Nużące stany napięć
Przechodziłem przez peron kolejki, gdy wesoła dwudziestolatka opowiadała drugiej: … i ona powiedziała tej dziewczynce, że ma romans z jej ojcem, a matka dziewczynki dopiero co umarła i ta mała biegnie przez lód i trach. Słuchająca jęknęła przejęta, lecz zamiast dalszej relacji do moich uszu doleciało: ale film generalnie trudny do opowiedzenia, bo więcej tam milczą niż mówią i za długie te ujęcia. I tu jest pies pogrzebany. Bohaterowie nie tylko mało mówią, ale też nie mówią nic istotnego. Tymczasem roztrzęsiona kamera zbyt długo z nimi pozostaje, zastyga obok na jeszcze dłużej, by co jakiś czas wytrącić widza z opowiadanej historii i przyprawić o znużenie.
Zjednoczone stany miłości Tomasza Wasilewskiego, to jeden z tych filmów, które trudno opisać bez bezpośredniego streszczenia fabuły. Jednak i tym razem recenzenci mają skłonność do widzenia rzeczy, które twórca niekoniecznie umieścił. Czytam, że to historia czterech zaprzyjaźnionych kobiet, ukazana na tle przemian ustrojowych. Tymczasem ani tu przemian, ani przyjaźni. Zderzają się jedynie niespełnienia kobiet, które w jednym domu zamieszkały, ale raczej po sąsiedzku niż w zażyłości. O przyjaźni mowy nie ma, one wręcz milczą o sobie albo do siebie. Agata (Julia Kijowska), posiadająca na miejscu rodzinę w komplecie, izoluje się przed bliskimi i światem, chowa w zmysłową skorupę niezdrowej namiętności na pograniczu szaleństwa i pozostałe bohaterki jej nie zajmują, ani się nią interesują. Obiekt jej fascynacji też niczym nie przekonuje, bo to ksiądz średnio porywający świętością i bardzo przeciętny jako mężczyzna. W dodatku nie zwraca na nią najmniejszej uwagi. Nauczycielka Renata (świetna Dorota Kolak) ekscentryczna, zagubiona i skryta w swoim świecie, ledwie obserwuje pozostałe kobiety i nie wchodzi z nimi w relacje, przynajmniej dopóki nie zdobędzie się na odwagę zbliżenia do powiatowej miss - Marzeny (Marta Nieradkiewicz), która od dawna Renatę fascynuje i pociąga. Iza (Magdalena Cielecka) ignoruje pozostałe panie, hipnotycznie pogrążona w niezdrowym romansie, w którym po trupach (dosłownie) usiłuje sięgnąć po miłość i stałą obecność ukochanego lekarza (Andrzej Chyra).
Mamy tu zatem świetny kwartet, wygrywający polifonię egoizmu kobiet skupionych na sobie w stanach zjednoczonych napięć i pragnień, skrajnych, choć w różnym natężeniu i złożonych konfiguracjach. Egoizmu, bo każda jest zainteresowana wyłącznie karmieniem swojego szaleństwa. Dwie mężatki, choć jedna oddalona od męża zarabiającego w RFN, dwie kobiety samotne, a barwy niespełnienia i gorycz podobne. Zupełnie jakby dotyczyły jednej kobiety w czterech odsłonach niemocy, bo na różnych etapach życia. Egzystencjalne dramaty bohaterek i ich najskrytsze wizje gęstnieją w ciasnej przestrzeni peerelowskich mieszkań, wirują wokół przeżycia czegoś, co wyrwie je z marazmu, szarości, beznadziei i stagnacji, dla samego wyrwania, skoro nie ma ucieczki z matni powtarzalnych czynności. Ciągną jak ćmy do ognia, zajęte swoją kobiecością i owładnięte irracjonalną nadzieją wyzwolenia, którego pewnie nie potrafią zdefiniować. Tyle że wizja to ponętna, opętańcza, więc pożera je od środka, niemal do skowytu bezradności wobec tego, co zakazane, niemożliwe albo obwarowane tabu. Postępują krok po kroku ku autodestrukcji, poprzedzonej bolesnymi napięciami, z których niewiele wynika poza degradacją i wypaleniem. I to z pewnością jest najbardziej wartościowa warstwa filmu, tu reżyser przekonuje widza do pomysłu i zasługuje na uznanie wielu kobiet, bo to oryginalny film o ciemnej stronie ich tęsknot i pragnień, przeżywanych w obliczu niepewnego jutra. Ale też z pewnością znajdzie wiele przeciwniczek tej nerwowej i irracjonalnie dusznej apokalipsy uczuć skondensowanych w ciasnej przestrzeni.
