- Koszula niby czarna, ale prążek biały. Zamaskowałeś się, pleban? Marynarka, dżinsy? A sutanna?
- Nie ten czas, Mieciu. Na cmentarzu było jej miejsce, no i anielski orszak już twą duszę przyjął. A tu, pomyślałem, zwyczajnie, ludzie głodni i kotleta im trzeba, a nie sukienki.
- Smakowało? Schabowy był pod kapustę?
- Serniczek poszedł i tylko żal, że kawa podła. Nie chciałem przychodzić, sam wiesz , ale byłem ci to winny.
- Mogłeś choć koloratkę włożyć, ja nie wstydzę się naszej znajomości.
- Od niej tylko ludzie sztywnieją. Udają lepszych, przynajmniej do pierwszego kieliszka. Pilnują słów, a tak użyją dwa razy tyle, bo z przerywnikiem i to powszechnie uznanym za wulgarny. Odruch Pawłowa, Mieciu. Widzą czarnego i podskakuje wskaźnik pogardy. Wiesz, jak jest: darmozjad, zaraz potem pedofil albo pazerota w kiecce. Taki PR, dzięki medialnym przewielebnym i Smarzowskiemu, nic nie zrobisz. A takim niemedialnym, jak ja, zostaje zająć się posługą. W sutannie czy bez, katabas ma gryźć w oczy owieczki, choć im samym coraz bliżej akurat do wilczej skórki. Nie żebym cierpiał, mam nawet jakąś masochistyczną przyjemność z ich pogaństwa. Całkiem jakbym zasmakował we włosienicy. Patrz jak odświętnie odziani w szatki tradycji i zdrowaśki.
- Oj, pleban, nie ściemniaj. Już wiem, byłem tam przez chwilę - pokazał palcem w górę - ty cieszysz się na ten rozpad świata, bo czujesz, żeś życia nie przegrał. I żeś baby nie wziął, pleban…
- … tego do końca dni będę ci zazdrościł - Mietek powiedział to dwa tygodnie temu, teraz zamilkł, jakby nie wypadało kończyć. Usłyszałem tylko łomot ciężkiej klamki z drzwi sąsiedniej sali, mocno zabębniła o posadzkę.
- Teraz już nie zazdrościsz, co? – Odezwałem się dla pewności, że jest obok. - Nie myśl sobie, że było łatwo. Mieciu, teraz mogę ci powiedzieć: wiłem się nocami nieraz ze sterczącą brodawą, oczy pierdziały na widok odsłoniętych kobiecych ud w sklepie, na przystanku. I co mogłem? Padałem na klęcznik, tak! W środku nocy! A Pan dawał siłę swojemu ludowi. Minąłem półwiecze i ostatecznie przestał doskwierać ten magiczny brak kobiety. Przyszło zwycięstwo ducha nad ciałem, czy warto było? Wcale nie jest mi lżej od tego.
- Nawet koloratki nie wpiąłeś? Powiedz, pleban, tyś choć raz naprawdę uwierzył, że coś zmienisz na świecie? Popatrz na tych tam, że takim dasz wiarę w zmartwychwstanie?
- Gdybym nie wierzył, nie byłoby cię tu teraz, sam widzisz.
Lubił te same pytania, a im częściej powtarzałem odpowiedzi, tym większe budziły wątpliwości. Teraz, w milczeniu, oglądaliśmy dziesiątki baloników przez ogromne przeszklone drzwi. Część z nich walała się po podłodze, kilkadziesiąt domagało się uwolnienia ponad żyrandolami, krzyczącymi blaskiem plastikowego kryształu. O przeznaczeniu sali informowała gipsowa płaskorzeźba z młodą parą. Choć kamienne miny obojga wskazywały raczej na trzysta procent normy w wydaniu żniwiarki i tyleż mocy nieugiętego kowala. Kwitnący socrealizm miał się tu dobrze, nawet w wydaniu gotowych na trud budowania ojczyzny nieustannie powstającej z kolan. Szukając adresu wyczytałem na stronie lokalu coś o wystroju z ducha Ludwika XVI. Tymczasem kolumny raziły bielą i zwieńczeniem doryckim, dopełniając fantazję projektanta. Zebrani kupiliby każdy styl za sztukę mięsa z sałatką ze śledzia, podlewane wódką, w rytmie disco polo, bez najmniejszej pretensji do eklektyzmu. Zenek Martyniuk, zapuszczony przez didżeja właśnie przecinał gwar rozmów, jakbyśmy byli w środku wesela, choć ledwie minęła piętnasta.
- Poprawiny w sobotę? - Zmieniłem temat zerkając w stronę Mietka.
- To akurat pierwsza komunia jest, podobno święta, tylko nie z naszej parafii. Inaczej miałbyś rozeznanie, pleban. Ci są od Matki Bożej Pocieszenia.
- Nawet wyglądają na pocieszonych. Coś jednak pomerdałeś, Mieciu, tam pierwsza komunia była dwa tygodnie temu.
- Zgadza się. Dziś balety, a że godne wesela? Wnuk wójta gwiazdą przedstawienia.
- Widzę, że nawet Jezusa już im nie trzeba. Tu szybciej wody zabraknie jak wina. A ciebie nie zapraszali? Zdaje się, to nie twoja impreza.
- Na swojej też bywam. - Znowu głośno spadła klamka w sali obok, a Mietek uśmiechnął się szczeniacko. - A tu ciekawiej, weselej, nawet, tańczą. Słyszysz? Majteczki w kropeczki przygrywają, a rodzice komunisty mieszają drinki za barem. Kolorowe, z parasolką i bez… pomyśleć, że na moim przyjęciu stary wódkę do butelek po oranżadzie lał. Pod stołem polewał, bo nie wypadało mieszać Jezuska z Wyborową. I to po osiemnastej, jak już minęło majowe z naszym udziałem. Respekt był. Teraz można lać Soplicę z Krupnikiem, whisky zagryźć tortem i popijać barszczem, bo hostia strawiona dwie niedziele temu, a w jej miejsce jest pięć dań na gorąco i „Miłość w Zakopanem”. Tu łatwiej się umiera, pleban, tu niczego nie żal! Ludzkość wraca do remizy, tyle że z ajfonem. A może z niej nie wyszła? Tylko zabawek więcej dowieźli.
Silniej rozległ się ostry brzdęk spadającej mosiężnej klamki. Stypa po Mietku miała się dobrze. Spojrzałem nerwowo, ale przypomniał, że powinien regularnie dawać znać o obecności, co bez większej fatygi wychodzi akurat tu, gdzie ciśnienie samo jakoś tak skacze.
Teraz na dłużej otworzyły się drzwi i oswobodziły ryk z głośników: prawa, lewa, ręka w górę, buzi buzi szybko daj, albo jakoś tak, bo nie wyłapałem. Uwagę przykuł toczący się facet z obfitym brzuchem. Cały w bieli garnituru i muchy pod podwójnym podbródkiem, kontrastującej z przaśną czerwoną gębą mazowieckich łąk. W prawej trzymał butelkę czystej, w lewej dwa kieliszki, po czym bezpardonowo klapnął na ławce obok i zerkał na mnie z ukosa. Zostało czekać na „buzi, buzi daj”, ale zamykane drzwi komunijnej potupajki uwolniły nas od sugestywnej piosenki.
- Tak pomyślałem, pan, sam tu siedzi, z tej ochrony, ja rozumiem, a to normalna zabawa jest. Komunia wnuka – podniósł kieliszki w stronę małego, przyczajonego z kopertami w rogu sali. - Tu nie będzie żadnej rozróby, to poważne święto jest. Napijemy się po jednym, za zdrowie wnuka i na Boże błogosławieństwo. Na sucho ciężko obowiązki znieść, ja to rozumiem. Proszę, na zdrowie!
- Tu są kamery proszę pana, na korytarzu, stracę pracę i środki do życia.
Pozostałem w narzuconym zawodzie po blisko trzydziestu latach kapłaństwa, co było robić?
- Pij pan śmiało! Właściciel pana nie ruszy, on dobrze wie, kto ja jestem. Opcja nie do ruszenia, jestem! Nie ma z kim przegrać, panie!
Może zapomniał, że walnął swojego szota, a może mało było, bo przeznaczonego dla mnie też przełknął bez najmniejszej zmarszczki.
- Zobacz pan, jaki poważny, pąsowieje tylko w przy nowej gotówce. Skubaniec! Wnuś mi się udał, moja krew, nie zginie! Teraz, panie, takie dają prezenty na te komunie, że ja sam drugi raz bym poszedł! A co?! Tylko ze spowiedzią jest kłopot, bo ze trzydzieści lat nie byłem. Niby po co? Nikogo nie zabiłem i nie pożądałem żony bliźniego swego… nadaremno! He he he!
Klepnął mnie w kolano i wstał otworzyć drzwi gromadzie wybiegających dzieci. Doleciały słowa kolejnego przeboju: nawet gdy cię oleję, ty dalej masz nadzieję, a małe dziewczynki w biegu wykopały w moją stronę dwie krówki, w białych papierkach. Przeczytałem napis: „Pierwsza komunia święta Maksia”. Poszukałem wzrokiem chłopca w albie, właśnie oglądał konsolę, gdy kelnerka z wielkim nożem w garści próbowała nawiązać z nim kontakt. Tort już czekał, ale mały nie dał się odciągnąć. Dziewczyna rozpaczliwie próbowała ściągnąć wzrokiem jego matkę, ta nie mogła opuścić barku, skąd Mietek uśmiechał się do mnie z wyciągniętą w górę szklaneczką, ozdobną w czarną parasolkę. Kiwnąłem mu, gdy łomot spadającej klamki wybrzmiał ostatni raz tego dnia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz