Okładka tej książki bynajmniej nie ułatwia decyzji zakupu i lektury. Znowu on i ona, jeszcze raz miłość, trudna oczywiście, bo on dojrzały reżyser, znany i uznany, ona zafascynowana, młodsza o dziesięciolecia dziewczyna po przejściach. W dodatku to nachalne skojarzenie z autorem, które sugerowały kolejne zdania opisu głównego bohatera. Pierwszemu wrażeniu ciążyła nadmiernie objętość powieści. Ogromna, choć dosyć lekka cegła, podług zapowiedzi ciągnąca ze sobą kolejne życiowe repetytorium z miłości wymagającej, karkołomnej i utytłanej w przeciwnościach losu, zanurzonej w intymnych dramatach bohatera wrażliwca, ścierającego się przede wszystkim z własną tożsamością. Ile można? Odłożyłem na półkę.
Jednak nie dawała spokoju, nie pozwalała o sobie zapomnieć. Każda wizyta w księgarni, salonie, kończyła się nowym wyważaniem w dłoni jej wartości i kolejnym wahaniem. W końcu to Kolski, mój ulubiony reżyser, przynajmniej ten z lat 90. Potem odszedł nadmiernie od kina autorskiego i jego wycieczki w światy literackie bynajmniej nie posłużyły filmom. Zabrakło poetyckich i tak pięknie malarskich odcieni egzystencji na pograniczu ludowej metafizyki, magii miejsc i baśniowej podszewki życia prostego, a jednocześnie głęboko zanurzonego w nieprzemijalnym.
Coś jednak kazało mi wierzyć, że niemożliwym jest, by na 480 stronach autor tej miary mógł pisać tylko o miłości, jaka by ona nie była. Złamałem się, by w końcu sięgnąć po powieść. I ciągle nie wiem czemu, ale nie umiem się od niej oderwać. Drażni, irytuje i jeszcze mocniej fascynuje. Nie da się zamknąć w żadnej mniej lub bardziej okrągłej formule i nie chce się poddać prostej interpretacji.
Zacznę od tego czym męczy. Z pewnością rys postaci Sandowa, nakreślony czasem nachalnie, zbyt grubą krechą autobiograficzną z krzykliwymi znakami, rażącymi nie tylko wielbicieli kina Kolskiego. Nie rozumiem po co, aż tak narcystycznie rozsypane po tekście ślady prowadzące wprost do biografii Jana Jakuba: rodzinne Popielawy, skórzane opaski na przegubach dłoni bohatera, zawód reżysera, profesora filmówki, dziadek rymarz, wspominany ojciec bohatera – montażysta w wytwórni filmów, którego uważny widz, co jakiś czas, widzi na liście płac lecącej na zakończenie kolejnego odcinka Czterech pancernych albo Stawki większej niż życie. Nieżyjąca siostra, która montowała pierwsze filmy fabularne Kolskiego.
Drażni także sama Muszelka, jako obiekt miłości i jako bohaterka, bo męczy umownością, która bierze początek w dziecinnej obietnicy nastoletniej aktorki, gdy wyznała reżyserowi miłość i kazała na siebie czekać aż dorośnie. Dorastanie dziewczyny z blokowiska też przecież irytuje banalną przewidywalnością. Musi być patologicznie, bo jakżeby inaczej: narkotyki, ucieczki z domu, utrata dziewictwa w wieku lat piętnastu i seks z przygodnymi facetami, którzy brali wszystko, niczego nie dając w zamian, okaleczali, hartowali w ogniu życia, by dojrzała do trudnej miłości, ukierunkowanej na egocentrycznego artystę. Ten jak wiadomo doszedł do ściany, osiągnął wszystko, zrealizował wszystkie filmy, o jakie z grubsza mu szło, ale spełnienia nie znalazł, ani spokoju ducha nie osiągnął. Z korytarzy pokrętnej tożsamości też wyjścia ewakuacyjnego nie ma, bo przynajmniej dwa poprzedzające go pokolenia wciąż w nim żyją i dopraszają się nieustającego uporządkowania w pamięci, zawieszenia w czasie. W dodatku znalazł się w bardzo trudnym momencie życia: przeprowadza matkę przez próg śmierci, by powitać nowe życie w postaci rodzącej się córeczki, poczętej z dziwnego związku, w imię dosyć poszarpanej i niepewnej miłości do kobiety młodszej o lat trzydzieści, kobiety należącej do innego świata zupełnie odmiennych doświadczeń, kobiety z innej planety intelektualnej i mentalnej.
Teraz należy dopuścić do głosu element fascynujący w powieści. Dlaczego miłość Sandowa i Muszelki jest możliwa? Bo mają tylko siebie. Cóż za banał, ale przecież ona przetestowała wielu facetów i żaden nie był wystarczająco dojrzały, wrażliwy, delikatny, choć czytelnik nieraz odniesie wrażenie, że specjalnie testowała uczuciowe możliwości w zderzeniu z prymitywami, prostakami, cwanymi sutenerami, z dziwkarzami. Udowadniała sobie coś, co udowodnione było na starcie. Dzięki Sandowowi odkrywa światy dotychczas niedostępne, poznaje ludzi fascynujących i drażniących jednocześnie. Odbywa podróże nie tylko w nieznane rejony Ziemi, ale także w rejony ludzkiego cierpienia i egzystencjalnego smutku. Towarzyszy kochankowi w rozliczaniu przeszłości, wynikającej nie tylko z metryki, ale także wędruje do jego prywatnego Hadesu, by napotkać niespokojne duchy przeszłości, powiązane z bliskimi, których zabrakło. Wędruje przez krainy geograficzne, ale także kulturowe, religijne, duchowe. Choć jest towarzyszką wulgarną, czasem ograniczoną intelektualnie i ułomną duchowo, choćby z racji metryki, jako dziecko czasu ubogiego nie tylko materialnie. W każdym momencie jest towarzyszką niestrudzoną, szorstko oddaną i znoszącą cierpliwie wszelkie burze i wichry, które popychają ukochanego w najmniej przewidywalne rejony zmagania z samym sobą. Sandow wierzy jej miłości bo nie ma wyjścia, podobnie daje się nieść jej młodości, po trosze z braku alternatywy, ale także dlatego, że Muszelka potrafi dodać lekkości jego egzystencji, pozbawić patosu, co czyni nieraz z pomocą ironii czy jadowitego cynizmu. Przede wszystkim jest bardzo uparta w trwaniu przy nim. Daje mu energię i wsparcie w momentach, gdy wiele innych kobiet prawdopodobnie nie byłoby w stanie unieść jego chimer i zapatrzenia w swoje sprawy.
Egzamin z oddychania to powieść napisana z dużym rozmachem. Formalnie przypomina scenariusz, mało w niej epickich opisów, sporo scen rwanych na krótkie epizody, ale pełna jest detali budujących obrazy na trwałe wpisujące się w wyobraźnię odbiorcy. Doskonałym zabiegiem formalnym jest tu burzenie linearnego czasu akcji. Takie ujęcie chronologii pozwala czytelnikowi układać obraz całości z rozsypanych puzzli rozdziałów i rozbudza ciekawość następnej strony, a to z pewnością dodatkowy atut całości, wzbogaconej także o wątki sensacyjne. Z powieścią Kolskiego czytelnik wędruje przez rzeczywistość poza czasem w ciągłym trwaniu, wiecznym teraz. Choć realny czas akcji krąży wokół ostatnich dwóch lat, opowieść snuje się pomiędzy historiami wojny i holokaustu, zdarzeniami współczesnymi, rodzinnymi, pomiędzy sferą uczuć, emocji, rozczarowań i namiętności. Pomiędzy humorem i goryczą, przyprawiającymi mięso życia a metafizyką kultury żydowskiej, polskiej i wschodnioeuropejskiej. Słowem Kolski w najlepszej formie, któremu naprawdę posłużyło rozczarowanie kinem i przejście na stronę powieści, skoro w niedawno udzielonym wywiadzie wyznał:
Film się zdeprecjonował. Wrastając w popkulturę, stał się narzędziem jej ekspresji. Sam siebie odarł z tajemnicy. Do kina nie idzie się dziś po przeżycie, po poruszenie, tylko po chwilę przyjemności. Jak jej nie znajdziesz, wychodzisz. Dziś tylko słowo może uderzyć w wyobraźnię. Bo nawet jak przeczytamy, że Tom Mix podkręca wąsa, to zobaczymy go po swojemu, zupełnie inaczej niż na ekranie, na którym powiedzą nam: „to jest jedyny słuszny wąs Toma Mixa”. Wierzę, że nauczymy się wyłączać dźwięk w smartfonach po to, żeby usłyszeć co mówi do nas bliźni. Mam taką nadzieję, ale zobaczymy, czy i w tej sprawie nie jestem idiotą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz