wtorek, 2 sierpnia 2016

Na gorąco, bez entuzjazmu

Odetchnąłem z ulgą. Już po… i wszystko wróci do normy. Pora zmienić azymut, odwrócić się od chrześcijańskiego podskakiwania w radości ku katolickiemu skakaniu do gardeł, opluwaniu i dzieleniu na patriotów i obywateli gorszego sortu. Wreszcie odleciał, dzieciaki wyjechały, przestanie się rozwadniać słusznie stężałe umysły. Za dzień, dwa kurz nowej walki pokryje pamięć Światowych Dni Młodzieży i zatrze w zbiorowym wspomnieniu obrazek Papieża jadącego przez Kraków tramwajem. Nim Jego samolot zniknął w powietrzu, wracamy na swoje miejsce. Z zaciśniętą w wargach złością, bezsilnością i pewnością swojej racji zakończymy festiwal młodości, entuzjazmu i ciekawości innego. Łapię ten polski kwaśny oddech z ulgą i jakby podwójnie. Z jednej strony minął czas udawania, że stać nas na więcej i nie czuję winy, że na starcie tego wydarzenia nie umiałem wzbudzić ani grama entuzjazmu i zainteresowania. Z drugiej: wolę jednak prawdę niezawoalowaną, nawet najsmutniejszą, ponurą, prawdę widoczną gołym okiem, pozbawioną złudzeń, że jako naród możemy być lepsi, bo chrześcijańscy.

    Oczywiście, że nie mam nic przeciwko roześmianych młodym ludziom z całego świata. Chciałbym bardzo, żeby zachwyt moim krajem trwał w nich jak najdłużej, żeby zabrali w sercach dobroć, serdeczność, otwartość tych, których tu bezpośrednio spotkali, którzy otworzyli przed nimi serca i domy. Aż takim mizantropem nie jestem. Czyli o co chodzi? Skąd smutek? Może gorzknieję widząc pod przykrywką kilku dni bulgot lawy, w której czai się Mrożkowy Edek, gotowy do skoku i mnożony, mutowany w milionach przeobrażeń? A może po prostu starzeję się i nadmiernie irytuje mnie pusty jazgot mediów rywalizujących o to, kto lepiej odda gest i słowo Franciszka, by za tydzień poddać to zapomnieniu i z tym samym entuzjazmem jątrzyć nastroje i mieszać narodową kadź pod naporem kolejnych newsów nienawiści.



Widać mam silną wadę genetyczną, alergię, która uruchamia wysypkę przygnębienia na widok tłumów. I nie ma większego znaczenia, czy to tłum pogrążony w złych emocjach, w proteście albo nienawiści, czy tłum w tańcu, radosny i świętości spragniony. Taka skaza, nie wierzę emocji zbiorowej. Nie dlatego, że kłamliwa, raczej dlatego, że tłum tak samo szybko zmienia błyskotki jak kierunek marszu i powód zachwytu. Bezrefleksyjnie i łatwo znajduje źródła nowych uniesień. Masa puszcza mnóstwo energii w skandowanie i zwykle nie wystarcza jej na wiarygodne indywidualne życie wyśpiewaną przed chwilą treścią, bo życie zostaje w domu, w pracy i w szkole. Tłum potrzebuje igrzysk, a nie pracy na sobą, bo nie ma osobowości. Zwłaszcza, że za rogiem zawsze znajdzie się nowa i powabna idea, która opęta rzeszę. Nie chcę nikogo oceniać, nie sposób z osobna wyliczać, na ile i kto potrafi żyć wartościami, które przeżywa w takie dni. Jak w każdej ogromnej zbiorowości, tak i tu pojawili się ludzie głęboko żyjący wiarą, idący obok odpustowych rytualistów, pobożnie rozmodlonych, ale niezdolnych do przełożenia wiary na codzienne uczynki, zarówno wobec sąsiada, pracodawcy, żony, teściowej, męża, psa i kota.

    Gdy w minionych dniach kołatał się we mnie ten dziwny smutek, gdy nie potrafiłem dociec, skąd dystans zaprawiony goryczą, odkryłem na FB słowa zaprzyjaźnionego poety, publicysty i niezłomnego animatora kultury – Radka Wiśniewskiego. W jego poście padły słowa, które jakoś rozjaśniły ów brak entuzjazmu i sprawiły, że nie czułem się sam w tej kałuży wątpliwości pośród oceanów radości ŚDM. Radek ukierunkował mi nieco wątpliwości pisząc:

    Pewnie w kontrze do klaskania, skakania, machania rękami, śpiewania „Barki”, której organicznie nie znoszę odkrywam z okazji Światowych Dni Młodzieży, że chyba staruch się ze mnie zrobił i jestem krańcowo mentalnie odległy od tej atmosfery. Wydaje mi się to wszystko szalenie zewnętrzne, odległe. Nie to, że moje lepsze, tamto gorsze. Po prostu nie umiem się tym ekscytować, przeżywać, zastanawiać jaki gest zrobi Papież, którego lubię, któremu życzę jak najlepiej i boję się, że narusza tyle strupieszałych struktur, że któraś z tych struktur go ukatrupi przed czasem.

