poniedziałek, 14 listopada 2011

Partnerstwo na czas określony

Ciekawe z czym kojarzy się związek partnerski w miarę liberalnemu Polakowi, który tkwi w mniej lub bardziej spełnionym małżeństwie? Z modą na małpowanie Zachodu? Z wygodnictwem? Ze zdrowym rozsądkiem, szczególnie w dobie szalejącej statystyki rozwodów? Czy jednak z życiową mądrością, która nie zachęca do uprawiania ugorów monotonnej i powtarzalnej codzienności, z wizją wspólnego starzenia się w tle? Wszak żyjemy w kulturze hołubiącej młodość, dobrą zabawę i wszechogarniające spełnienie.

    Jakie zaś skojarzenia niesie parcie na legalizowanie związku partnerskiego? Troskę o wspólny majątek? O pełny dostęp do wiedzy o stanie zdrowia partnera? Lęk o dziedziczenie? Zabiegi o uzyskanie wspólnej zdolności kredytowej i rozliczanie z fiskusem? Powiedzmy sobie jasno: w wolnym społeczeństwie i w demokratycznym kraju, to dobre pomysły. Związek partnerski wydaje się słusznym rozwiązaniem dla osób, które z powodu ateizmu, niechęci do instytucji kościelnych, do urzędów czy z powodu innych przekonań i zapatrywań nie mogą i nie chcą zawierać ani małżeństwa kościelnego, ani wstępować w cywilny związek i tak byłoby im po prostu łatwiej żyć i rozwiązać problemy natury socjalnej i społecznej.

    Jeśli dziś wiele par hetero czy homoseksualnych ciągle czeka na ustawę umożliwiającą im zawieranie takich związków, z pewnością jedną z wielu przyczyn jest bariera mentalna. Pod tą szerokością geograficzną niełatwo da się wyłamać sztachetkę w ogrodzeniu postawionym z jednej strony przez Kościół, coraz chętniej otaczający się wysokim płotem przed złym światem i zamykający się w wysokiej wieży lęku przed utratą rządu dusz, a z drugiej strony mamy ospałe państwowe organy, którym nie na rękę miano zbyt liberalnych. Bo od liberalizmu już blisko do oskarżenia o antypolskość, o działanie przeciw tradycji i jedynie słusznej prawdzie.

    Obawiam się jednak, że niektórzy promotorzy zawierania związków partnerskich, nie pomagają w budowaniu nowoczesnej wizji relacji międzyludzkich. Jeśli będą używać takich argumentów, jak te, które pojawiły się w reportażu „Chcemy związku partnerskiego”, opublikowanym w ostatnim dodatku Wyborczej (Duży Format, 10.11.2011), długo będziemy czekać na przyrost tolerancji. Przyjrzyjmy się wybranym aspektom ideologii budowanej przez zwolenników wolnego związku.

    Agata: Małżeństwo kojarzy mi się z układem patriarchalnym, z tym, że kobieta obiecuje posłuszeństwo mężowi, mąż siedzi na kanapie i czyta gazetę, a ona krząta się po kuchni. […] W związek partnerski weszłabym na zasadzie sprzeciwu dla instytucji małżeństwa. […] Nasz związek opiera się na tym, że się bardzo lubimy, przyjaźnimy, co nie oznacza, że nie uprawiamy seksu. Paweł jest dobrym człowiekiem, z sercem na dłoni.


Myślę, że można wybaczyć Agacie ignorancję wobec treści przysięgi małżeńskiej (w końcu nigdy jej nie składała), ale i tak przypadkowego męża i niejedną żonę (bez względu na długość stażu małżeńskiego) zadziwić może przenikliwość umysłowa bohaterki, która prześwietliła na wskroś magiczną moc małżeństwa. Z powyższej wypowiedzi wynika bowiem, że upiorna instytucja może w przeciągu doby „dobrego człowieka z sercem na dłoni” zamienić w fuhrera patriarchatu, a z oddanego przyjaciela wyczaruje luja z gazetą, wypasionego na kanapie, oczekującego kufla piwa z rąk żony, przywołanej warknięciem od garów. I pomyśleć, że wszystko to przez krótką chwilę instytucjonalnej inicjacji! Drżyjcie spełnieni małżonkowie, oto nadchodzi światło prawdy, nawet nie macie pojęcia, że instytucja ta wpuszcza jad i zabija przyjaźń, miłości nie szczędzi, ni dobroci. Nawet jeśli jeszcze uprawiacie seks, jest on tylko patriarchalną przykrywką dla pozostawania żony w kuchni.

