czwartek, 21 stycznia 2010

Dodatek o zdradzie

❖Kliknij, żeby posłuchać tekstu w interpretacji autora❖

Z gazety wypadł dodatek. Podniosłem go z podłogi, a z tytułu dowiedziałem się, że podejmuje temat zawsze palący – zdradę. Temat jak temat, przeleciała myśl bez wzruszeń. Trudno liczyć na otwarcie drzwi do baśniowej krainy, gdy wszystkie dawno wyważono, a za nimi tylko śmietnik i trzepak. Na wszelki wypadek rozejrzałem się jeszcze po stoliku, ale szybko zrozumiałem, że nic ciekawszego nie znajdę. Mój dentysta ma głównie pacjentki, pomyślałem. Zgromadzone czasopisma należały do kategorii „prasa kobieca”, a ja, w narastającym stresie wizyty, nie mogłem dłużej kaprysić. Rzuciłem się więc w lekturę dodatku o zdradzie i chyba nie żałuję.

    Przede wszystkim winny jestem uściślenie. Po lekturze odniosłem wrażenie, że gdy używamy terminu „zdrada” większość z nas będzie miała na myśli głównie seksualny aspekt sprawy. Pozostańmy zatem, na potrzeby tekstu, w tym ograniczeniu do „skoku w bok”.

    Z tekstów pomieszczonych w dodatku wynikało, że zdradzamy dosyć często, mocno i coraz śmielej, a jednocześnie rzadziej mieszamy do tego uczucia. Seks, poza związkiem, staje się formą rekreacji, sposobem na poprawę samopoczucia czy walki ze stresem, przemęczeniem, ale też, dla wybranych, bywa metodą na poprawę relacji we własnym małżeństwie, choć brzmi to nieco przewrotnie na pierwszy rzut myśli. Dlaczego tak się dzieje? Oto zaniedbana żona albo zapomniany mąż, po takim wyskoku do kochanka/kochanki odzyskuje wiarę w siebie. Na powrót czuje się ważnym, upragnionym, ciekawym człowiekiem i tę pozytywną i uskrzydlającą energię wnosi do własnego domu. Rozświetla tym samym szarość codzienną w relacjach z małżonką/małżonkiem i z dziećmi, na które przestaje krzyczeć, nie czepia się boleśnie, a nawet jest jakby mniej marudny. Łatwiej i z mniejszym znużeniem, wykonuje także rutynowe czynności. Mówiąc krótko: leci przez spowszedniałe obowiązki z prędkością pegaza w rui. Do czasu oczywiście, bo gdzieś przychodzi przegięcie. Coraz chętniej zaczyna skakać w bok i tym samym pojawiają się problemy. Po pierwszym nasyceniu własną atrakcyjnością, zaczyna uwierać fakt, że w domu ciągle trzeba kłamać, choćby po to, żeby podtrzymać relacje z obiektem pożądania. Powoli, ale jakże dobitnie, przeszkadza nadchodzące głębsze uczucie i nowa osoba przestaje być już tylko ciałem. A im dalej w las, tym więcej drzew, zatem zaczynają się pojawiać prozaiczne kłopoty natury „gdzie się kochać?”. Było już w pokoju hotelowym i na służbowym biurku, było w przebieralni sklepowej i w samochodzie na przednim siedzeniu, potem na tylnej kanapie i dramat. Już nie ma gdzie pójść, żeby nie popaść w banał. Tymczasem mniej lub bardziej znajomi czuwają, pech się czai i już nerwówka, bo sąsiedzi, bo koledzy i sprzątaczka w firmie, a w pokoju z kopiarką pracodawca zamontował kamerę. Powielanie zaś szkodzi atrakcji i odbiera moc namiętności. Zaczyna się mozolny powrót syna marnotrawnego na łono, jeśli nie własnego mieszkania, to własnej żony i kółko się zamyka. Wielu próbuje budować nowy związek, ale nielicznym się to udaje, bo w gruncie rzeczy okazuje się, że ten trwały nie był najgorszy.

