Kto jednak w tym przypadku spodziewa się drastycznych scen, mocnej akcji, rozlewu krwi, przejawów agresji, wyjdzie z kina nieco rozczarowany. Właściwie poza omówioną już we wszystkich mediach sceną samochodowego przejazdu braci przed pędzącym pociągiem i oprócz scen szarpaniny i wyrzucenia bohatera z jadącego pociągu, nie ma tu nic mocnego, przynajmniej w rozumieniu kina akcji. Na szczęście nic więcej nie ma.
Co zaś jest? Wielopłaszczyznowy dramat i to jest najcenniejszy walor tego dzieła. Główne jego postaci, to Alfred i Jerzy, bracia prowadzący rodzinną firmę. Pomiędzy nimi zarysowano wyraźną linię podziału. Jerzy, młodszy, to pupil rodziców od zawsze. Wykształcony, zaradny, patrzący śmiało w przyszłość. Ma sporo pomysłów po powrocie z Ameryki, gdzie zdobywał nie tylko środki, ale też poznawał technologię telewizji kablowych i satelitarnych. Spokojny, choć zdecydowany, stateczny, ułożony, odpowiedzialny, samodzielnie wychowujący dwoje dzieci po śmierci żony. Alfred to ten zły brat, a przynajmniej z pozoru nienajlepszy. Zainteresowany zabawkami dla dużych chłopców; kolekcjoner broni palnej, fan szybkich samochodów, niechętny zmianom w firmie, odstawiony przez rodziców między innymi za niewłaściwe relacje z bratem, za brak potomstwa i nienajlepszy wybór kandydatki na żonę, ale też szef wyraźnie nielubiany przez pracowników.
Twórcy Wymyku właśnie Alfreda wybierają na centralną postać filmu. I tu świetnie sprawdza się Robert Więckiewicz, jako wyjątkowy specjalista od odtwarzania postaci nierównych, budzących tyle samo sympatii, co niechęci. Twarz Więckiewicza, daleka od gładkości z reklam maszynek do golenia, jego głos, gesty, mimika, spojrzenie nie pozwalają przejść obojętnie. Może budzić agresję, współczucie, może irytować i wywoływać wszelkie odruchy politowania, bo to jednocześnie twarz cwaniaka, twardziela i twarz dużego chłopca, schowanego wrażliwca, okaleczonego emocjonalnie przez los, otoczenie lub zbieg okoliczności. Z pewnością nieprzypadkowo sam Więckiewicz wybiera takie role, gdzie da się mocno wyeksponować niejednoznaczność emocjonalną. Tak odtwarzał choćby rolę uwikłanego ubeka w Różyczce Kidawy-Błońskiego, czy nieco chropawego, ale szlachetnego alkoholika, zmagającego się z własną niemocą i trudnym nauczycielstwem we Wszystko będzie dobrze Wiszniewskiego.
Jaki zatem jest Fred w wydaniu Więckiewicza? Zgliński w ujmujący sposób charakteryzuje go na początku filmu. Właściwie przy pomocy dwóch scen. W warsztacie kolegi, gdzie odbiera używany szybki samochód i pistolet do kolekcji, a potem w domu, gdy przynosi żonie bukiet róż, kryjąc zakup chłopięcej zabaweczki na kółkach pod pretekstem prezentu z okazji rocznicy ślubu, choć żona nie ma nawet prawa jazdy. Przypomnijmy, że widz ma świeżo w pamięci jego nieodpowiedzialną przejażdżkę z bratem, z wstrzymującym dech w piersi przejazdem przed pędzącym pociągiem. I mamy pełną charakterystykę niedojrzałości bohatera. Do tego wizerunku, w kilku następnych ujęciach, dołączy obraz okaleczenia emocjonalnego, poczucie, że traci kontrolę nad firmą bo niczym bohater filmu Nic śmiesznego Koterskiego, Fred może powiedzieć: „drugi, całe życie byłem drugi”. Stąd arogancja wobec przedstawicieli telewizji kablowej, która według Jerzego gwarantuje dalszy rozwój rodzinnego interesu, ordynarne zachowania Freda wobec własnych pracowników, nieskrywana niechęć do zachowań i postaw brata i złośliwe komentarze w stosunku do jego wszelkich poczynań oraz pobytu w Stanach, gdy Alfred kierował firmą i opiekował się chorym ojcem i już wiemy, że wszystko zmierza do ostrej konfrontacji. Choć Jerzy w wydaniu Łukasza Simlata też nie budzi entuzjastycznej akceptacji, bo w swojej uszczypliwości i pewnej arogancji nie wygląda na miłosiernego Samarytanina i brata Łatę, z pewnością widz nie stanie po stronie Freda.