    Joanna: Moi rodzice się rozwiedli jak byłam już pełnoletnia. Nie pamiętam ich szczęśliwych, tylko kłótnie i brak ciepła. Rozwiodła się też siostra mojego taty i brat mojej mamy oraz jej rodzice. Mam też wielu znajomych przed trzydziestką, którzy już są rozwiedzeni. […] Mnie się podoba, że mam poczucie wolności, mogę robić dużo rzeczy, które są moje.

Ten rodzaj wystąpienia przeciw małżeństwu można obrazowo porównać do negowania leczenia u dentysty, bo przecież nie ma po co tam chodzić, skoro wujek Stasiek raz poszedł, a popsuła mu się siódemka, cioci Zosi wypadła czwórka, kuzynka Marysia wypluła dwójkę, więc po co tracić czas i środki na wizyty i tak z góry wiadomo, że próchnica stoczy kły, jak niektórym przed czasem zżarła zdolność pogłębionej refleksji. Możemy żałować, że bohaterka nie dopowiada, jak to jest, że w wolnym związku można „robić dużo rzeczy, które są moje”, a małżeństwo już ich zabrania? Byłby to ciekawy aspekt poznawczy, którego nam zaoszczędzono.

    Agnieszka: Myślę, że zmieniają się role społeczne i potrzeby związane z małżeństwem. Kiedyś miało zapewniać bezpieczeństwo, ciągłość, a teraz ludzie są ze sobą ze względu na miłość, dlatego, że jest im dobrze. Kiedy przestają się kochać, rozstają się. Chcą się realizować, rozwijać i druga osoba ma ich w tym nie ograniczać.
   

    Powyższa wypowiedź rzuca bardzo istotne światło na instytucję związku partnerskiego, można je nieco wyjaskrawić. Gdy zmodyfikujemy końcówkę wypowiedzi uzyskamy takie mniej więcej brzmienie: a teraz ludzie są ze sobą ze względu na krótkotrwałą fascynację i w nowości poznawania jest im dobrze. Kiedy zaczną się sobą nudzić, kiedy przyjdzie proza powtarzalnych czynności życia i wzajemne pretensje o pierdoły, rozstają się. Chcą poznawać innych ludzi, skakać dalej z kwiatka na kwiatek i nie chcą oglądać tych, których zostawią. Nie chcą widzieć ich smutku, rozczarowania, nie chcą słyszeć o wyrządzonej krzywdzie, bo muszą się rozwijać w łapaniu nowych przyjemności życia, w końcu po co ono jest? Żeby było przyjemnie, więc po co słyszeć płacz dzieci na widok rozstających się rodziców? Po co wnikać w sedno małżeństwa, które według przekazywanej prawdy, obyczaju i tradycji miało scalać i utwierdzać ludzi w miłości trudnej i powszedniej, gdy rozpłyną się opary oczarowania i zachwytu sobą, przynależne narzeczeństwu. Małżeństwo, choćby i mocą sumienia, przypomina o złożonej przysiędze, ale też ma podtrzymywać w chwilach zwątpienia i zmęczenia sobą, pomagać znosić kryzysy, które wszystkich dopadają w jednakowym stopniu, bo ani ślub cywilny, ani kościelny nigdy i nikogo nie uwolniły od własnych słabości i egoizmu, ale cywilna przysięga albo świadomość Bożego błogosławieństwa, niejednemu pomagała budować poczucie odpowiedzialności za drugiego człowieka i jego przyszłość w chwili zwątpienia. Dawała siły do podniesienia z każdej własnej słabości i niemocy.

