czwartek, 19 listopada 2009

Rzecz o końcach świata

Koniec świata na powrót zagościł w mediach. I nie mówię bynajmniej o reformie medialnej na żadnym etapie. To, jak zwykle, tylko chwilowy szum, ale z pewnością nie ostatni. Ludzie kochają mówić o kresie planety, przynajmniej od czasu, gdy mówić się nauczyli, gdy nauczyli się obserwować naturę i zaczęli świadomie przyglądać się żywiołom. To z pewnością pobudzało wyobraźnię i zawsze na moment człowiek zastygał w przerażeniu, bo zdawał sobie sprawę z nędznej kondycji. Właściwie może nawet dzięki mocy pożarów, powodzi, trzęsienia ziemi, dostrzegał paradoks własnych możliwości. Z jednej strony potęga intelektu, umysłu, rozwój cywilizacyjny, techniczny, a z drugiej bezradność wobec sił, które równały ludzkość z istotami żyjącymi bez użycia rozumu. Ten sam zwierzęcy strach w oczach i ten sam koniec organizmu żyjącego.

    Od jakiegoś czasu znowu głośno o końcu świata, tym razem za sprawą filmu „2012” i za sprawą Majów, którym kalendarz skończył się rzekomo na dacie 21.12.2012r. Ale nie ma się czym przejmować, zwłaszcza, że nie do końca wiemy, jakim przelicznikiem posługiwali się Majowie i czy ich rok 2012, to ten sam co nasz. Nic to, minie czas jakiś i podobno znowu poczekamy na koniec świata zapowiadany przez samego Newtona. Jeśli przedtem nie wyłoni się z bezczasu inny wieszcz, piewca jedynego prawdziwego końca. I co jest w tym najzabawniejsze? Że za każdym razem, ilekroć ludzie podniecają się rzekomym oczekiwaniem na dzień apokalipsy, tyle razy zwykle nie robią nic ze swoim dotychczasowym życiem. Krążą wewnątrz swoich codziennych małych światów, a te czują się niezagrożone i znieczulone na kres. Małe ludzkie światy rozpinają się pomiędzy zakupami, gotowaniem, odprowadzaniem dzieci do przedszkola, na kurs angielskiego i basen albo do sklepu po nowy sweterek. Tylko wieczorem, przed snem, czytając ten czy ów tygodnik, na moment ludzie poczują dreszczyk kolejnej apokaliptycznej wizji. Z rana, mniej lub bardziej wypoczęci, wrócą do pracy, do swoich miłości, nienawiści, pragnień, grzeszków, słabości, niepomni na wczorajszy dreszcz nieuniknionego końca świata, co przyjdzie jak nic za dwa lata. I jakże zdrowe to i pogodne i mądre. Czesław Miłosz zdał z rzeczy sprawę pisząc jakiś czas temu:

/Dopóki dzieci różowe się rodzą,
/Nikt nie wierzy, że staje się już.
/Tylko siwy staruszek, który byłby prorokiem,
/Ale nie jest prorokiem, bo ma inne zajęcie,
/Powiada przewiązując pomidory:
/Innego końca świata nie będzie,
/Innego końca świata nie będzie.

Wiersz Miłosza, który tak prosto pokazuje, że nasz indywidualny świat kończy się w każdej chwili, że każdy dzień wyznacza nowe narodziny i nowy kres działania, ruchu, czynności, zawsze jakoś dodatkowo współgra mi z ewangeliczną prawdą: „Czuwajcie zatem, bo nie znacie dnia ani godziny”(Mt25,13).Jeśli zatem wciąż nie mogę się przyzwyczaić, że ludzkość ma potrzebę - co jakiś czas - wypatrywać z wypiekami na twarzy kolejnej daty kresu, to właśnie z tego konkretnego powodu: dlaczego ludzkość chce słuchać przepowiedni ludzi? Widzi pękającą ziemię, kończące się kalendarze, oczekuje deszczu meteorów, spalenia przez słońce lub wystudzenia planety, przegrzania skorupy, erupcji wulkanów, ale oczekuje daty końca od naukowców, szaleńców, szamanów, mędrców i mediów elektronicznych. Jednocześnie to popkulturowe wypatrywanie apokalipsy, podszyte sensacją jest zawsze aktem pozbawionym nadziei. Oto w południe dnia, wśród nieważnych spraw, przyjdzie wielkie bum, spektakularne, malownicze, porażające, a po nim? Nie ma żadnego „po nim”.

