czwartek, 26 maja 2011

Aktor odszedł

Kraj obiegła wiadomość o śmierci aktora, Edwarda Żentary. Nie wiem, czy był wybitny, ponieważ twórcy naszej kinematografii z jakiegoś powodu nie dawali mu szans w ostatnich latach. Nie wykreował żadnej wielkiej roli. Jeszcze trudniej mówić o jego teatralnym wizerunku, gdy się żyje z dala od Tarnowa. Mogliśmy go zobaczyć w serialach, ale nie były to porywające kreacje, bo też i gatunek temu nie służy. Dla wielu spośród dzisiejszych czterdziestolatków i nieco starszych widzów polskiego kina, Edward Żentara ma twarz człowieka młodego, bo jako młodzieniec wpisał się w pamięć rolami Romka Martyniuka z filmu „Wielki bieg” Jerzego Domaradzkiego, Piotra z „Karate po polsku” Wojciecha Wójcika, czy wreszcie kultowej dla wielu i nagrodzonej Złotym Ekranem - Janka Pradery z „Siekierezady” Witolda Leszczyńskiego, za którą aktor dostał nagrodę im. Zbyszka Cybulskiego.

    Dwie ostatnie kreacje powracają z pamięci szczególnie, bo leżą jakby po przeciwnych stronach osi. Piotr z „Karate po polsku”, plastyk malujący fresk w wiejskim kościółku, zagubionym w mazurskiej wiosce, to człowiek z zasadami, silny, hardy i nieustępliwy. Karateka zatwardziały w swoich postawach, gotowy bronić własnej inności i zasad za cenę życia cudzego i swojego. Prowokuje swoim nieugięciem miejscowych chuliganów i podejmuje z nimi nierówną walkę, w imię zupełnie abstrakcyjnego dla nich systemu wartości. Piotr nie budzi sympatii widza śledzącego jego zmagania, absurdalne o tyle, że przecież zamknięte w określonym krótkim czasie. Zdrowy rozsądek i przyjaciel podpowiadają Piotrowi, że skończy się zlecenie i wróci do własnego wielkomiejskiego świata. Nie ma sensu zmagać się z miejscowymi bandytami, bo wiele można utracić i niczego nie zyskać, a oprócz rozległych ran psychicznych i cielesnych niczego do życia to nie wniesie. Ale Piotr ginie nie usłuchawszy nikogo, uparcie płaci swoim młodym życiem, choć nie taki był cel jego zmagań.

    Zupełnie odmiennego bohatera wykreował Żentara na planie „Siekierezady”, której scenariusz Witold Leszczyński napisał w latach siedemdziesiątych wraz z Edwardem Stachurą. Podobno reżyser miał tu powiedzieć aktorowi: „nic nie graj, bądź sobą”. Nie wiemy, na ile to prawda, ale prawdziwie wypadł. Tu imiennik pisarza świetnie stworzył postać wrażliwca, poety, obieżyświata, człowieka, który nie może usiedzieć na miejscu, a jego „będę szedł, będę biegł”, nieustannie dźwięczy w uszach i nie daje wytchnienia. Dokąd biegł Janek Pradera? A może raczej trzeba zapytać od czego uciekał? Tego do końca nie wiemy, skoro tyleż odchodził od miłości kobiety, co do niej tęsknił, aż wyśnił kobietę wołającą z krainy śmierci i na jawie ruszył do jej bram. Uciekał od zgiełku świata i jego pędu, aż zamieszkał pośród bieszczadzkich chat i drzew, ale i tu nie potrafił zostać na dłużej. Katuje się fizyczną ciężką pracą przy wyrębie, bo w niej przez chwilę znajduje mięcho życia, jak znajduje je w nocnych rozmowach z Bogiem, piekąc kartofle w ognisku, jak odkrywa radość prostych rozmów o piciu, prowadzonych z drwalem Peresadą albo szczególny urok opowieści o dziwności świata, snutych w wiejskiej gospodzie – Hoplance, w gronie miejscowych znajomych, zasiadających przy golonce i wódce. Ale wszystko to na krótko, bo dziwna siła gna go ostatecznie dalej, do nieuchronnego kresu. Nieujarzmiony pęd życia w drodze, szukania niewiadomego i niemocy w odnalezieniu stałości, popchnie go ostatecznie pod koła rozpędzonej białej lokomotywy, której przeraźliwy pisk zatrzyma Praderę ostatecznie.