Może zatem uczciwiej byłoby, gdyby przynajmniej niektórzy zwolennicy związków partnerskich, zamiast wytaczać działa przeciw instytucji małżeństwa, powiedzieli sobie i nam wprost: to jest dobry czas promowania łatwizny, więc dajcie nam prawo do zarejestrowania wolnego związku, bo nie chcemy całe życie ponosić odpowiedzialności za to, że dziś nie umiemy kochać miłością, która troszczy się o innych, bo nie szuka swego. Bardziej pociąga nas szukanie tego, co daje chwilową przyjemność. Możemy dorobić sobie ideologie do partnerskich związków, ale nie oczekujcie od nas długoterminowej odpowiedzialności za dokonane wybory, skoro żyjemy w czasie przerostu formy nad treścią i płytkiego tłumaczenia rzeczy, do których nie dorastamy. Dajcie nam prawo do usankcjonowanej niedojrzałości, bo za skutki społeczne naszych działań i tak nie ręczymy, nawet w usankcjonowanym związku.

3 komentarze:

  1. Rozumiem do czego zmierzasz... Niemniej jednak instytucja związku partnerskiego niesie za sobą również pozytywne jego aspekty.

    Po pierwsze, instytucja małżeństwa, nawet cywilnego, jest niedostępna dla osób homoseksualnych. To głównie dla tych osób takie coś jest jest sztucznie tworzone (jako młoda, liberalna osoba jestem zwolennikiem małżeństwa cywilnego dostępnego dla ogółu społeczeństwa - ważna jest miłość i dojrzałość do trwałego związku). Teraz możesz być z kimś dziesięć lat i nie mieć prawa do niczego, być obcą osobą a Twoja pozycja zależy tylko od dobroci rodziny partnera.

    Po drugie, mam wielu znajomych starszych, którzy już kiedyś brali ślub i... rozwiedli się. Nie chcą się znów pchać w tamto miejsce. Nie chodzi o samą instytucję, ale o sposób dokonywania podziału majątku małżonków. Zawierając umowę, możesz po prostu ją rozwiązać... Zgodnie z wysłowioną w Kodeksie cywilnym zasadą swobody umów, możesz tę umowę dowolnie kształtować w granicach obowiązującego prawa. Z tego wynika, że w przypadku związku partnerskiego, można łączącą partnerów więź ukształtować dowolnie, a w przypadku małżeństwa, wiele jest narzucone z góry - przez Państwo.

    OdpowiedzUsuń
  2. Masz dużo racji. Fakt, że w przypadku związków homoseksualnych takie uregulowania prawne by się przydały. Być może w przypadku osób "po przejściach" też lepiej byłoby nie komplikować sprawy - ale w takim razie po co im w ogóle sankcjonowanie związku w jakikolwiek sposób? No chyba, żeby było jasne kim jest ten pan/ta pani w szpitalu, kiedy może odwiedzać tylko rodzina. Konkubent po pierwsze strasznie brzmi i pachnie marginesem, a poza tym nie daje to żadnych praw społecznych. Mimo to absolutnie się zgadzam, że w większości przypadków przedstawionych w przedmiotowym artykule żenuje wręcz przekonanie, że "papierek wszystko zmieni" i "patriarchat rządzi". Może przez te osoby przemawiają jakieś przykre doświadczenia, ale też mam wrażenie, że to brak pewnej dojrzałości do podjęcia decyzji na całe życie.

    OdpowiedzUsuń
  3. Generalnie nie trafiają do mnie argumenty żadnej ze stron, ani tych za ani tych przeciw. Jakby żaden argument nie wyraża w 100% moich własnych przemyśleń, tylko przerysowuje.

    Osobiście w ogóle nie rozumiem idei legalizacji związku partnerskiego. Wg mnie zalegalizowany związek partnerski to małżeństwo z intercyzą. Całej reszty po prostu nie rozumiem. Najwyraźniej mam za mały móżdżek. Poza gejami i lesbijkami nikt w związku partnerskim interesu nie ma...a jak ma, to myli pojęcia, albo nie wie o czym mówi...

    OdpowiedzUsuń

Print Friendly and PDF