Nie usłyszałem nazwiska, z radia dotarło coś o specjalizacji. Behawiorystka opowiadała o losach psów, które trafiły do niewłaściwych osób. Nie chodziło nawet o adopcję czy patolę, znudzoną kłopotliwym walentynkowym prezentem, który z upływem zachwytu wyrzuca się z samochodu lub przywiązuje do drzewa w lesie. Tym razem było o zakupie pieska rasowego, bo ładny albo modny, choć kupujący zupełnie ignorują temperament, potrzeby czy wręcz przeznaczenie wybrańca, a potem rozczarowanie i ból bolesny, bo odstaje od oczekiwań i zamiast łasić się, tropi, całkiem obojętny na pańcię.
Słuchałem rozmowy na antenie, gdy pod oknem kuchni Chochoł akurat ciągnął biedaka na smyczy. Dawno temu nadałem tej pani rzeczoną ksywkę, bo ruchami, budową i fryzurą przywodzi na myśl postać z „Wesela” Wyspiańskiego. Chochoł jest świetną figurą stylistyczną przeciętnego blokowego posiadacza psa. Wodzi kudłacza za sobą, przy czym nieustannie pierdoli przez telefon, bez względu na godzinę. Czy to szósta rano w poniedziałek, dziewiąta w sobotę, dwudziesta w piątek, pitoleniu końca nie ma. Bardziej współczuję psu, czy jednak rozmówcom? Zgubiłem się jakiś czas temu, ale dla nieprzekonanych, przypomnę, że na końcu smyczy jest pies i jego potrzeby. Ten, wiadomo, chętnie coś dłużej powącha, poszedłby w stronę instynktu, spokojnie podniósł nogę pod krzaczkiem czy zwyczajnie walnąłby kupala inaczej niż w biegu, ale to niemożliwe. Chochoł silniejszy, ciągnie nie zwracając uwagi na smutek kundelka, który – zgaduję – miał być yorkiem albo maltańczykiem, ale coś nie zagrało w ogłoszeniu i bliżej mu do krzyżówki nutrii ze szczotką ryżową. Nie muszę dodawać, że jego pani nie jest w stanie sprzątnąć po psie, skoro nie widzi, kiedy i co z niego wypadło. Dla chcących bronić tezy, że tylko w trakcie spaceru może spokojnie pogadać, wyjaśnienie: Chochoł pitoleniem zajmuje się nałogowo. Zawsze i wszędzie, także bez psa, idąc wzdłuż peronu, wychodząc ze sklepu, na chodniku i przekraczając jezdnię. Jest mi dane obserwować to od dłuższego czasu, z bliżej nieokreślonego wyroku losu, choć wcale nie mieszka w pobliżu. Nasze drogi przecinają się zbyt często, choć jeszcze nie wiem, po co, ale może właśnie na potrzeby tego tekstu? Zresztą, konia z rzędem temu, kto na swoich ścieżkach dnia nie spotyka przynajmniej jednego przedstawiciela gatunku człowiek - telefon, jest dość rozpowszechniony wśród dwunożnych.
Bardzo chciałbym wierzyć, że inni właściciele czworonogów zapewniają im warunki zbliżone do konkretnych potrzeb i sam takich znam, na szczęście. Ale czy na blokowisku? Wątpię. Tu dominuje specyficzny typ średnio świadomego polactwa. Im większego psa widzę, tym mocniej obojętny jego właściciel. Zdaje się, że każdy wpisuje pupila w schemat: siku, sraku i na piąte, siódme, dziesiąte marsz. Jak dotąd nie widziałem bawiącego się z czworonogiem, ewentualnie dostrzegam ten popularny rodzaj opieki: „ja siedzę na ławce i nawijam, ty leż, a za godzinę pani da michę”. To w weekend. Roboczo jest piętnaście minut, wpisane w harmonogram dnia i dwa razy, żeby nie zasmrodził paneli i hiszpańskiej terakoty. Nieważne, czy kundel, husky, malamut, beagle czy modny dziś charcik, wymagający wybiegania. Ostatnio widziałem wyżła, którego - po raz kolejny zresztą - stary bezmózg lał smyczą za to, że nie szedł przy nodze, tylko próbował wywęszyć coś na trawniku. Mówi się, że to ludzie na wsi mają stosunek przedmiotowy do zwierząt gospodarskich, stąd tyle burków na sznurku, pilnujących obejścia. Tymczasem mieszczuchy w większości burki, tylko po drugiej stronie sznurka i jest ich coraz więcej. Tu wszak nie chodzi nawet o użyteczność zwierzaka, więc o co? Kaprys? Chwilowy. Tyle że dla czworonoga, to życie wzdłuż drogi krzyżowej i z powrotem, innego nie pozna. Niestety.