Na tym głównie polega wspomniana mądrość tego filmu, że nic dalej nie jest jasne i jednoznaczne do końca. Przypadek losowy sprawia, że bracia staną wobec sytuacji granicznej. Konieczność obrony dziewczyny zaczepianej w pociągu przez bandę troglodytów, każe zająć stanowisko i Fred ponownie okaże się tym drugim, który nie rwie się do pomocy szlachetnemu bratu, a ten ostatecznie zapłaci życiem za obywatelską postawę. Pech chce, że świadectwo tchórzostwa Alfreda znajdzie finał w sieciowym obiegu i mężczyzna straci wszystko. Po śmierci brata wcale nie będzie pierwszy, będzie ostatni, bo wszyscy się odwrócą. Rodzice zostawią go samemu sobie, żona odejdzie i zostanie mu jedynie naga prawda o własnej małości, z której zawsze może powstać lepszy człowiek. Może, ale czy musi? Mądrość tego obrazu i na tym polega, że Zgliński nie zamierza epatować widza tanim moralizatorstwem. Kończy film sceną otwartą, w której Fred bierze się za rozładunek wielkiej przyczepy z akcesoriami telewizji kablowej, sprowadzonymi przez zmarłego brata.
W wielu opiniach na temat Wymyku pojawia się próba odczytania obrazu przez odniesienie do archetypu biblijnego Kaina i Abla. Rzeczywiście, przeciwstawienie Alfreda i Jerzego może nieść takie skojarzenia, ale nie wiem, czy do końca da się je obronić? Taka interpretacja też wymyka się jednoznaczności. Fred nie popełnia bratobójstwa z premedytacją, a jedynie wskutek niezdolności do pomocy bratu. Nie ma tu zimnego wyrachowania w zbrodni, żadnej kalkulacji, jest dojrzewająca świadomość własnej małości i bolesnego stawania w prawdzie. I tylko jedno w nim pozostaje na pewno: kainowe piętno, świadectwo tchórzostwa wrzucone w internet, które Fred, pozostający w społeczności małego miasteczka, będzie nosił do końca życia. Ale właściwie za co? Że „całe życie był drugi”? Że żył w cieniu własnego brata, że był tym, który nawet dzieci nie umie zrobić? W zasadzie bliżej mu chyba do tragedii greckiej, do ofiary fatum, niż do zbrodni Kaina. Także i dlatego ten film jest cenny i godny polecenia, że w czasach medialnego bombardowania receptami na sukces i łatwymi przepisami na życie podług naszych pragnień, aspiracji i planów, pokazuje, że nie wszystko zależy od nas samych, a los ma na składzie także jaja z niemiłą niespodzianką.
Uwielbiam takie filmy (książki zresztą też) gdzie nic nie jest jednoznaczne, gdzie istnieje jakieś "drugie dno", gdzie treść daje widzowi (czytelnikowi) do myślenia i nie pozostawia go obojętnym. Z tymi upodobaniami bardzo odbiegam od swoich znajomych, dlatego nie chadzamy razem do kina. Jakoś nie bawią mnie miałkie produkcje, a do szewskiej pasji doprowadza wszechobecna konsumpcja przy akompaniamencie szelestu torebek. Dla ogółu dziwna jestem. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńNo tak... nie ma to jak opowiedzieć komuś film.
OdpowiedzUsuńMusisz więcej takich notek pisać, mnóstwo ludzi zaoszczędzi na biletach.