poniedziałek, 27 maja 2013

Paradoksy masochizmu

    Od jakiegoś czasu tak dziwnie się składa, że jedyna sytuacja, która wymusza na mnie uległość medialną wiąże się z salą treningową. Sieciowe kluby fitness równają totalitarnie gusta i nakazują obcować z rąbanką dźwiękową i wizualną, niezależnie od upodobań klubowiczów. Upiorny jazgot paramuzyczny, który podobno ma uzasadnienie rytmiczne, gwałci uszy obecnych i zabija szanse na słuchanie choćby własnych audiobooków. Nie ma bowiem takiego lektora, ani dynamiki nagrania książki, które wytrzyma starcie z jednoczesnym hałasem emitowanym z licznie uruchomionych bieżni w połączeniu z łomotem z rozmieszczonych na suficie głośników i rytmów zumby z pobliskiej sali, gdzie kobieca sekta radośnie przekrzyczy najmocniej rozregulowane potencjometry.

Poczucie stłamszenia dodatkowo wzmacniają pozbawione głosu telewizory. Atakują oczy miganiem obrazków z różnych kanałów, zwykle związanych ze sportem i generalnie o skupienie myśli nie jest łatwo. Na każdą próbę interwencji, że może by tak trochę ściszyć rąbankę – przypominającą dźwiękiem pracę młocarni marki Warmianka, zapomnianej córki PRL-u – słyszę dwie odpowiedzi: a) to fitness jest i muzyka niezbędna, b) ludzie będą mieli pretensje, że jest za cicho. Nawet, gdy znakomita większość obecnych ma własne słuchawki na uszach. I ta sytuacja przywodzi na myśl scenę z filmu Szabla od komendanta Kolskiego, w której Jakubek, grany przez Bronisława Pawlika, trzyma uwiązaną kurę przy nodze i słuchając radia maltretuje ptaka, żeby darł dzioba i trzepał skrzydłami. Jakubek tłumaczy synowi, że to zabieg niezbędny, gdyż przyzwyczaił się przez lata do zagłuszania stacji i bez zakłóceń nie słyszy o czym mowa. Być może klubowicze fitnessu też potrzebują łomotu z głośników, żeby usłyszeć, co im w sercu i słuchawkach gra, więc przyjąłem fenomen do wiadomości i liczę serie ćwiczeń bezmyślnie. Przestałem zwalczać teorię, podług której bez hałasu skupić się nie da i łatwo pomylić ilość powtórzeń w machaniu sztangą oraz pogubić się w obliczeniach wykonanych skłonów i wysapanych boleśnie brzuszków. A może hałas ma zagłuszać sapanie zdyszanych i jęki piekielnego wysiłku, jakże dalekie od rozkoszy?

Odkąd nie zabieram audiobooków na siłownię, chcąc nie chcąc dostrzegam mielony w kółko program o rekreacji, wypoczynku i jedzeniu w jednym z fitnessowych telewizorów. Uderza obrazami bez fonii, ale ma napisy, więc wiadomo o czym mowa. Pierwsza rzecz, która skupia uwagę to paradoks. Wokół ludzie katują się dobrowolnym wysiłkiem na rzecz  zdrowia, zalewają oczy potem, bo przyszli tu odmawiać sobie smakołyków, piwa i uroków restauracji, a na ekranie w kółko dają filmiki o przyrządzaniu smakowitych dań, posiłków, deserów, oczywiście bardzo zdrowych. Czemu ma służyć tortura obrazowa? Budowaniu wytrwałości? Ćwiczeniu silnej woli? Pojęcia nie mam. Podobnie jak nie bardzo rozumiem, czemu w takim miejscu, chyba także na prawie paradoksu, telewizja której nijak nie zamierzam reklamować, pokazuje filmiki promujące miejsca odpoczynku i urlopu, podkreślając najmocniej wartość ciszy i spokoju miejsc odosobnienia, gdy tu sieczka zwielokrotnionych dźwięków drze bębenki uszu. A tam na ekranie raj, z promocyjną ofertą spędzenia weekendu walentynkowego w celi więziennej, gdzie jedną z atrakcji są oczywiście specjalne posiłki, takie same jak dla osadzonych. Albo zaproszenie do niekomercyjnej winnicy polskiej, gdzie można degustować wina, które nie trafią do dyskontu i hipermarketu, z widokiem na krzewy, łąki i bezkresne przestrzenie pozbawione śladu cywilizacji, a może wakacje w odosobnionym klasztorze? Tu można zasmakować pełną gębą nie tylko ciszy metafizycznej, ale dań z przyklasztornej kuchni. Równie dobrze można przetestować rytm zakonnego życia, skorzystać ze spacerów w totalnej głuszy, poczytać w bibliotece, ale można też po prostu nic nie robić, o czym coraz więcej ludzi marzy, szczególnie pedałując po robocie w ramach godziny ostrego cyclingu (uwaga dla niewtajemniczonych: nie ma to związku z rozkoszą obcowania z kobiecymi organami).