Dodatek o zdradzie poinformował mnie także i o tym, że męczymy się w utartym związku prawdopodobnie dlatego, że stałość jest kagańcem nałożonym przez kulturę, mentalność, religię czy tradycję. Wszak powszechnie wiadomo, że mężczyźni, w znakomitej większości, mają silne biologiczne parcie na rozsiewanie genów i muszą bardzo się pilnować, nakładać wodze własnej naturze, jeśli chcą zachować wierność partnerce. Ale i tak, mimo codziennej walki, być może kiedyś polegniemy i splugawimy w końcu związek, okrutnie zwyciężeni przez durny atawizm albo chuć, co kto lubi. Może nie wszyscy, ale jakoś w dodatku o zdradzie nie mówi się o tych, co nie mają pokus. Reszta? Wybaczcie panie, ale mieliśmy naprawdę dobre zamiary nim natura nas zmogła, a jakaś sympatyczna wasza koleżanka dopadła. Jednak nie łudźcie się panie, że wyżej stoicie, bo i kobiety z naturą sobie nie radzą. Te zdradzające i te wierne mają silną potrzebę zapewnienia swoim dzieciom jak najlepszej jakości silnych genów i szukają ciągle, nawet bezwiednie. Podobno wszystkie, nieświadome podstępu natury, nawet te wymagające, najmądrzejsze i najlepiej wykształcone, będąc w czasie owulacji chętniej zwracają uwagę na mocnych, wielkich facetów z kwadratowymi szczękami i małym móżdżkiem. To by przynajmniej jakoś tłumaczyło, dlaczego w społeczeństwie drastycznie upada etos inteligenta i mamy do czynienia z powrotem troglodytów.

    Z mądrości dodatku dowiedziałem się jeszcze i tego, że nasi dalecy przodkowie, będąc związani z naturą, mieli tę mądrość ewolucyjną, że nie wchodzili w stałe związki na całe życie, a tylko na czas odchowania dzieci, czyli do ich 4-5 roku życia, by potem przekazać geny innej partnerce i z nią spędzić kolejne kilka lat. Opiekę nad dziećmi przejmowało bowiem plemię, w którym żyły. To by nam się z pewnością i dziś podobało. Mniej byłoby zranionych, zdradzonych, zmaltretowanych w związku, ale obawiam się, że nasze duże plemię woli afery polityczne niż zajmowanie się wychowaniem dzieci wspólnych, choć zawsze cudzych.

    Co nam zatem pozostaje? Na wszelki wypadek omijać łukiem okazję do zdrad? Jeśli się da, to na pewno najlepszy pomysł. Innym rozwiązaniem jest też budowanie związków świadomych mądrości zawartych w dodatkach o zdradzie. Jeśli już się jednak przydarzy skoczek w boczek, musimy chyba ze łzami w oczach podążyć za Michałem, bohaterem filmu „Porno” Marka Koterskiego, który pocieszał zdradzającą z nim koleżankę i tłumaczył, że jak chłopak w wojsku nie zdrada, jak po alkoholu nie zdrada, jak mąż w delegacji nie zdrada, jak po francusku nie zdrada, ale innych wariantów „nie zdrady” przypomnieć sobie nie mogę, bo to film z 1989 roku. Dziś dałoby się z pewnością dorzucić, że jak wirtualnie nie zdrada, jak z poznaną na czacie nie zdrada, jak na wyjeździe integracyjnym nie zdrada i podkreślić, że w końcu bez miłości, to też nie zdrada.