    Wizerunek Janka z twarzą młodego Edwarda Żentary, zdeterminowanego w kroczeniu ku destrukcji, przychodzi teraz, gdy czyta się o samobójczej śmierci aktora. Kolejne kadry finałowych scen, ukazujące bohatera idącego w kurtce z demobilu, wełnianej czarnej czapeczce, w dżinsach i z nieodłącznym marynarskim workiem, idącego na spotkanie nieodwołalnej mocy, wreszcie klękającego przed rozpędzoną lokomotywą, mają w sobie coś z przepowiedni. Być może film Leszczyńskiego, nakręcony dwadzieścia sześć lat temu, niósł w sobie jakieś proroctwo dla Żentary, a być może to tylko pewien ładunek emocji, który dziś tak autentycznie powraca, by przemówić konsekwencją, gdy czyta się o tej śmierci.

    Nie poznamy rzeczywistych motywów wiodących do ostatecznej decyzji aktora, bo już za chwilę zaczną się spekulacje albo cisza pokryje smutne wydarzenie. Nie był celebrytą na tyle znanym, żeby szmatławce szczekały sensacją i biły pianę poczytności. Może kilka poważnych tytułów opublikuje wspomnienie o artyście, przytoczy głos najbliższych i nasza kultura przeniesie go do archiwum narodowej filmoteki, jak wielu przed i po. Gdy jednak rozmyśla się o tragicznym kroku aktora w kontekście najważniejszych jego filmowych kreacji, nie sposób oprzeć się pokusie symbolicznego odczytania zdarzenia.

    Co miał jeszcze do zrobienia w spsiałym świecie dusznym. W rzeczywistości pędzącej w niewiadomym kierunku jak biała lokomotywa rodem z piosenek Stachury. Czego miał jeszcze szukać w realiach nastawionych na wymierny i szybki zysk, wynoszących na piedestał młodość, plastikowo piękną i sprawną mechanicznie, zanoszącą się rechotem wzmocnionym echem pustki? Co mógł jeszcze powiedzieć w czasach, w których aktorka Teatru Narodowego przedkłada jarmarczną telewizyjną papkę nad sztukę, byle skasować i pokazać twarz gawiedzi? O czym miał dyskutować z widzami tańców z gwiazdami i reklam środków na zaparcia i żylaki? Do czego przekonać? Jakich propozycji oczekiwać od reżyserów, którym bliżej do sitcomowych śmiechów na komendę i seriali o prawdulce i żyćku niż do rozmów o człowieku, w tym szczególnym czasie, gdy nawet Maleńczuk robi w reklamie.

    Pisarz może zamknąć się w wysokiej wieży i tworzyć niezależnie od trendów społecznych, malarz może uciec w cztery ściany pracowni, pozostać sam na sam z płótnem i paletą, muzyk może komponować w zaciszu przydomowego studia. Tacy artyści nie potrzebują na co dzień kontaktu z odbiorcą, a wręcz z racji dziedziny nie mają możliwości kontaktowania się z tymi, do których kierują owoce swojego działania. Aktor potrzebuje publiczności, potrzebuje wejść w bezpośredni kontakt z widzem, potrzebuje odzewu. Ekranowa nieobecność w kinie, milczenie albo nędzne rólki drugoplanowe w serialach, nie wypełnią mu miejsca przeznaczonego na poczucie misji, której tak niewielu już potrzebuje.

    Nie dowiemy się, jakie były motywy decyzji Edwarda Żentary, ale jeśli to był, oprócz wielu innych powodów, także gest rozpaczy i protestu przeciw nijakości naszej kultury, wiedzmy, że z pewnością niczego nie zmienił. Może jedynie ulżył pewnej konsekwentnej jednostce.

