Kolejny kapłan opuścił szeregi Kościoła. Medialna sensacja potrząsnęła na moment nie tylko trójmiejską opinią. Tydzień, dwa i już niewiele osób o tym pamięta. Może poza tymi, którzy regularnie słuchali kazań o. Jacka Krzysztofowicza. Nie miałem okazji, więc nie wiem co o nich sądzić, o nim też wiem tyle co z prasy, bo nie osoba mnie tu zajmuje tylko pewien fakt socjologiczny.
Wielu wiernych przyjeżdżało z różnych zakątków, by u dominikanów posłuchać mądrego kaznodziei. Szczerze mówiąc nigdy tego nie rozumiałem. Skąd w wierzących taka potrzeba konkretnego osobowego przewodnika? We wszystkich kościołach czyta się te same fragmenty Ewangelii, wydawałoby się, że człowiek dorosły, dojrzały w wierze, zdolny do minimalnej refleksji nie potrzebuje wyjątkowego tłumaczenia z polskiego na nasze. Tymczasem wielu szuka autorytetów, nawet w epoce wolności słowa, a może właśnie dlatego, że tyle sieciowych publikacji, papierowych czasopism i książek, rodzi zamęt i tęsknotę do głębszej interpretacji, głoszonej bezpośrednio przez realnego, widzialnego i słyszalnego kapłana, który w końcu zyskuje (chce czy nie) patent na przewodzenie.
Gdy jednak wiarygodny kaznodzieja odchodzi, przynosi dosyć bolesne konsekwencje swoim fanom – jeśli można użyć pojęcia z innej dziedziny. Przyczyny odejścia zapewne są inne w każdym przypadku. Złożone. Wierzę, że duchowni odchodzący, przynajmniej ci wartościowi, przez całe lata konsekrowanego życia skrupulatnie gromadzą własne „za i przeciw”. Rzadko chodzi o jeden impuls. Kobieta? Wolność? Pragnienie samostanowienia? To ciągle za mało. Kto z wierzących i praktykujących nie słyszał o kapłanie z kobietą na boku, kto nie słyszał o nieszczęśliwych hazardzistach, alkoholikach, materialistach, których toleruje organizacja? Nie odchodzą, nawet jeśli źle im z podwójnym życiem, bo zwykle lęk przed wolnością jest silniejszy niż dyskomfort pozostania. Gdy spojrzeć na nazwiska znanych kapłanów, stanowiących elitę intelektualną, nietrudno o pokusę stwierdzenia, że wszyscy opuszczali strukturę, która zawiodła. Nie dała pewnego oparcia w drodze do Boga, bo mnożyła wątpliwości. Wykształceni, inteligentni ludzie, zdolni do samodzielnego myślenia, wystarczająco silni, by poszukiwać i odkrywać sens istnienia na własną rękę, opuszczali szeregi, gdy czuli się ograniczani, wyjaławiani, ale też niejednokrotnie przeszkadzało im, że organizacja przeczy podstawowym prawdom Ewangelii Chrystusa, zarówno przykładem życia ludzi Kościoła, jak zdaniem rzuconym z ambony. Więziła ich twierdza obwarowana setkami dogmatów, które w ich doświadczeniu niekoniecznie znajdowały bezpośrednie odniesienie do nauki ukrzyżowanego. Odeszli, ryzykując w życiu świeckim pustkę w miejscu po Bogu, ale uczciwie informując o tym przełożonych i wiernych.
Sęk w tym, że porzuceni przez swojego pasterza często czują się zawiedzeni. Tylko kto zawiódł? Odchodzący kapłan czy oni sami? Obdarzając nadmiernym zaufaniem przewodnika, zrekompensowali własne słabości i odczłowieczyli go. Uczynili na własną odpowiedzialność świętym i niezłomnym. Unieśli ponad ziemię, postawili na piedestał i stanęli pod nim klaszcząc z zachwytu. A jeśli on już nie może ustać i chwieje się wielbiony ponad głowami? Jeśli chce wrócić do żywych jako człowiek z krwi i słabości? Nie wolno? Nie wypada? Ależ oczywiście, niech zejdzie, a rozniosą go na szablach zawodu jako świadectwo słabego, zakłamanego, bo opuszczając wyznaczone przez wielbicieli miejsce zaprzeczył temu, co głosił. W dodatku pokonany przez kobietę i banalną miłość, która wyblaknie za rok może dwa. Przecież nie wolno mu po ludzku zmieniać poglądów, bo nie wolno mu być z mięśni, kości i wątpliwości, ma być jak głaz bodzący morze, inaczej pozostaną rozczarowani. Miał trwać, prowadzić i iść bez ryzyka, pewny, bo fale losu nie wypłukują skały.