Coraz częściej obserwuję, jak bardzo wyprowadzany pies przeszkadza w przeglądaniu Fejsubunia, w obecności na Messendżerze i odbiera przyjemność świecenia gębą na Instagramie. Do czego to porównać? Żeby nie było, że generalizuję i uogólniam do posiadaczy psów? Skoro wierzę w dobrego pana, który nie rzuca się w oczy, bo wywozi czworonoga na łono natury, uwierzę w dobrego ojca, a porównanie ciśnie się samo. Tak, moi mili, powyższy obrazek paradoksalnie może współgra z typem sobotniego tatusia. Biurko, z którego korzystam pisząc niniejsze słowa, stoi przy oknie, a za nim niewielki osiedlowy plac zabaw. Na co dzień, przy względnej pogodzie, korzystają zeń mamy i ich smartfony, przesłaniające pociechy w piaskownicy na tyle skutecznie, że rodzicielki wykazują się nie lada sprawnością, choćby klepania babek z wiaderka jedną ręką, w dodatku bez patrzenia w co mierzy łopatka. Potrafią też wprowadzić potomstwo po stopniach i spuścić ze ślizgawki nie odrywając paluszków od klawiszy. Boleśnie im tego zazdroszczę, gdyż jako totalna niezguła, nawet robiąc zdjęcie, czuję się jak hipopotam grający na flecie poprzecznym.
Tymczasem prawdziwy fenomen umordowania, któremu z serca współczuję, to sobotni tatuś, oddelegowany przez połowicę do obcowania z potomstwem, czyli wypełnienia jedynie słusznej powinności weekendu, skoro taki zalatany w tygodniu. Nie wiem, co w tym czasie robi ona. Paznokcie? Kręci loki? Męczy gulasz z makreli? Ale oni wykazują nie lada kreatywność, żeby bez uszczerbku męskości przeżyć wyrok trzech kwadransów czynnego ojcostwa. Trzeba sobie radzić i radę dają. Jeden targa rowerek w lewej, hulajnogę w prawej, ale zmierza w stronę ławki. Azymut wyznaczają dwie puszki w kieszeniach dresu. Pełne. Wnioskuję po obciążeniu garderoby. Krok już nisko, a skarbona obnażona z powodu niewydolnej gumki w pasie. Inny nadciąga ze swoim Karolkiem, dzierży dumnie wyścigówkę sterowaną radiem i drona, nie wiem, czym zajmie się mały, ale papcio ma skuteczny pomysł na przetrwanie. Kolejny targa dużą pizzę i jeszcze większą colę, albowiem trzy samochodziki i koparkę wrzucił synowi do piaskownicy, zanim nadjechał dostawca z Glovo. I tylko pewien tatuś w czapie z dachem nie zauważył, że torciku nie będzie, bo klepie w dno pustej foremki, ku zdumieniu Justysi, ale co zrobić, transmisja meczu w ajfonku nie zaczeka. Żeby nie było stronniczo, ostatnio widziałem twórczego papika. Tak! Bawił się z synkiem w berka, serio. Nawet zmodyfikował zabawę albo ją sobie ułatwił. Żeby nie wyjmować rąk z dresu w biegu, podstawiał nogę dogonionemu dzieciakowi, więc mały słodko pyrgał pysiem w trawnik. Raz tylko skończyło się płaczem, więc tatulek czule poprawił mu czapusię. Najbardziej przerąbane mają jednak ojcowie latorośli do lat siedmiu powiedzmy. Potem można razem skopać piłkę, wyzwać sąsiada albo przechodnia (o czym przekonałem się w trakcie spaceru po Starówce na własnej skórze), ewentualnie pojeździć rowerem po chodniku, dzwoniąc na przechodniów. A jakie będą Rzeczypospolite przez takie młodzieży chowanie, sami sobie odpowiedzcie.
Z dwojga złego współczuję znacznie bardziej otyłym psom na smyczy. Czworonóg to wybór człowieka, często nieuświadomiony i długo nie pociągnie, losu sobie nie wybiera. Posiadanie potomstwa zaś, to zwyczajowa konieczność, bywa, że i bolesny kompromis wobec potrzeb macierzyństwa partnerki, a czasem po prostu skutek przyjemności. Zbyt krótkotrwałej rzecz jasna w zderzeniu z konsekwencją rozciągniętą na dekady. A tatusiom i mamusiom z czasem pociechy wystawią rachunek. I pomyśleć, że ludzie tak się katują na własne życzenie.
Bardzo fajny tekst!
OdpowiedzUsuń