4 komentarze:

  1. Przypomina się "Mała Apokalipsa". Książka fatalna, mimo że to Konwicki. Dla aktora możliwości wykonywania zawodu nie kończą się na filmach, serialach i reklamach: są jeszcze teatry, jeżeli idzie o kontakt z odbiorcą to w nich właśnie osiąga on szczytowe natężenie, reprezentowany przez nie poziom kultury aczkolwiek nie taki jak niegdyś, pozostaje jednak wyższy niż średnia rozrywkowa... Aktorstwo to powołanie, wyczerpująca praca, często niedoceniany wysiłek, huśtwka nastrojów wywoływana utożasamianiem się z różnorodnymi rolami, paradoksalne odfałszowanie rzeczywistości. Miał wybór - co najwyżej go nie dostrzegł. Szczerze mówiąc wolę myśleć o tym w ten sposób niż jako o manifeście - jako taki bowiem jest całkowicie chybiony. Jeżeli już samobójstwo to "na Martina Edena".

    OdpowiedzUsuń
  2. Wczoraj byłam na "Romancy" w reżyserii Edwarda Żentary, który to spektakl przyjechał do CKK w Katowicach (trochę dziwne uczucie człowieka ogarnia, gdy idzie na przedstawienie świeżego samobójcy, coś dziwnego unosiło się w powietrzu). Oczywiście, trudno, żeby nie dyskutowano o tej śmierci w kuluarach. No i dowiedziałam się, że Żentara szarpnął się na życie podczas schizofrenicznego ataku - i że nie raz, nie dwa, nie trzy już próbował. Trudno orzec, na ile była to świadoma decyzja, a na ich - zwykły atak chorobowy.

    @ Ivanka - ranisz moje serce, pisząc, że "Mała Apokalipsa" Konwickiego była fatalna. Jedna z najlepszych książek z XX wieku, jakie miałam przyjemność czytać!

    OdpowiedzUsuń
  3. Jestem z pokolenia, gdzie poezję Stachury śpiewaliśmy podczas wspólnych spotkań przy gitarze i ogniu.Była poruszająca i wymagająca. Wtedy jeszcze nie rozumiałam że:
    "Życie to nie teatr, ja ci na to odpowiadam;
    Życie to nie tylko kolorowa maskarada;
    Życie jest straszniejsze i piękniejsze jeszcze jest;
    Wszystko przy nim blednie, blednie nawet sama śmierć!"
    Tylko dlaczego aż tak musi boleć!
    E.Żentara odszedł tak jak E. Stachura niespodziewanie i nagle.To była jego decyzja.

    OdpowiedzUsuń
  4. Wrócę do postaci Janka Pradery z Siekierezady a raczej do znakomitej kreacji aktorskiej Żentary Piszę kreacji, ale chyba bez wątpliwości możemy powiedzieć za autorem tego tekstu, pokazanie siebie nie granie. Nadwrażliwy aktor idealnie pasował do granej postaci. Film stał się jednym z ważniejszy zostały stworzone przez polską kinematografię, przynajmniej w moim odczuci. Do tej pory uderzają rozmowy bohaterów i wrażliwość głównego bohatera. Po części jest to oczywiście zasługą samego Stachury, ale bez odpowiednich aktorów nie powstała by ta znakomita, kłująca wrażliwych odbiorców opowieść filmowa. Pamiętam scenę z dialogu między Jankiem Praderą i Michałem Kątnym, granym przez Daniela Olbrychskiego, która tak bardzo oddaje wzniosłe spojrzenie na świta dwóch marzycieli - ideowców, pokazuje jak wiele ich łączy – te same obserwacje, podziw dla innych im podobnych, oddających życie w kolejnych powstaniach.
    Myślę że aktor, podobnie jak Janek Pradera, szukał zarówno miejsc dla siebie ale również wspólnego mianownika dla spraw codziennych, dalekich od tego o czym marzył i do czego dążył. Tragiczny koniec obu mówi o wyniku tego poszukiwania.

    To dobry tekst, ku pamięci Edwarda Żentary.
    Dziękuję.

    OdpowiedzUsuń

Print Friendly and PDF