Od wielu lat byłem przekonany, że pretensje tego rodzaju roszczą ludzie deklarujący niechęć do wiary i wierzących. Jakby ich postawa brała się z przekonania, że wiara ma status magii, czarodziejskiego zaklęcia. Każdy, kto ją deklaruje ma być święty od ręki i na co dzień, bo inaczej się nie liczy, jest zakłamany. Mówisz, że jesteś wierzący, a wódę chlejesz, laski obracasz, a w karty rżniesz, szefa okłamałeś, używałeś brzydkich słów, sąsiadowi wygarnąłeś, to żaden z ciebie wierzący! Jesteś taki sam badziewiak jak ja – ateista, z tym że ja jestem lepszy, bo jestem ateista uczciwy i nie powołuję się na wielkie mity, nie usprawiedliwiam się przed nieistniejącym bogiem, daję sobie prawo do pełnej wolności. To jest takie piękne i wygodne nieporozumienie, z którym nie da się dyskutować. W konsekwencji tego podejścia zabrakłoby miejsca dla wierzących na ziemi, gdyż wszyscy żywcem, najlepiej czwórkami musieliby iść do nieba. Nie byłoby tu dla nich nic do roboty. Tymczasem deklaracja wiary nie po to zdaje się jest, by świętym być na drugi dzień, a raczej po to, by mimo skłonności do upadku, mimo pozostawania w mocy grzechu, umieć podnosić się nie siedem razy lecz siedemdziesiąt siedem. Bóg kocha człowieka nie za to, że z dziką satysfakcją przyłapuje go na kolejnym rypnięciu gębą o bruk, lecz kocha może bardziej, gdy człowiek potrafi świadomie pozbierać gnaty do kupy i chce spróbować jeszcze raz być prawdziwym w ludzkim i chrześcijańskim rozumieniu, ale ze szczerej woli, nie na pokaz czy ze strachu przed piekłem.
Na ile karkołomne oczekiwanie świętości od ludzi deklarujących wiarę nie powinno dziwić w wydaniu niewierzących, może i powinno dziwić u wierzących. Dają sobie prawo do codziennego upadku, a wzbraniają porzucenia dotychczasowego życia swoim kapłanom. Robią im wielką krzywdę, gdy obnoszą publicznie rozczarowanie, a i swojej postawie wiary chwały też nie przysparzają. Jeśli ten czy inny duchowny zwątpił, ma do tego prawo. W końcu św. Piotr też zwątpił, gdy miał pójść po falach, a zaczął tonąć, choć sam Chrystus zapewniał bezpieczeństwo. Zwątpił też, gdy zaparł się Mistrza nim kur trzy razy zapiał, choć chwilę wcześniej deklarował, że on nigdy się nie wyrzeknie. Mimo tego został pierwszą głową Kościoła, bo upadając wzrastał w rozumieniu głębi miłości, jednakowej wobec świętego i podłego, co zdaje się jest głównym przymiotem kochającego Boga.
Odchodzącemu kapłanowi i bez oskarżeń o niekonsekwencje nie będzie łatwo dalej żyć. Mężczyzna po czterdziestce ma ukształtowany charakter, przyzwyczajenia i wieloletnie naleciałości, płynące z doświadczania samotności w grupie. Odchodzi od życia, którego nie dotykały powszednie troski o sprawy banalne, choćby o to, czym uzupełnić lodówkę, w jakiej ilości i kiedy. A teraz nie tylko trzeba będzie mierzyć się ze wzrokiem ludzi, z zaszczuciem, ale przede wszystkim trzeba będzie zejść ze szczytów intelektu, teologii, filozofii, psychologii na ziemię, oddać się czynnościom rutynowym, nudnym i powtarzalnym. Troska o to, czy wystarczy do pierwszego może przyćmić największą miłość do kobiety, a życie sprowadzić do irytującego banału powtarzalności gestów, min, zdań, słów, które nieraz zadudnią jeszcze głębszą pustką niż ta po ukrytym Bogu.