    Wszystkich jednak, którzy z jakiegoś powodu już zaplanowali pierwszą zdradę, a dodatku nie czytali, przestrzegam nim będzie za późno. Znalazłem jeszcze jeden ciekawy paradoks, który wyszedł chyba przypadkiem i niezależnie od intencji redaktorów i to z ust psychologów. Na pytanie dlaczego one zdradzają, padła odpowiedź, że zdarza się, iż robią to kobiety zaniedbane i zapomniane przez mężów, zapracowane w kuchni, przy dzieciach, żyjące w pośpiechu. Robią to, gdy pojawi się ktoś, kto na nowo odkryje w nich kobietę atrakcyjną, która może się podobać, być pociągająca i pełna powabu. Tymczasem drugi psycholog, pytany o zdrady dokonywane przez mężczyzn, orzekł, że mężczyzna dla skoku w bok chętnie obniży wymagania wobec kobiety. Na jeden raz może ona być brzydsza, nudna, niezbyt mądra, mieć wady, które go drażnią w innych relacjach. Proszę brać to pod rozwagę, drogie panie, że nie do końca zdradzając jesteście bóstwem dla nowego partnera. I wam to ku przestrodze, drodzy panowie, że walenie głupa jednak nie przynosi chluby waszej męskości. A potem? Wiadomo, po stosunku nawet pies smutny, że o kocie nie wspomnę, a do domu i tak wrócić trzeba, bo tam dobra, sprawdzona, żona i tak robi najlepsze pierogi. Tylko czy one jeszcze równie łatwo przejdą przez przełyk?

poniedziałek, 11 stycznia 2010

Temat zastępczy

    Zastanawiam się czy to ma sens, czy tylko z braku pomysłu na lepszy temat, należy zabierać głos w sprawie. Dopinguje mnie jednak szacunek i wdzięczność dla licznych czytelników, którzy tu zaglądają, a przy okazji ten i ów pyta o nowy tekst. Jednakże początek roku zawsze jakoś mnie przygniata i wyraźnie jałowi. Poczucie upływającego czasu, umykające tygodnie, przemieszanie dni świątecznych i powszednich, powoduje, że każda myśl, refleksja, każdy temat staje się tak samo krótkotrwały, ulotny i do zapomnienia.
  

Od czegoś ten rok trzeba zacząć, także tu, w refleksjach o naszej codzienności. Ponieważ nie mam ciekawych bodźców ponoworocznych, wrócę do ubiegłego roku. Od dłuższego czasu, właściwie od ogłoszenia wyroku Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości w sprawie zdjęcia krzyża we włoskich szkołach, drapię się po łysinie i zastanawiam, czy to jest temat na felieton? Być może należy on do grupy ważnych tematów, od których zacznie się dyskusja, być może to kolejna medialna bańka zastępcza, która pryśnie pod naporem innych baniek. A może to tylko kolejna okazja pozostawiona zapalczywym, co lubią prać się po pyskach dla samego różnienia się. Wielu przecież bardzo tego potrzebuje dla lepszego samopoczucia.
    Poruszanie tematu zawieszania lub zdejmowania krzyża zawstydza. Mam wrażenie, że to trochę przypomina jarmarczną burdę, trochę też darcie szat z Chrystusa, który umiera na tymże krzyżu jednakowo dla przeciwników i zwolenników wieszania symbolu w miejscach publicznych. Niechętnych wobec krzyża w szkołach i urzędach szanuję za ich poglądy i odwagę wyrażania opinii w kraju uchodzącym za katolicki. Zastanawia mnie tylko czasem, tak po ludzku, w jaki sposób ten krzyż im zagraża? W końcu sam symbol nie narzuca nikomu wiary, nikomu nic do głowy i serc nie wtłacza, nie narzuca konieczności zmiany poglądów, ani nie zakazuje mieć prawa wyboru. Poza wymiarem religijnym, jest przecież symbolem tradycji i ciągłości kulturowej. Przypomina, że (czy nam się to podoba czy nie) historycznie i mentalnie ukształtowała nas kultura judeochrześcijańska. A skoro przeciwnicy i ten fakt chcą pomijać, od niego się wyzwolić, zwyczajnie mogą nie patrzeć w jego stronę i nie dostrzegać dwóch skrzyżowanych belek.