Ukatrupi przed czasem! Może tu jest klucz do mojego dystansu. Dziś katrupi mentalnie: postawą, słowem, gestem, a może kiedyś także fizycznie i zupełnie mnie to nie zdziwi. Nie będę z pewnością odosobniony w stwierdzeniu, że od początku pontyfikatu Franciszek w swoim ubóstwie, skromności i wierności nauce Mistrza z Nazaretu jest z innej bajki. Nadmiernie gryzie w oczy wielu współbraci w kapłaństwie, otyłych fizycznie jak i umysłowo, siedzących zawsze wygodnie i centralnie przed głównym ołtarzem wielkich placów modlitwy, gdy lud stoi w tle. Jego postawa męczy zbyt wielu księży ograniczonych intelektualnie, biskupów leniwych duchem i skostniałych w pasterskich listach, których sztampy i patosu nikt nie słucha, odległych od zadeptanej rutyną Ewangelii. A teraz, w trakcie pielgrzymki do Polski, nietrudno było usłyszeć i przeczytać, że wiernością Chrystusowi drażni również szeregi twardogłowej prawicy, bo mówi o pokorze, łagodności, tolerancji i miłości. Słowem, gestem, czynem Franciszek głosi królestwo ubogich i naraża się tak samo mieszkańcom zakurzonych komnat wysokiej czarnej wieży, ciasno oblężonej obawą utraty rządu dusz, jak tym, co na bluzach noszą pozbawione logiki hasła w rodzaju: „cały nasz chuligański trud Tobie ukochana Ojczyzno”.

    I to jest pierwszy powód, dla którego nie umiałem zdobyć się na entuzjazm jako katolik, który coraz częściej ma kłopot z odnalezieniem się we własnym Kościele. Nie podzieliłem zachwytu, bo widać jak grzeszny, tak pamiętliwy jestem. Za bardzo pamiętam skutki ŚDM, w których przez przypadek uczestniczyłem w Częstochowie w 1991r., gdy wtedy akurat kończyła się moja pielgrzymka na Jasną Górę. Zbyt dobrze pamiętam uniesienia zbiorowe, ekstazy religijne i ewangelizacyjne po śmierci JPII. Cała Polska jednała się, kochała i obiecywała wiele swojemu Papieżowi, wierząc, że coś w nas zostanie z Jego nauki, skoro nawet kibole zwaśnionych drużyn szli ramię w ramię jak kraj długi i szeroki. A dziś doskonale widać, ile z tego narodowego zasłuchania zostało w rodakach stoczonych mentalnym Alzheimerem i dzielonych apelem smoleńskim w miejsce jednoczącego apelu jasnogórskiego. O ile łatwiej oddaje się miejsce przynależne krasnalom ogrodowym, by wznosić karykaturalne i kiczowate pomniczki Ojca Świętego, gdy niepomiernie trudniej wciela w życie słowa o tolerancji, miłości i wzajemnym noszeniu brzemion, wielokrotnie przez JPII powtarzane.

    Czy nie inaczej jest z zachwytem wobec słów i gestów Franciszka? Ile razy powtarzał, że najważniejsze jest bycie świadkiem, uczniem Chrystusa we własnej małości, powtarzalnej codzienności, pośród obowiązków, jakie każdemu z nas dano. Tu jest najtrudniej, bo najmniej medialnie, mniej malowniczo, spektakularnie, ale zawsze owocnie dla otoczenia. Jednak tam kończy się seans euforii, gdzie trzeba od nowa wstać i popracować nad sobą, choćby po siedemdziesiątym siódmym upadku. To zbyt trudne w kraju, gdzie nawet czytanie i myślenie boli, a człowiek boi się zostać sam ze sobą, w ciszy. Z tego nie ma materiału na słitfocię, nie da się błysnąć w sieci gifem ze spotkania Boga w ponurej komórce sumienia. Tu nie ma miejsca dla telewizji, tweetera i tablicy fejsboga. A mimo to wierzę, chcę wierzyć, że przynajmniej część tłumu rozśpiewanego wczoraj „Barką”, dziś rozczłonkuje się i ruszy na swoją pustynię, by spotkać Pana i nie wszyscy zwariują w nowej euforii, choćby przyszło szukać pokemonów.

2 komentarze:

  1. Dziękuje za chwile refleksji, jak również ciepłe wspomnienia lat beztroskiej młodości.

    OdpowiedzUsuń
  2. Coś pewnie zostanie. Gesty czynione są publicznie i wyraziscie po to żeby nie mogły zostać łatwo zaklamane. Podkreślam łatwo, nie oznacza że nie da się ich zakłamac. Da się. Ale z trudem...

    OdpowiedzUsuń

Print Friendly and PDF