Wielu wiernych przyjeżdżało z różnych zakątków, by u dominikanów posłuchać mądrego kaznodziei. Szczerze mówiąc nigdy tego nie rozumiałem. Skąd w wierzących taka potrzeba konkretnego osobowego przewodnika? We wszystkich kościołach czyta się te same fragmenty Ewangelii, wydawałoby się, że człowiek dorosły, dojrzały w wierze, zdolny do minimalnej refleksji nie potrzebuje wyjątkowego tłumaczenia z polskiego na nasze. Tymczasem wielu szuka autorytetów, nawet w epoce wolności słowa, a może właśnie dlatego, że tyle sieciowych publikacji, papierowych czasopism i książek, rodzi zamęt i tęsknotę do głębszej interpretacji, głoszonej bezpośrednio przez realnego, widzialnego i słyszalnego kapłana, który w końcu zyskuje (chce czy nie) patent na przewodzenie.
Gdy jednak wiarygodny kaznodzieja odchodzi, przynosi dosyć bolesne konsekwencje swoim fanom – jeśli można użyć pojęcia z innej dziedziny. Przyczyny odejścia zapewne są inne w każdym przypadku. Złożone. Wierzę, że duchowni odchodzący, przynajmniej ci wartościowi, przez całe lata konsekrowanego życia skrupulatnie gromadzą własne „za i przeciw”. Rzadko chodzi o jeden impuls. Kobieta? Wolność? Pragnienie samostanowienia? To ciągle za mało. Kto z wierzących i praktykujących nie słyszał o kapłanie z kobietą na boku, kto nie słyszał o nieszczęśliwych hazardzistach, alkoholikach, materialistach, których toleruje organizacja? Nie odchodzą, nawet jeśli źle im z podwójnym życiem, bo zwykle lęk przed wolnością jest silniejszy niż dyskomfort pozostania. Gdy spojrzeć na nazwiska znanych kapłanów, stanowiących elitę intelektualną, nietrudno o pokusę stwierdzenia, że wszyscy opuszczali strukturę, która zawiodła. Nie dała pewnego oparcia w drodze do Boga, bo mnożyła wątpliwości. Wykształceni, inteligentni ludzie, zdolni do samodzielnego myślenia, wystarczająco silni, by poszukiwać i odkrywać sens istnienia na własną rękę, opuszczali szeregi, gdy czuli się ograniczani, wyjaławiani, ale też niejednokrotnie przeszkadzało im, że organizacja przeczy podstawowym prawdom Ewangelii Chrystusa, zarówno przykładem życia ludzi Kościoła, jak zdaniem rzuconym z ambony. Więziła ich twierdza obwarowana setkami dogmatów, które w ich doświadczeniu niekoniecznie znajdowały bezpośrednie odniesienie do nauki ukrzyżowanego. Odeszli, ryzykując w życiu świeckim pustkę w miejscu po Bogu, ale uczciwie informując o tym przełożonych i wiernych.
Sęk w tym, że porzuceni przez swojego pasterza często czują się zawiedzeni. Tylko kto zawiódł? Odchodzący kapłan czy oni sami? Obdarzając nadmiernym zaufaniem przewodnika, zrekompensowali własne słabości i odczłowieczyli go. Uczynili na własną odpowiedzialność świętym i niezłomnym. Unieśli ponad ziemię, postawili na piedestał i stanęli pod nim klaszcząc z zachwytu. A jeśli on już nie może ustać i chwieje się wielbiony ponad głowami? Jeśli chce wrócić do żywych jako człowiek z krwi i słabości? Nie wolno? Nie wypada? Ależ oczywiście, niech zejdzie, a rozniosą go na szablach zawodu jako świadectwo słabego, zakłamanego, bo opuszczając wyznaczone przez wielbicieli miejsce zaprzeczył temu, co głosił. W dodatku pokonany przez kobietę i banalną miłość, która wyblaknie za rok może dwa. Przecież nie wolno mu po ludzku zmieniać poglądów, bo nie wolno mu być z mięśni, kości i wątpliwości, ma być jak głaz bodzący morze, inaczej pozostaną rozczarowani. Miał trwać, prowadzić i iść bez ryzyka, pewny, bo fale losu nie wypłukują skały.