Gdy jednak czytam w recenzji, że „Zjednoczone stany miłości” wpisują się w nurt weryfikujący transformację ustrojową i uzupełniający białe plamy w obrazie polskich lat 90. [A. Kruk, "Kino"], coś mi tu stuka. Albo krytyk niezbyt uważnie oglądał film, albo widział, co chciał zobaczyć, żeby dowartościować dzieło. Zwłaszcza, że uderza w porównania dosyć nieprzystające do tego obrazu: Nasze kino tamtej dekady, od Pasikowskiego po Koterskiego, zajmowało się głównie dylematami męskiego bohatera. Sojusznikiem Wasilewskiego z epoki jawi się więc głównie Kieślowski. Niby prawda, coś jest na rzeczy, tylko tych przemian ustrojowych w pomyśle Wasilewskiego jak kot napłakał. Poza pierwszymi scenami z imprezy, z rekwizytornią butelek wódki Baltic i oranżady sugerujących rok 1990, z galerią marmurkowych dżinsów, sweterków, z tematem rozmów o z zmianie pracy, przemian ustrojowych nie widać. A wymienione rekwizyty mają się do tematyki filmu tak właśnie jak Pasikowski do Koterskiego. Zakładam, że krytyk Kruk, pisał swój tekst, zanim przeczytał wywiady z reżyserem, w których ten wprost wyznaje, że ciągnęło go do klimatu dzieciństwa, które przypadło właśnie na ten czas. Zatem przemiany ustrojowe, to tylko sceneria pozbawiona treści. Równie dobrze dziś reżyser mógłby umieścić akcję tego filmu na rubieży Polski B albo C. Zapewniam, że powodów do tak skrajnych emocji i tęsknot kobiet znalazłby znacznie więcej. Nawet szare, brudne i brzydkie osiedla z wielkiej płyty mają się tu i tam jednakowo dobrze jak wówczas, u progu przemian. Powoływanie się na nurt transformacji ustrojowej w tym obrazie jest zatem pogrywaniem z widzem w przysłowiowe bambuko.
Podobnie mało przekonuje u Wasilewskiego specyficzne epatowanie golizną, brzydkimi ciałami kobiet przekwitłych, ale i młodych. Zbyt długie przyglądanie się w zbliżeniu skórze w fałdach, kolorach zielonkawej szarości. Kobiece ciała są tu pozbawione seksapilu, a w scenach erotycznych raczej odrzucają niż kuszą. Jakby za cel miały jedynie odwrócić od czegoś uwagę i dodatkowo obrzydzić rzeczywistość przedstawioną. Podobnie jak aseksualne ciała mężczyzn, ze smutnymi fujarami, pogrywają na zniesmaczeniu widza, by ukryć niedoróbki filmu. Tu mam kłopot, nie przekonuje mnie w żaden sposób ta golizna, podobnie jak nie przekonuje przeciąganie kadrów w nieskończoność, bezruch w nadmiarze. Dlatego nie wierzę, gdy Wasilewski mówi w wywiadach, że o sile rażenia niedopowiedzianym, to mi wygląda raczej na maskowanie bezradności wobec świetnego scenariusza, który przerasta możliwości realizacji.
Oglądając Zjednoczone stany miłości, co jakiś czas czułem się wytrącony z dramatu bohaterek przez manipulację. Oto reżyser grał na moim przejęciu, żeby ukryć nieudolność, bo pomysł mu się urwał w pół drogi, gdy zorientował się, że nie wie, dokąd zmierza. Dodatkowo przykrył bezradność tanimi chwytami estetycznymi (latające kanarki w jadalni Renaty). Wymyślił swoje bohaterki, ale zabrakło inwencji na budowanie werbalnych relacji między nimi. Raz szokuje obrazem, to znów zachwyca, by ukryć prosty fakt, że jako mężczyzna, nie ma pojęcia, o czym mogłyby ze sobą rozmawiać na poziomie innym niż grzecznościowy sąsiedzki banał.
Spośród wszystkich bohaterek uwierzyłem tylko konsekwentnie prowadzonej Izie, bo jej postawa przekonuje w każdym kadrze, każdą miną, gestem oziębłości wobec otoczenia, milczącej rozpaczy, która nie wymaga zdań komentarza (najlepsza rola Cieleckiej, jaką w kinie widziałem). Natomiast Agata jest po drugiej stronie wiarygodności jak postać wycięta z komiksu. Epatuje malowniczym, ale pustym szaleństwem wyobraźni chorej, dla której nie można znaleźć uzasadnienia i przyczyn w relacji z otoczeniem. Wasilewski rozpętał w niej burzę emocji, ale nie zdołał zakorzenić postaci w jej rzeczywistym dramacie. Pogubił się w nadmiarze kobiecych stanów tak dalece, że zabrakło mu inwencji na zakończenie filmu, czym zniweczył własny trud, tracąc na artystycznej wiarygodności. Aktorki robią wszystko, by uratować film, ale to ciut za mało i między dzieła obraz ten się nie wciśnie. Zrobił sporo szumu w mediach, ale to jedynie burza w szklance wody.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz