
Kraj obiegła wiadomość o śmierci aktora, Edwarda Żentary. Nie wiem, czy był wybitny, ponieważ twórcy naszej kinematografii z jakiegoś powodu nie dawali mu szans w ostatnich latach. Nie wykreował żadnej wielkiej roli. Jeszcze trudniej mówić o jego teatralnym wizerunku, gdy się żyje z dala od Tarnowa. Mogliśmy go zobaczyć w serialach, ale nie były to porywające kreacje, bo też i gatunek temu nie służy. Dla wielu spośród dzisiejszych czterdziestolatków i nieco starszych widzów polskiego kina, Edward Żentara ma twarz człowieka młodego, bo jako młodzieniec wpisał się w pamięć rolami Romka Martyniuka z filmu „Wielki bieg” Jerzego Domaradzkiego, Piotra z „Karate po polsku” Wojciecha Wójcika, czy wreszcie kultowej dla wielu i nagrodzonej Złotym Ekranem - Janka Pradery z „Siekierezady” Witolda Leszczyńskiego, za którą aktor dostał nagrodę im. Zbyszka Cybulskiego.
Dwie ostatnie kreacje powracają z pamięci szczególnie, bo leżą jakby po przeciwnych stronach osi. Piotr z „Karate po polsku”, plastyk malujący fresk w wiejskim kościółku, zagubionym w mazurskiej wiosce, to człowiek z zasadami, silny, hardy i nieustępliwy. Karateka zatwardziały w swoich postawach, gotowy bronić własnej inności i zasad za cenę życia cudzego i swojego. Prowokuje swoim nieugięciem miejscowych chuliganów i podejmuje z nimi nierówną walkę, w imię zupełnie abstrakcyjnego dla nich systemu wartości. Piotr nie budzi sympatii widza śledzącego jego zmagania, absurdalne o tyle, że przecież zamknięte w określonym krótkim czasie. Zdrowy rozsądek i przyjaciel podpowiadają Piotrowi, że skończy się zlecenie i wróci do własnego wielkomiejskiego świata. Nie ma sensu zmagać się z miejscowymi bandytami, bo wiele można utracić i niczego nie zyskać, a oprócz rozległych ran psychicznych i cielesnych niczego do życia to nie wniesie. Ale Piotr ginie nie usłuchawszy nikogo, uparcie płaci swoim młodym życiem, choć nie taki był cel jego zmagań.
Zupełnie odmiennego bohatera wykreował Żentara na planie „Siekierezady”, której scenariusz Witold Leszczyński napisał w latach siedemdziesiątych wraz z Edwardem Stachurą. Podobno reżyser miał tu powiedzieć aktorowi: „nic nie graj, bądź sobą”. Nie wiemy, na ile to prawda, ale prawdziwie wypadł. Tu imiennik pisarza świetnie stworzył postać wrażliwca, poety, obieżyświata, człowieka, który nie może usiedzieć na miejscu, a jego „będę szedł, będę biegł”, nieustannie dźwięczy w uszach i nie daje wytchnienia. Dokąd biegł Janek Pradera? A może raczej trzeba zapytać od czego uciekał? Tego do końca nie wiemy, skoro tyleż odchodził od miłości kobiety, co do niej tęsknił, aż wyśnił kobietę wołającą z krainy śmierci i na jawie ruszył do jej bram. Uciekał od zgiełku świata i jego pędu, aż zamieszkał pośród bieszczadzkich chat i drzew, ale i tu nie potrafił zostać na dłużej. Katuje się fizyczną ciężką pracą przy wyrębie, bo w niej przez chwilę znajduje mięcho życia, jak znajduje je w nocnych rozmowach z Bogiem, piekąc kartofle w ognisku, jak odkrywa radość prostych rozmów o piciu, prowadzonych z drwalem Peresadą albo szczególny urok opowieści o dziwności świata, snutych w wiejskiej gospodzie – Hoplance, w gronie miejscowych znajomych, zasiadających przy golonce i wódce. Ale wszystko to na krótko, bo dziwna siła gna go ostatecznie dalej, do nieuchronnego kresu. Nieujarzmiony pęd życia w drodze, szukania niewiadomego i niemocy w odnalezieniu stałości, popchnie go ostatecznie pod koła rozpędzonej białej lokomotywy, której przeraźliwy pisk zatrzyma Praderę ostatecznie.
Wizerunek Janka z twarzą młodego Edwarda Żentary, zdeterminowanego w kroczeniu ku destrukcji, przychodzi teraz, gdy czyta się o samobójczej śmierci aktora. Kolejne kadry finałowych scen, ukazujące bohatera idącego w kurtce z demobilu, wełnianej czarnej czapeczce, w dżinsach i z nieodłącznym marynarskim workiem, idącego na spotkanie nieodwołalnej mocy, wreszcie klękającego przed rozpędzoną lokomotywą, mają w sobie coś z przepowiedni. Być może film Leszczyńskiego, nakręcony dwadzieścia sześć lat temu, niósł w sobie jakieś proroctwo dla Żentary, a być może to tylko pewien ładunek emocji, który dziś tak autentycznie powraca, by przemówić konsekwencją, gdy czyta się o tej śmierci.
Nie poznamy rzeczywistych motywów wiodących do ostatecznej decyzji aktora, bo już za chwilę zaczną się spekulacje albo cisza pokryje smutne wydarzenie. Nie był celebrytą na tyle znanym, żeby szmatławce szczekały sensacją i biły pianę poczytności. Może kilka poważnych tytułów opublikuje wspomnienie o artyście, przytoczy głos najbliższych i nasza kultura przeniesie go do archiwum narodowej filmoteki, jak wielu przed i po. Gdy jednak rozmyśla się o tragicznym kroku aktora w kontekście najważniejszych jego filmowych kreacji, nie sposób oprzeć się pokusie symbolicznego odczytania zdarzenia.
Co miał jeszcze do zrobienia w spsiałym świecie dusznym. W rzeczywistości pędzącej w niewiadomym kierunku jak biała lokomotywa rodem z piosenek Stachury. Czego miał jeszcze szukać w realiach nastawionych na wymierny i szybki zysk, wynoszących na piedestał młodość, plastikowo piękną i sprawną mechanicznie, zanoszącą się rechotem wzmocnionym echem pustki? Co mógł jeszcze powiedzieć w czasach, w których aktorka Teatru Narodowego przedkłada jarmarczną telewizyjną papkę nad sztukę, byle skasować i pokazać twarz gawiedzi? O czym miał dyskutować z widzami tańców z gwiazdami i reklam środków na zaparcia i żylaki? Do czego przekonać? Jakich propozycji oczekiwać od reżyserów, którym bliżej do sitcomowych śmiechów na komendę i seriali o prawdulce i żyćku niż do rozmów o człowieku, w tym szczególnym czasie, gdy nawet Maleńczuk robi w reklamie.
Pisarz może zamknąć się w wysokiej wieży i tworzyć niezależnie od trendów społecznych, malarz może uciec w cztery ściany pracowni, pozostać sam na sam z płótnem i paletą, muzyk może komponować w zaciszu przydomowego studia. Tacy artyści nie potrzebują na co dzień kontaktu z odbiorcą, a wręcz z racji dziedziny nie mają możliwości kontaktowania się z tymi, do których kierują owoce swojego działania. Aktor potrzebuje publiczności, potrzebuje wejść w bezpośredni kontakt z widzem, potrzebuje odzewu. Ekranowa nieobecność w kinie, milczenie albo nędzne rólki drugoplanowe w serialach, nie wypełnią mu miejsca przeznaczonego na poczucie misji, której tak niewielu już potrzebuje.
Nie dowiemy się, jakie były motywy decyzji Edwarda Żentary, ale jeśli to był, oprócz wielu innych powodów, także gest rozpaczy i protestu przeciw nijakości naszej kultury, wiedzmy, że z pewnością niczego nie zmienił. Może jedynie ulżył pewnej konsekwentnej jednostce.
Poranny serwis informacyjny zagrzmiał tonem sensacji. Niespodziewanie ujawniono niezadowolenie Polaków z pracy. Cóż za niebywałe odkrycie, prawie na miarę drugiej dekady stulecia. Oto dowiedzieliśmy się, na podstawie badań przeprowadzonych w marcu bieżącego roku, na losowo wybranej grupie blisko pięciu tysięcy osób, że aż jedna trzecia z nich jest niezadowolona z wykonywanej pracy, a co czwarty Polak po prostu jej nie lubi. Prawda jakie to niesamowite? Trudno uwierzyć.
Wszak do dzisiejszej porannej kawy byliśmy przekonani, że żyjemy w społeczeństwie spełnionym, w którym każdy zarabia na chleb w zawodzie, jakiego się wyuczył, a uczył się w poczuciu niekwestionowanego powołania, wykorzystując wszelkie wrodzone i nabyte talenty, które system edukacji w nas odkrył i rozwinął. Gdyby nie objawienie na pierwszej stronie Gazety nadal nie byłoby wątpliwości, że egzystujemy w społeczeństwie radosnych ludzi, totalnie odnalezionych w swojej profesji. Ludzi, którym nie przeszkadza ani grabieżcza polityka podatkowa, ani pokopane prawo, ani zmuszanie do pracy na czarno, ani praca za najniższą krajową, ani poziom zadłużenia niezbędnymi kredytami mieszkaniowymi, ani konieczność wzbogacania bezwzględnych spryciarzy u władzy, ani straszenie każdego dnia zwolnieniami lub udowadnianie, że każdy pracownik jest zbyteczny, bo wszystko robi się samo.
Jako społeczeństwo ponad podziałami, jednolite, zgodne i ukształtowane w duchu miłości bliźniego, kochaliśmy być w naszych zakładach, firmach, biurach, sklepach dłużej niż w domu, bo tu była cudowna atmosfera, wzajemna życzliwość, kolorowe ściany, ciepłe kaloryfery i dobra pizza w bufecie. Tutaj nie trzeba chodzić po zakupy, sprzątać i gotować, więc bez trudu zapomnieliśmy o domowych powinnościach, a tym bardziej o wyjazdach, urlopach, pasjach, hobby i fitnesach, bo w blasku zadowolenia z pracy do przezroczystości bladły tak mierne zajęcia.
Doprawdy, trzeba było wielkiej kasy na badania socjologiczne, żebyśmy mogli poczuć tę słodycz sensacji, zamiast zbyt drogiego cukru w kawie. Ktoś nam zrobił okropną krecią robotę i losowo wydłubał z ciemnych zakamarków kraju podłą grupę wątpliwych Polaków, którzy śmieli być niezadowoleni z własnej pracy. Przy tak skandalicznym bezrobociu, ktoś tam narzeka, że zarabia półtora tysiąca, ktoś, że w soboty musi pracować albo po szesnaście godzin. Cóż za niewdzięczność, gdy tylu marzy o pracy! Uwielbiamy takie odkrycia na miarę prawd objawionych przez Kaziuka w „Konopielce”, który wypisał zygzakami mądrość: „a zimą jest zimno, a latem gorąco”, bo przecież byle czego się nie pisze. Podobnie, jak byle czego nie zleca się poważnym agencjom.

Pośród innych niesamowitości, jakie badanie odkryło wyważając drzwi dawno otwarte, padła też wstrząsająca nowina, że największa ilość ludzi pracuje dla pieniędzy. Jak tak można? Przecież pieniądze rzecz nabyta, a wszyscy istniejemy ponad pieniędzmi… a właściwie obok, skoro te są głównie w bankach. Ta smutna prawda, że celem pracy są tylko pieniądze, powali nas albo porazi prawdopodobnie na tyle, że stracimy ochotę na serniczek do drugiej kawy, południowej. I jak z tym żyć?
Do dziś byliśmy przekonani, że każdego dnia wstawaliśmy budować świetlane jutro Rzeczpospolitej z kolejnym rzymskim numerem. Jak spokojnie jutro wstać do pracy, gdy badanie socjologiczne nagle obaliło nam wiarę w rodaków, którzy poświęcają swoje życie dla idei solidarnej i solidnej pracy? Jak spieszyć do autobusu, gdy oddalamy się od ideału społecznikostwa? Trwaliśmy w przekonaniu tworzenia raju nowym pokoleniom, a tu ogłoszono wyniki badań przeprowadzonych na malkontentach. Jak teraz podjąć nowy karton mleka do wypakowania w hipermarkecie w poczuciu misji? Jak wyłożyć pietruszkę na półkę? Jak prowadzić tramwaj? Jak wypalać cegły i jak wreszcie sprawdzać zeznania podatkowe w poczuciu satysfakcji z pracy? Jak kopać rów pod fundament nowego biurowca? Jak sprzedać nową partię leków aptece i jak skręcać meble z Ikei z poczuciem oddania innym swojego trudu, gdy już dowiedzieliśmy się, że najbardziej niezadowoleni z pracy są ludzie w przedziale wiekowym 46-50 lat. Przecież każdy dzisiejszy dwudziesto i trzydziestolatek złapie totalnego doła uderzony taką wiadomością. Nagle oświecony, do wczoraj brodzący we mgle młodzieńczego entuzjazmu, padnie na kolana i usłyszy nieprzyjemny szelest i wielkie gruchnięcie. Tak opadną mu klapki z oczu i nie tylko utraci wigor szukania pracy, ale w ogóle zaprzestanie tego procederu, czym wzmocni szarą strefę lub pociągnie na dno swoich jedynych żywicieli, rodziców, będących zapewne w przedziale wiekowym skazanych na ostateczne niezadowolenie z pracy.
Znowu wychodzi szydło z worka. Wyborcza, zlecająca badanie tak odkrywcze w skutkach, jest niekwestionowanym liderem listy wrogów narodu. Publikując dane o niezadowoleniu Polaków z pracy, ujawniając, że pracują głównie dla pieniędzy, bije w patriotę służącego ojczyźnie i zachwyconego jej rozwojem, a tak było nam dobrze z tym mitem, prawda? Mogliśmy cieszyć się promiennym uśmiechem zachwytu, wyciśniętym na twarzy rodaków mijanych na chodnikach, w kolejkach przychodni lekarskich, zachwyconych obecnością na listach dłużników i w zeszytach sklepowych. Z czystym poczuciem zadowolenia z życia i spełnienia w pracy, mogliśmy dzielić się groszem z narastającą rzeszą mniej zadowolonych, wyciągających kartonik pod kościołem, kubeczek w przejściach podziemnych dworca i klęczących przed sklepami z roztrzęsioną dłonią. Mogliśmy obdzielić radością tych, którzy po raz pięćsetny wysyłają CV, którego nikt nie przeczyta. A dziś? Gazeta przyniosła smutek.
Po co nam teraz takie odarcie ze złudzeń? Czy winni dalej będą bezkarnie obniżać morale narodu? Czy też przerażeni wynikami zlecą nowe badanie? A nowe, wiadomo, pokryje kurzem zapomnienia smutną wpadkę i wzbudzi wynikiem entuzjazm, choćby przynosząc radość płynącą z ankiet wypełnionych przez zadowolonych z pracy. Z dotychczasowego badania niezadowolenia wiemy, że istnieje taka grupa przeciwwagi, naprawdę. Są to głównie prezesi zarządu, przedstawiciele rad nadzorczych, dyrektorzy regionalni i wielu innych. Pozostaje mieć nadzieję, że badaczom uda się losowo dobrać grupę czterech tysięcy zadowolonych z pracy.
Już za chwileczkę, już za momencik kolejna fala maturzystów przeleje się przez kraj. Tymczasem w niektórych rejonach zima przypomniała o sobie śniegiem, i to teraz, gdy przynajmniej niektórzy rodzice i maturzyści wyglądają kwitnących kasztanów. Jakaś nieczysta myśl podpowiada, że ten brak białego kwiecia na pięknych kasztanowcach, to nie tylko sukces zimy i wytężonych starań szrotówka kasztanowcowiaczka. Jest w tym braku także duch czasu i dziejowa sprawiedliwość. Tak mi się wydaje. Może się wydawać? A czemu nie?
Wszystkim wiadomo od dawna, że matura przestała być egzaminem dojrzałości. Stała się meczem, rozgrywanym na bardzo umownych zasadach, pomiędzy abiturientem a Ministerstwem Oświaty. Władze nie tyle stawiają na rozwój intelektualny młodzieży, co na procentowy wynik zdawalności i ten szczytny cel mając na uwadze, z uśmiechem puszczają oko do maturzysty. W ten sposób z roku na rok matura staje się ledwie żałosnym biegiem po punkty tak istotne dla obu stron. Dziś każdy nauczyciel języka polskiego wie, że żeby ją zdać, można przez całą szkołę średnią nie przeczytać ani jednej lektury, można nie napisać samodzielnie żadnej pracy, aby ostatecznie zwycięsko wyjść z dobrym świadectwem, pozostając szczęśliwym analfabetą. Ale analfabetą ze wspomnieniem radosnego rzygania podczas studniówki w wypasionym hotelu lub analfabetką z pogodnym wspomnieniem startu w zawodach na najpiękniejszą i najmodniejszą studniówkową sukienkę oraz najczerwieńszą podwiązkę. W tej sytuacji i brak kwitnących kasztanów nie ma znaczenia, bo to symbol przerzucony do lamusa wraz z dojrzałym traktowaniem rzeczonego egzaminu.
Jak świat światem maturzyści święci nie byli, nie ma co gloryfikować historii tego egzaminu. Jak pamięć daleko sięga, były ściągi w kanapkach, były marynarki zatkane cytatami, były uda zapisane pod rajstopami matematycznymi wzorkami, były pasy papieru wypisane na wszelkie możliwe sposoby, nie pomijając praktyk rodem spod celi. Od zawsze zdający maturę liczyli bardziej na otoczenie niż na własne zasoby wiedzy. Ale jednocześnie musieli się zmierzyć na wielkiej sali z obowiązkiem samodzielnego pisania pracy na pięć stron papieru kancelaryjnego, a więc same cytaty z kanapki nie wystarczyły. Trzeba było umieć przynajmniej połączyć je własnymi zdaniami, trzymając się zadanego tematu. Trzeba było umieć w miarę logicznie zbudować zdania tej wypowiedzi i jeszcze mieć świadomość, że przekroczona, dopuszczalna, ilość błędów ortograficznych eliminuje z tej gry ostatecznie i bezpowrotnie. Na tyle zdający musiał się wysilić w czasie całej edukacji, żeby pozdawać sprawdziany ze znajomości lektur i bez pomocy bryków czy internetu, nauczyć się pisać po polsku.