    I pomyśleć, że rzecz dzieje się w świecie, budowanym i wzmacnianym od wieków na fundamencie kultury judeo-chrześcijańskiej, wznoszącej wizje losu i przeznaczenia człowieka - także apokaliptyczne wizje - na treściach płynących z Biblii. Tymczasem kultura popularna, która tworzy między innymi takie „dzieła” jak „2012”, nie ma potrzeby „mieszać” do tego Boga. Może z lęku przed metafizyką, niechby i podwórkową, płytką i odpustową. Może jedynie na potrzeby taniej sensacji? Może bezpieczniej jest laicyzować koniec? Kres świata bez dopuszczania do tego Boga jest wygodny. Gwarantuje nagły efekt bez konieczności rozliczania i podsumowania życia, bez konieczności zastanawiania się nad swoim postępowaniem, bez lęku przed konsekwencjami wybranego modelu egzystencji i bez ryzyka, że dokonywało się niewłaściwych wyborów. Popkultura lubi efekty
natychmiastowe, dosadne, i pozbawione dwuznaczności i koniecznie nie poddawane refleksji.

Pewnie nie przypadkiem usłyszałem wczoraj w radiu komunikat takiej mniej więcej treści: policja apeluje o rozsądek do ludzi którzy korzystają z esemesowych usług typu: „chcesz wiedzieć, czy masz świńską grypę?” i „czy chcesz poznać datę swojej śmierci?”. Apel był poważny i z prośbą, by ludzie czytali przynajmniej regulamin takich usług, bo gdy przyjdzie gigantyczny rachunek za telefon, policja nic już nie może zrobić. Można na początek zapytać, czy ktoś, kto płaci za esemesy z datą swojej śmierci, jest w stanie przeczytać ze zrozumieniem jakikolwiek regulamin? A dalej warto zapytać, czy to nie jest jednak miara jakiegoś innego końca świata? Na przykład końca świata rozumu? Esemes z datą śmierci zastąpi z pewnością wróżkę, wiarę, mądrość, ale też zabezpieczy przed zbytecznym kredytem, pozwoli sporządzić testament i przekona, że czas zaszaleć, skoro już się wie, ile życia zostało. Ba, jest nawet nadzieja, że będzie to samospełniająca się przepowiednia, bo niejeden idiota tak ślepo zaufa dacie w komórce, że palnie sobie w łeb we wskazanym dniu. I tak, w osłonie myśli o końcach świata dotarłem do wagonu kolejki elektrycznej i otworzyłem książkę Rolanda Topora na słowach: Dziś, w dobie tworzenia się wspólnoty europejskiej, przyszedł czas, by sporządzić bilans dóbr narodowych. Wbrew powszechnym przesądom, kretyni też do nich należą. Tak jak nie ma prawdziwego oszusta bez naiwniaka, sadysty bez masochisty, tak handel i przemysł nie mogą obyć się bez kretynów. Kto jest odbiorcą reklam? Kretyni. Do kogo zwracają się księża? Do kretynów. Do kogo skierowane są hasła polityczne? Do kretynów. Wielkonakładowe gazety, kino, radio, telewizja, jednym słowem media? Do kretynów. Co nas czeka, jeśli pozbędziemy się kretynów? Kryzys!!! … i jeszcze jeden prorok czy co?

4 komentarze:

  1. To była prawdziwa przyjemność czytać Twój tekst. Smutne i prawdziwe te słowa: "..za każdym razem, ilekroć ludzie podniecają się rzekomym oczekiwaniem na dzień apokalipsy, tyle razy zwykle nie robią nic ze swoim dotychczasowym życiem.."
    Czy jest nadzieja, że ktoś się jeszcze nad tym zastanowi? Chciałabym.. Pozdrawiam..

    OdpowiedzUsuń
  2. 90% naszych zmartwien dotyczy spraw, ktore sie nigdy nie zdarza......no bo czlowiek to juz taka istota

    OdpowiedzUsuń
  3. 90% naszych zmartwien dotyczy spraw, ktore sie nigdy nie zdarza......no bo czlowiek to juz taka istota

    OdpowiedzUsuń

Print Friendly and PDF