bardzo podobne odczucia jak widzę. Wydaje mi się, że świat doszedł do takie punku, gdzie zaczyna się przekombinowanie, zaczynamy wymyślać coraz to dziwniejsze rzeczy i tezy, ale nie znaczy to, że idziemy w dobrą stronę.
OdpowiedzUsuńTeż mi się wydaje, że nie ma co kombinować nadmiernie i tworzyć teorii
OdpowiedzUsuńinteresujący wpis
OdpowiedzUsuńCiekawe podejście do tematu.
OdpowiedzUsuń