    Dla porządku przypomnę, że klubowicz oglądający scenki kulinarne i urocze miejsca wytchnienia z agroturystyką w tle, właśnie przyjechał głodny po całym dniu pracy, a teraz zalany własnym potem po krocze, ugniata matę albo udeptuje bieżnię, ewentualnie dyga na stepperze, dokładając sobie torturę ekranowej wizji lasów zielonych, łąk umajonych, cienistych gaików, pachnących żywicą alejek posypanych żwirkiem i talerzy wypełnionych klasztornym mięsiwem, ziemniaczkami i surówkami.

    Zestawiając to wszystko nie sposób nie ulec pokusie, że jednak każdy z nas ma w sobie coś z masochisty, lubi się umordować, żeby poczuć się lepiej, bo poprawić jakość życia można jak widać także przez dokopanie samemu sobie i na własne życzenie. Czasem trzeba boleśnie się skatować, żeby docenić uroki egzystencji bez mordęgi, choćby z wielkim brzuchem. Trochę to wszystko poplątane i cokolwiek odstaje od logiki. Ale też podsuwa inną refleksję z paradoksem w tle. Oto ćwiczymy w zatłoczonym fitnessie i w wielkim łomocie, żeby zatęsknić do pustelni. Kupujemy osiemdziesiąt kanałów do telewizora, żeby obejrzeć film raz na tydzień i po roku zadeklarować niechęć do telewizji. Wywalamy kaskę na rower, rolki w weekend, a narty na urlop, żeby spędzać regularnie czas w laptopie. Tkwimy zalogowani na kilku portalach społecznościowych i nie wypuszczamy z rąk smarftonów, żeby marzyć o wycieczce do lasu i o braku zasięgu. Tworzymy sobie nadmiar, żeby pojęczeć z tęsknoty do pustki. Ecce homo ery bezrefleksyjnej.

    Ale na koniec wyznań masochisty czuję się w obowiązku uprzedzić ruch internetowych trolli i agresorów, którzy dobrnęli do połowy tego tekstu i już gromadzą jad w śliniankach, by strzyknąć mi w oko zarzutem: to po co tam łazisz i marudzisz? Nikt ci nie każe! Otóż łażę, bo muszę, domaga się tego mój kręgosłup i inne schorzenia związane z pracą stacjonarną i nadmiar stresów do wyładowania oraz totalna niechęć do uprawiania sportów innych niż stacjonarne. Ale szczerze tego łażenia nie znoszę i dlatego muszę za nie płacić w imię dopełnienia paradoksów. Żeby zmusić się do uczestniczenia w czymś, na co wielkiej ochoty nie mam, wywalam co miesiąc na karnet. Życie uczy, że żaden motywator nie działa tak skutecznie jak wyrzut sumienia, że się zapłaciło i nie poszło. Tymczasem refleksje na wyjściu nic nie kosztują, a pisze się miło.

4 komentarze:

  1. A ja powiem tak, rób to co kochasz i nie słuchaj innych. Powodzenia życzę i wytrwałości!

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie ma się co przejmować, trzeba robić swoje, wszystko to, na co ma się ochotę :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Moim zdaniem - odpuść. Jak coś robisz na siłę, z wyrzutów sumienia. Odpuść. Tylko się bardziej pogrążysz. Efekty będą wtedy gdy robisz coś co lubisz. A jak masz wydawać kasę to pomóż komuś.Oo!

    OdpowiedzUsuń
  4. Dokładnie technologia opanowała już większość klubów , gabinetów , sklepów gdzie się człowiek nie obróci tam wszędzie muzyka i obraz jest to bardzo męczące....

    OdpowiedzUsuń

Print Friendly and PDF