    Szczerym obrońcom zawieszania krzyża w urzędach i szkołach, też po ludzku, zwyczajnie się dziwię. Gdyby nie trwali uparcie przy samym symbolu, a weszli nieco głębiej w refleksje o nim, może odkryliby istotę samej śmierci Chrystusa jako ofiary zbawienia wszystkich ludzi, niezależnie od przekonań, także jako ofiary pojednania i zrównania wszystkich. Tym samym, gdy obrońcy podążają z krucjatą przeciw inaczej myślącym, kwestionują w znacznej mierze sens dzieła Zbawiciela, umierającego także za poszukujących inaczej. Odzierając z sensu symbol czynią z niego argument w walce, czyli w gruncie rzeczy przeciw pojednaniu. Żeby nie przesadzać z patosem, powiem krótko: gdyby Chrystus stanął tam, gdzie ludzie szarpią się o zdjęcie krzyża, prawdopodobnie sam by go zdjął, żeby pokazać, że najważniejsza pozostaje wzajemna miłość i szacunek, a potem dopiero w grę mogą wchodzić materialne symbole.
  

Kilka dni temu, widząc w jednym z serwisów tytuł sugerujący, że w Polsce może ruszyć wojna o krzyże, uznałem ostatecznie, że trzeba sięgnąć i po ten temat zastępczy. Uściślijmy na starcie, że jako człowiek wierzący i praktykujący nigdy nie byłem zwolennikiem wieszania krzyża w miejscach publicznych. Całkiem nie z powodu przekory, raczej uznając, że to bardziej szkodzi wierze niż ją wspomaga. Na moje szczęście, jestem dzieckiem PRL-u i na katechezę musiałem chodzić do salki parafialnej, przy kościele. W niej był solidny krzyż na ścianie, mapa ziem, po których wędrował Chrystus z uczniami, zwykle jeszcze portret papieża, kardynała i może kilka różańców z żołędzi, kasztanów, pestek czy innych akcesoriów, służących pomysłowym wykonawcom prac konkursowych. W takiej atmosferze wszystko miało swoje miejsce, ład, wymiar i porządek. Mimo, iż katechezy odbywały się przed lub po lekcjach, a salkę parafialną od budynku szkoły dzielił zdrowy dystans piętnastu minut marszu, z frekwencją na lekcjach religii nie było problemu. Ten, jeden z nielicznych, „luksusów” rzeczywistości PRL-u pozwalał znajdować wierze swój właściwy wymiar religijny. W takich warunkach od najmłodszych lat dostawaliśmy też ważny komunikat podziału sfery państwa i Kościoła. Myślę, że skutkiem ubocznym takiego stanu rzeczy było i to, że dostawaliśmy ważną lekcję oddzielania sfery sacrum i profanum, uzmysłowiono nam podział na to, co Boskie i cesarskie. Religia, sprowadzona rygorem państwowym na margines życia społecznego, paradoksalnie wymagała większego zaangażowania, autentyczności, a przez to oczywiście wieszanie (bądź zdejmowanie) krzyża w miejscach publicznych i podobne gesty, nie tylko nie wchodziły w grę, ale też nie mogły mieć charakteru karty przetargowej w szarpaninie ideowej, przepychankach społecznych i politycznych.

    Niezależnie od potrzeb i życzeń redaktorów serwisów internetowych, wierzę jednak, że temat zdejmowania krzyży, nie wywoła w Polsce wojny i najlepszy tego dowód już mamy. Wyrok dotyczący włoskich szkół, póki co, u nas przyniósł ledwie czkawkę po sprawie. Oto uczniowie jednego z ogólniaków złożyli swój protest do dyrektora, gdzie indziej radny beknął do włodarzy miasta i po sprawie. W porywie optymizmu jestem zbudowany postawą rodaków, którym nie chce się zwyczajnie bić piany, bo mają lepsze zajęcie, pilniejsze sprawy, ważniejsze problemy. Zdrowy rozsądek zwycięża, chcę w to wierzyć i to buduje pozytywny obraz naszego społeczeństwa, które dość ma jątrzenia, podziałów, zmagania o gesty, symbole, od których nie przybywa ni chleba ni wina, ni dobrego samopoczucia.
Print Friendly and PDF