niedziela, 26 lipca 2009

Wędrowniczek

Baca nie miał czasu iść do sklepu, chociaż należało, z całą pewnością. Pan Waldek zjawił się na jeden telefon, niczym się nie wykręcał. Baca jednak niepotrzebnie narobił rabanu, było mu teraz głupio. Zobaczył zalaną ścianę i był pewien, że rura strzeliła. Tymczasem było to zabezpieczenie wokół brodzika, przeżarte przez grzyb i ściana tak namokła, że w kuchni wyszło. Pan Waldek, choć tylko położył nowy pasek sylikonu, leciał dla niego z drugiego końca miasta. Pieniędzy nie weźmie, bardzo jest honorowy. I co baca miał robić? Wyjął łyskacza, choć trochę było żal, dostał wczoraj na urodziny. Tak lubił go z colą i lodem, no i Marek miał wpaść, bo umawiali się od tygodnia. Trudno. Zanim przyjdzie Marek kupi się jakieś piwo. Pan Waldek bronił się, że taki alkohol, to sporo kosztuje, że bez przesady, aż tyle się nie należy, zwłaszcza, że to był jego obowiązek, sam brodzik podłączał i ten silikon też sam kupił, taki widać był gówniany jak z promocji. Jednak oko błyszczało, gdy oglądał w dłoni butelkę z urwanym trójkącikiem etykietki w prawym, dolnym, rogu.

    Pan Waldek nawet nie myślał degustować. Jak żyje nie pił karbidówy, śmierdziała mu na odległość, brat kiedyś podsunął mu pod nos, to wie. Pan Waldek dobrze pamiętał, że nie odwdzięczył się Grzesiowi. Wczoraj skończył zmagania z klimatyzacją w samochodzie, a przecież teraz miał go odebrać. Grześ nie weźmie pieniędzy, Waldek robił mu kaloryfer, miesiąc wcześniej jakoś to było, ale też przyniósł mu wódkę, ta flaszka będzie jak znalazł. Spojrzał na urwany kawałek etykiety na butelce i aż klepnął się w udo z radości.

    Grześ oddał kluczyki od auta z uśmiechem profesjonalisty. Ale podana przez Waldka butelka tak go zaskoczyła, że cofnął się o krok. Na Waldkowe „będziemy kwita”, podrapał się w czoło pod czapką i z fałszywą skromnością oświadczył, że to jednak za dużo, że powinni razem rozpić albo jakoś tak. Tymczasem Waldek wcisnął butelkę w dłonie Grzesia, poklepał go po ramieniu bez słowa i już go nie było. Siedział w kabinie i odpalał auto. Grześ tymczasem oglądał butelkę na wszystkie strony, zachęcała kolorem zakrętki, herbacianą barwą, ale doskonale wiedział, że zawartość nie dorasta do reklamy płynącej z opakowania produktu. Ten alkohol jakoś salicylakiem wali albo denaturą, przepuszczoną przez razowy chleb. Wzruszył tylko ramionami i zaniósł do domu.

    Już miał wstawić butelkę do barku, gdy Jolka dopinała spódnicę w przedpokoju, już miała wychodzić do Magdy. Ucieszyła się na widok butelki. Była przekonana, że Grześ kupił ją Magdzie, przecież pamiętał, że Jolka jest coś winna za załatwienie dwóch spraw w spółdzielni. Legalne opłaty za przenosiny i zmiany kaloryferów wyniosłyby dużo więcej niż ten alkohol warty. A Magda pieniędzy nie weźmie i uwielbia wieczorem, przed snem, napić się z colą i lodem tego paskudztwa, pędzonego chyba na myszach. Jolka spojrzała na nieco podniszczoną, bo urwaną u dołu etykietkę i z pretensją w oczach poniosła wzrok na męża. Ale Grześ tylko wzruszył ramionami: „darowanemu koniowi nie zagląda się w pysk, czy jakoś tak to szło”. Rozjaśnił wyznaniem oblicze żony, bo zawsze lubiła, gdy okazywał się zaradnym chłopem, za takiego wychodziła. Zniknęła na moment w kuchni i już wracała z kolorową, wąską, torebką na prezenty. Butelka zmieściła się idealnie, a Jolka puściła oko do męża i z minką cwaniary zniknęła za progiem.

    Magda przyjęła ją z radością, bo Marek od kwadransa zbierał się na urodziny kumpla. Właśnie się golił i miały dla siebie babski wieczór. Jolka zdecydowanie zaprotestowała, gdy tylko Magda sięgnęła po colę. Pokazała w dłoni kluczyki od samochodu, więc Magda włączyła ekspres ciśnieniowy, podstawiając filiżanki. Jolka opowiadała już o wczorajszej wizycie teściowej, unosiła się emocjach, a Magda ledwie wysypała na talerzyk świeżo otwarte delicje, sięgała już do lodówki po lody. Po chwili przeprosiła Jolkę i pobiegła do łazienki, do Marka. Wycierał twarz po goleniu, gdy żona stanęła za plecami i wyszeptała, że ocalenie przyszło w porę. Już nie musi kombinować butelki dla Bacy, już mu załatwiła urodzinowy prezent, taka jest kochana żoneczka. Łyskacz sam przyszedł do domu, a właściwie przyjechał w torebce Jolki. Marek uśmiechnął się do żony i zapytał, czy na pewno nie chce go sobie zostawić. Magda w odpowiedzi skrzywiła się z niesmakiem, rzuciła tylko: „nie tej myszówy, daj spokój!”.


Marek spojrzał na kolorową torebkę. Pokręcił głową, trzeba było ją zmienić. Raz, że jakaś babska taka, dwa, że licho nie śpi, może się naciąć na wzrok Jolki i głupio mu będzie, gdy dorwie go na wynoszeniu prezentu, który przed chwilą przywiozła. Po chwili zobaczył wybawienie, leżało na kuchennej szafce, w postaci kolorowego papieru do pakowania prezentów. Wyjął butelkę z torebki, przyjrzał się etykiecie odklejonej u dołu, w rogu. Docisnął papier do szkła, jakby naprawdę wierzył, że od mocy palca przylgnie na trwałe. Wzruszył ramionami i już zawijał.

    „Masz colę i lód? To wszystkiego najlepszego, stary rowerze”. Tyle usłyszał Baca, otwierając drzwi mieszkania. Marek podał butelkę i już zdejmował buty. Baca ucieszył się, że kumpel, jak zawsze, nie każe na siebie czekać i jeszcze przynosi wybawienie. To miał być ich wieczór, mecz, łyskaczyk, radość gawędzenia, czyli ulga po tygodniu pracy i oficjalnych urodzinach z rodziną, które odpękał wczoraj. Wpadł szybko do kuchni odwinął butelkę i ... ta etykietka, urwana na dole, zupełnie jak w tamtej butelce, z rana. „Widać z tego samego przemytu”, uśmiechnął się do własnej myśli i wrzucił kostki lodu do szklanek.

1 komentarz:

  1. Przezabawny tekst. Ach, ta nasza kochana polska rzeczywistość. Jakież to prawdziwe! Uśmiałam się do łez :)

    OdpowiedzUsuń

Print Friendly and PDF