Od wielu lat byłem przekonany, że pretensje tego rodzaju roszczą ludzie deklarujący niechęć do wiary i wierzących. Jakby ich postawa brała się z przekonania, że wiara ma status magii, czarodziejskiego zaklęcia. Każdy, kto ją deklaruje ma być święty od ręki i na co dzień, bo inaczej się nie liczy, jest zakłamany. Mówisz, że jesteś wierzący, a wódę chlejesz, laski obracasz, a w karty rżniesz, szefa okłamałeś, używałeś brzydkich słów, sąsiadowi wygarnąłeś, to żaden z ciebie wierzący! Jesteś taki sam badziewiak jak ja – ateista, z tym że ja jestem lepszy, bo jestem ateista uczciwy i nie powołuję się na wielkie mity, nie usprawiedliwiam się przed nieistniejącym bogiem, daję sobie prawo do pełnej wolności. To jest takie piękne i wygodne nieporozumienie, z którym nie da się dyskutować. W konsekwencji tego podejścia zabrakłoby miejsca dla wierzących na ziemi, gdyż wszyscy żywcem, najlepiej czwórkami musieliby iść do nieba. Nie byłoby tu dla nich nic do roboty. Tymczasem deklaracja wiary nie po to zdaje się jest, by świętym być na drugi dzień, a raczej po to, by mimo skłonności do upadku, mimo pozostawania w mocy grzechu, umieć podnosić się nie siedem razy lecz siedemdziesiąt siedem. Bóg kocha człowieka nie za to, że z dziką satysfakcją przyłapuje go na kolejnym rypnięciu gębą o bruk, lecz kocha może bardziej, gdy człowiek potrafi świadomie pozbierać gnaty do kupy i chce spróbować jeszcze raz być prawdziwym w ludzkim i chrześcijańskim rozumieniu, ale ze szczerej woli, nie na pokaz czy ze strachu przed piekłem.
Na ile karkołomne oczekiwanie świętości od ludzi deklarujących wiarę nie powinno dziwić w wydaniu niewierzących, może i powinno dziwić u wierzących. Dają sobie prawo do codziennego upadku, a wzbraniają porzucenia dotychczasowego życia swoim kapłanom. Robią im wielką krzywdę, gdy obnoszą publicznie rozczarowanie, a i swojej postawie wiary chwały też nie przysparzają. Jeśli ten czy inny duchowny zwątpił, ma do tego prawo. W końcu św. Piotr też zwątpił, gdy miał pójść po falach, a zaczął tonąć, choć sam Chrystus zapewniał bezpieczeństwo. Zwątpił też, gdy zaparł się Mistrza nim kur trzy razy zapiał, choć chwilę wcześniej deklarował, że on nigdy się nie wyrzeknie. Mimo tego został pierwszą głową Kościoła, bo upadając wzrastał w rozumieniu głębi miłości, jednakowej wobec świętego i podłego, co zdaje się jest głównym przymiotem kochającego Boga.
Odchodzącemu kapłanowi i bez oskarżeń o niekonsekwencje nie będzie łatwo dalej żyć. Mężczyzna po czterdziestce ma ukształtowany charakter, przyzwyczajenia i wieloletnie naleciałości, płynące z doświadczania samotności w grupie. Odchodzi od życia, którego nie dotykały powszednie troski o sprawy banalne, choćby o to, czym uzupełnić lodówkę, w jakiej ilości i kiedy. A teraz nie tylko trzeba będzie mierzyć się ze wzrokiem ludzi, z zaszczuciem, ale przede wszystkim trzeba będzie zejść ze szczytów intelektu, teologii, filozofii, psychologii na ziemię, oddać się czynnościom rutynowym, nudnym i powtarzalnym. Troska o to, czy wystarczy do pierwszego może przyćmić największą miłość do kobiety, a życie sprowadzić do irytującego banału powtarzalności gestów, min, zdań, słów, które nieraz zadudnią jeszcze głębszą pustką niż ta po ukrytym Bogu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz