niedziela, 15 lipca 2012

Droga z punktu siedzenia do punktu widzenia


Pierwsze skojarzenie z Mazurami? Hałas ptaków za oknem. Budziły mnie odkąd pamiętam kawki i szpaki, bo z wielkim apetytem obżerały się owocami morwy, która rosła za otwartym oknem. Drugie skojarzenie z Mazurami? Jeszcze osiem lat temu sięgałem po leżące obok zaległe numery „Tygodnika Powszechnego”. Zabierałem je ze sobą z domu zamiast książek. Tydzień wakacji dawał szanse na nadrobienie zaległości i po powrocie do domu mogłem znowu czytać na bieżąco numery wyciągane ze skrzynki. Od kilku lat nie prenumeruję „Tygodnika”. Po śmierci Jerzego Turowicza stał się pismem nierównym, przynajmniej takie odnosiłem wrażenie. Czasem cały numer był do przeczytania od dechy do dechy, innym razem niemal w całości szedł do kosza. Przejadły się teksty, których autorzy zajmowali się nieustannie strukturą Kościoła jako organizacji, podobnie wyszły bokiem rozliczenia z historią, tematy polsko-niemieckie i proeuropejskie, a coraz mniej było tekstów z pogranicza kultury, socjologii i filozofii, coraz mniej wywiadów i literatury, a z odejściem Pilcha spadła nawet jakość felietonów. Ale teraz, nie mając w ogóle do czynienia z pismem od przynajmniej dwóch lat, gdy inne tygodniki powielają ten sam układ i niczym wewnątrz się nie różnią, zatęskniłem na nowo do "Powszechnego".

    Był wtorek, zatem dzień przed pojawieniem się nowego numeru, ten bowiem w sprzedaży pojawia się w środę, o czym jakiś czas temu przypomniał mi „trójkowy” przegląd prasy. Należało tylko zlokalizować najbliższy kiosk, który mógł „Tygodnik” posiadać, co jak wiadomo nie jest rzeczą oczywistą, nie każdy może mieć taki tytuł w czasach wszechogarniającej mocy „Gazety Polskiej”. Podszedłem do pierwszego kiosku nad rzeką. Solidna bryła okratowanej zielonej budki pamiętała najlepsze lata RUCH-u. Szyby od wewnątrz zagracone plastikowymi zabawkami, szamponem Familijnym, skakankami i dmuchanymi kołami oraz płynem do mycia naczyń marki Ludwik i stertami szarego papieru toaletowego nie pozwalały dostrzec wyłożonych tytułów. Przez gęstą kratę z solidnego drutu trudno było zobaczyć jakąkolwiek prasę. Na szczęście do okienka, od dziesięcioleci jednakowo zmuszającego klienta do czołobitnego skłonu, podeszła kobieta. Ucieszyłem się, że zajmie sprzedawcę i będę mógł trochę się rozejrzeć pomiędzy tytułami. Wkrótce przekonałem się, że to jednak nie klientka, bo usłyszałem jej życzenie:

- Zenek, ty mnie poszukaj w tym moim telefonie Zośki numeru, bo okularów nie wzięłam.

Zanim Zenek znalazł swoje okulary zorientowałem się, że w kiosku leży kilka odmian tygodników pokroju „Pani Domu”, „Życia na gorąco”, „Gali”. Pod kosmatymi łokciami Zenka widziałem jeszcze na czołowym miejscu „Fakt” i „Nasz Dziennik” i już nie czekałem aż znajdzie numer Zośki. Przeszedłem na drugą stronę ulicy, jako że stojący tam kiosk przynajmniej bryłą przypominał współczesność. Szyby miał większe, zamiast kratownicy zwinięte rolety, a to zdecydowanie lepiej wróżyło „Tygodnikowi Powszechnemu”. Zamiast Zenka tutaj była sympatycznie uśmiechnięta pani w drucianych okularach, na oko czterdziestoletnia. Powitała mnie życzliwie, więc ośmielony zapytałem nie rozglądając się po tytułach:

- Czy przywożą do pani „Tygodnik Powszechny”?

- Nie, a to jakieś nowe pismo jest?

- Nie tak bardzo, ponad sześćdziesiąt lat na rynku.

- No to chyba mało kto czyta, bo ja nigdy nie miałam, a co to za gazeta?

- Katolicki tygodnik, taki społeczno-kulturalny, naprawdę pani nie słyszała?

- Nie, ja tam gazet nie czytam, we wszystkich to samo. Ale z katolickich to „Nasz Dziennik” jest. Jeśli panu zależy czasem mam Niedzielę. Ale tu obok na parafii, to może nawet jeszcze mają „Gość Niedzielny”, pan podejdzie, zapyta. Bo to „Słowo Powszechne”, co pan szuka, to ja wątpię, żeby ktoś tu czytał, tu ludzie nie kupują gazet, a młodzi mają internet.

- Ale to miasto ma jakieś dwadzieścia tysięcy mieszkańców chyba?

- To i co z tego? Kto by tam gazety tygodniowe czytał jak ludzie na chleb nie mają.

- Trudno. Dziękuję pani, poszukam jeszcze.

- Wiem! Chyba ja panu pomogę! Tam pan pójdzie prosto, Warszawską znaczy. Prosto, prosto, aż zobaczy pan Carrefour, w środku jest salonik prasowy, jak ta gazeta będzie, to tylko tam może być.

Dotarłem do saloniku po kwadransie wakacyjnego spaceru. Za kontuarem młody, inteligentnie wyglądający człowiek, rozmawiał przez telefon. Ucieszyłem się na widok wielu regałów z prasą. Już nie chciałem przeglądać tytułów, zapytałem wprost:

- A „Tygodnik Powszechny” pan dostaje?

- Pan chyba turysta, co? Po raz pierwszy od roku ktoś mnie pyta o taki tytuł. Oczywiście, że nie dostaję! Kto by tu go czytał? Nawet proboszcz z sąsiedniej parafii kupuje u mnie „Politykę”, a ten drugi tylko „Gazetę Polską” i „Uważam Rze”.

- To mnie pan pocieszył, a w panu miałem nadzieję.

- A nadzieja zawieść nie może, nie? To chyba jutro wychodzi? Ja panu ściągnę ten jeden egzemplarz, już dzwonię i jutro pan kupi. Tylko z rana pan przyjdzie, bo jeszcze kto wykupi! - Zakończył rubasznym śmiechem.

W środę, tuż przed piątą rano nie ptaki bynajmniej mnie obudziły, a kloszard gniotący w zapamiętaniu puszki, którymi obficie obrodził pobliski śmietnik. Przemęczyłem się w łóżku do ósmej i pośpiesznie ruszyłem do saloniku. Sprzedawca powitał mnie radośnie:

- Żartowałem z tym rannym przychodzeniem, trzeba było pospać. Nawet na regał wystawiłem. Poprosiłem o jeden „Tygodnik Powszechny” dosłownie, a trzy sztuki rzucili, głupki. Chyba liczyli, że tu więcej cudaków na wakacjach siedzi, z całym szacunkiem. Sami chcieli, będą mieli zwrot sztuk dwóch jak mnie nie słuchają.

Znalazłem odpowiednią ławeczkę nad rzeką i ochoczo zabrałem się do lektury wstępniaka autorstwa ks. Bonieckiego, który powitał mnie po latach bardzo optymistycznie:

W tym półroczu spotkałem się z czytelnikami „Tygodnika Powszechnego” 60 razy, w ponad 50 miejscowościach. [...] Zaproszono mnie do kilku uniwersytetów, domów kultury, bibliotek i klubów. Zwykle pretekstem było promowanie książek, lecz nie sądzę by one przyciągnęły takie tłumy ludzi. Przyciągało ich hasło „Tygodnik Powszechny”. Podobnych przeżyć życzę wszystkim moim kolegom z redakcji. Spotkania i rozmowy z tymi, którzy „Tygodnik” czytają z uwagą, dla których jest on ważny, jest niemal ostoją wiary, niezmiernie podnoszą na duchu i uświadamiają sens tego, co robimy.

Jeśli spotkania w wielkich miastach różniły się od spotkań w małych miasteczkach i wiejskich ośrodkach, to temperaturą rozmów, zaangażowaniem rozmówców i pasją – na korzyść tych ostatnich. Bo niegdysiejsze różnice między miastem a wsią się zniwelowały; tak pod względem materialnym, jak i kulturowym.

    No i cóż mi pozostało? Gratulować ks. Bonieckiemu świetnego samopoczucia, a jego kolegom i koleżankom z redakcji życzyć chyba, by zawsze mieli „Tygodnik” pod ręką i nie próbowali go kupić w dwudziestotysięcznym mazurskim miasteczku, bo to jednak niesie ryzyko zaniżenia samooceny i grozi nieco utratą poczucia sensu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Print Friendly and PDF