Dzisiejsza matura jest córką swojego czasu i podobnie jak niektóre instytucje kultury, jak telewizja publiczna i prywatna prasa, idzie na łatwiznę, bo nie jest zainteresowana rozwojem jednostkowym, podnoszeniem poprzeczki, kreowaniem dobrego gustu i smaku, więc nie ma potrzeby pielęgnowania umiejętności rozumienia tekstu pisanego jak i rozumienia świata, w którym żyjemy. Wszystko razem wzięte pozbawiło młodych ludzi także wstydu bycia analfabetą. Nauczyło zaś zaradności w przeliczaniu tego, co się opłaci. Oczywiście nie wszystkich. Nadal przecież każdy z nas bez większego trudu wskaże w swoim otoczeniu młodych świetnie piszących po polsku, znających fizykę, matematykę, chemię, historię, kulturę i literaturę własnego narodu i nie tylko. Znamy uczniów błyszczących erudycją w wielu dziedzinach, tylko nie wiedzieć czemu, jest to grono szczuplejące każdego roku, istniejące w coraz większym oderwaniu od poczucia przydatności szkolnych przedmiotów w życiu. Nauczyli się mierzyć wszystko i przeliczać na zysk punktowy lub materialny, ale zawsze wymierny, przynoszący korzyść natychmiast, w sposób uchwytny. Dlaczego? Bo własny rozwój, bycie mądrzejszym, pełniejszym i piękniejszym człowiekiem, który lepiej zrozumie, o co w życiu może chodzić, skąd i po co tylu różnych manipulatorów, przestaje mieć znaczenie. Coraz trudniej przekonać młodych, że pogłębiony rozwój owocuje dopiero z czasem, choćby większą łatwością znalezienia się w każdej sytuacji, umiejętnością budowania własnego szczęścia bez zaangażowania cudzych łez. Coraz rzadziej udaje nam się przekonać młodych, że coś, czego dziś nie da się pokazać na fejsie i naszej klasie, na pewno opłaci się za piętnaście lat.
Jakiś czas temu głośno było o inicjatywie trójki studentów, którzy za wszelką cenę chcieli pokazać społeczeństwu, że „matura to bzdura”. Żeby tego dowieść stworzyli internetowy program telewizyjny pod takim efektownym hasłem. Prowadzą sondy uliczne, w których zadają pytania dawnym maturzystom, by udowodnić, że pytani nie mają dziś wiadomości z tego okresu życia. Czego dowodzi ten świetny i błyskotliwy, młodzieńczo anarchistyczny, protest? Że tamta wiedza była źle ugruntowana? Że była zła, bo abstrakcyjna? Że szkoła funkcjonuje w oderwaniu od życia? Że wiedzę zdobywamy podług zasady „trzy razy zet”, tj. zakuć, zdać, zapomnieć? Być może, ale niechcący pomysł pokazał, że większość ludzi zatrzymała swój rozwój intelektualny na etapie szkoły średniej i potem nie zrobili nic więcej. Studia, nawet jeśli je skończyli albo były - jak każde studia - ukierunkowane specjalistycznie, a więc ograniczające, albo po prostu były na modnym dziś poziomie, czyli kto opłacił semestry dyplom dostał.
Autorzy programu nie poddali rezultatów swojej pracy prostej refleksji albo zapomnieli, że matura to nie egzamin dający kompetencje omnibusa na wieczyste użytkowanie, bo w założeniu miał dawać podstawę do samodzielnego, dojrzałego właśnie, dalszego rozwoju człowieka. Gdy zaś zadawali pytania o sens nauczania geografii, literatury, historii kultury, podkreślając życiową nieprzydatność tej wiedzy, pominęli być może fakt, że poza szkołą, większość rodaków, sama i z własnej woli, nigdy nie sięgnie po takie przedmioty, a tym samym, bez wypracowanego dotąd i wcale nie wolnego od wad systemu edukacji, moglibyśmy śmiać się potem z siebie, jak dziś śmiejemy się z niektórych Amerykanów, którzy przybywają do nas przerażeni i pozytywnie zaskoczeni, że w Polsce jednak nie biegają ulicami głodne białe niedźwiedzie. Zdumieni przekonują się, że na wschód od Łaby nie zaczyna się kraina wiecznego śniegu, a ludzie wyszli z jaskini.
Obawiam się, że sondy w duchu „matura to bzdura” nie dowodzą zupełnie niczego, poza dawno odkrytą prawdą ewolucji, która powiada, że nieużywany narząd zanika. Dzisiejsza zaś matura usiłuje coraz częściej przekonać, że używanie własnego aparatu poznania jest wręcz zbyteczne, skoro wszystko da się wyguglować, a potem przeliczyć na procenty i punkty z podstaw lub rozszerzenia, a jak te mają się do życia? Przekonamy się za jakiś czas, jeśli po drodze nie zostaniemy intelektualnym Bangladeszem Europy.