niedziela, 15 marca 2009

Miłosierny

Widziałem go z daleka, był po przeciwnej stronie placu i może nawet mówił coś do siebie. Na pewno widziałem, że delikatnie mieszał zawartością butelki i wąchał jej szyjkę. Może koniecznie chciał zapamiętać aromat taniego piwa. Kręcił głową z niedowierzaniem, jakby miał za chwilę zdobyć pewność, że w ciągu dobrze rozpoczętego weekendu, ani w ciągu nadchodzącego tygodnia albo nawet miesiąca, nie zdobędzie środków na inne piwo. Ale piwo, to nie wszystko. Ponad rozbełtanym napojem w butelce, ponad kwaśnym zapachem, jaki wydzielał w pobliżu nosa, patrzył gdzieś koło mnie i uśmiechał się szelmowsko. Przez chwilę miałem wrażenie, że kręci głową, bo na coś się nie godzi, z czymś się spiera, a w najlepszym wypadku chce komuś wygarnąć. Ale komu? Na niewielkim kwadracie przestrzeni, pomiędzy ciasno zabudowanymi pawilonami, ludzie wykonywali
chaotyczne ruchy. Wychodzili z jednych sklepów, wchodzili do innych, potrącali się łokciami, wypełnionymi siatkami, hamowali bieg przed kolejką do bankomatu. Inni tworzyli kolejkę do kiosku, po bilet albo gazetę z programem. Tuż obok, w punkcie lotto, optymiści płacili słone podatki od nadziei. Wielu oglądało bogaty asortyment na rozstawionych stołach, przebierali w bogactwie firan, chemii domowej, makaronów, kaw i słodyczy, przywiezionych niedawno z niemieckich hipermarketów. Sobotnie przedpołudnie blokowiska wrzało, ale mężczyzna z piwem patrzył przez tłum jak przez szkło butelki; nie widział bariery, docierał do sedna. Próbowałem poruszać się po linii jego wzroku, ale nic specjalnie nie przykuwało uwagi. Nic? Nie mam pojęcia, czemu założyłem sobie, że może chodzić o coś, o rzecz, zjawisko, a nie o człowieka. Tym razem szło chyba jednak o człowieka, nawet o kobietę.

   Stała po mojej stronie placyku. Rozbiegani ludzie omijali ją z czytelną intencją. Przybyli tu nabywać, uzupełniać domowe zapasy, a ona chciała brać, od nich. To musiało być uciążliwe, nie na miejscu i w niestosownym czasie. Przecież nie wpisali jej na skrawki papieru, na których widniały tylko listy zakupów i weekendowych powinności. Kobieta działała natarczywie, toteż rozdzielała tłum, niczym głaz tkwiący w środku nurtu. Rozbijała ludzką masę, choć nie to było jej intencją. Dzieliła ich na dwa, równoległe, strumienie omijających. Wybierali ucieczkę przed namolnością, przed prośbami, choć nie chcieli zmieniać zaplanowanej strategii, toru, po jakim docierali do założonego celu. Jej głos nadmiernie wzbudzał uwagę, więc trzeba było uciekać. Zanim ktoś rozpozna ich konkretne, pojedyncze i podmiotowe skąpstwo, nazwie obojętność, niewystarczalność, niechęć do dzielenia się gotówką.

   Robiła to od kilku tygodni, zawsze dokładnie w tym samym miejscu. Okutana w gruby płaszcz, w wełnianą spódnicę niejakiego koloru, sięgającą do wykrzywionych butów, z głową i twarzą ukrytą pod grubą warstwą chustek. Rzeczywiście mogła być stara, sądząc po stroju, akcencie i niewielkiej ilości polskich słów, których używała na przemian, niczym mantry. Prawdopodobnie została tu przywieziona przez Albańczyków, Rumunów, Romów lub innych obcych. Przynosiła środki do życia cwanym krewnym, bo jej wygląd, upór i namolność musiały budzić litość, były skuteczne. Równie dobrze mogła być sprawną czterdziestolatką, która wypracowała strategię zdobywania gotówki na własny użytek. Trudno było snuć przypuszczenia, skoro stała mocno pochylona, z obliczem ukrytym głęboko pod szmatami. Opierała się na rozedrganej lasce, trzymanej w lewej dłoni. Wyciągała prawicę i ze schowanych warg wypuszczała monolog bez ładu i składu. To był zlepek słów, wypuszczanych rytmicznie, miarowo, głosem mocnym, gardłowym. Najczęściej dolatywało: daj, Bóg daj, zdrowie daj, panie daj Boże zdrowie, pieniądze daj pani, dziękuję panie, pani dziękuję, daj Boże zdrowie. I tak w kółko.


Załóżmy, że ten monolog pobudził do działania naszego smakosza piwa. Jako jeden z nielicznych nie miał strategii na sobotnie przedpołudnie. Był wolny. Załóżmy, że to głos kobiety albo monotonia ludzkiej obojętności, wywołały kręcenie głową. Może właśnie nawoływanie biedy, przylepiło mu uśmiech, z którym ruszył w tę stronę. Butelkę wyrzucił wcześniej, po drodze. Wolną ręką grzebał w kieszeni kurtki i z grymasem, jakby przymusu i niezadowolenia, ale zdecydowanie, szedł w jej kierunku. Podrzucił w górę monetę i na wdechu poczekał, aż celnie spadnie w dłoń. Zatrzymał się metr przed kobietą. Przyjrzał się monecie, którą trzymał w dwóch palcach. Złotówka wesoło błysnęła w słońcu. Jeszcze raz ją podrzucił i śledził pilnie tor lotu. Złapał zawadiacko, machnął ręką przed kobietą i położył pieniądz w jej otwartej dłoni z radosnym okrzykiem:
- A chuj tam! Niech stracę! Masz babo!
- Bóg zapłać, pan! Bóg zdrowie daj panu...

6 komentarzy:

  1. Głębokie spostrzeżenie, wzruszające. Właśnie takie wrażliwe taksty lubię najbardziej. Jestem poruszona. Proszę o więcej.

    OdpowiedzUsuń
  2. nieścisłości- nie mógł wąchać szyjki butelki VIPa, bo VIP był produkowany tylko w puszkach i relatywnie nie był tani, gdyż było to piwo mocne o wysokiej zawartości alkoholu i ekstraktu i nie takie złe bo produkowane na bazie pierwszego w Polsce piwa OKOCIM MOCNE

    OdpowiedzUsuń
  3. Fabuła mało porywająca, przewidywalna... A niech tam, nudna. I jak już piszesz o rzeczach rzeczywistych (np. o piwie VIP) to zadbaj o takie szczegóły jak wiedza na dany temat. Jebie po oczach.

    OdpowiedzUsuń
  4. Proszę ciebie, super tekst, cały fajny jest podoba mi się.
    A najlepsze było cała sytuacja końcowa. A i ta kwestia? Miodzio.

    - A chuj tam! Niech stracę! Masz babo!
    - Bóg zapłać, pan! Bóg zdrowie daj panu...

    Ciekawe co ludzie pomyśleli?
    No gość ma gest!

    Albo chwyt aby ludzie dawali chętniej!

    OdpowiedzUsuń
  5. cyt "Butelkę wyrzucił wcześniej"
    jak widać mu się przelewa skoro za nic ma butelke zwrotną...
    Ten kto to napisał to straszny laik.

    OdpowiedzUsuń

Print Friendly and PDF