wtorek, 31 marca 2020

Idąc pustymi ulicami

❖Kliknij, żeby posłuchać tekstu w interpretacji autora❖

Trudna albo dziwna sytuacja. Patrzę w migający kursor, chciałbym napisać coś mądrego, ale w obecnym czasie nic nie gwarantuje sensu. Media, bez względu na ich charakter, szpikują odbiorców tym samym, podkręcają histerię: koronawirus, epidemia, lęk, brak środków ochrony, lekarze uginający się pod ciężarem walki, a nad tym cynizm rządzących, byle zostać przy korycie. Dramat zamkniętych we własnych mieszkaniach, domach, a może jeszcze większy ten małych przedsiębiorców, pozostawionych przez państwo - jak zwykle - samym sobie. Groźba recesji, a może kryzys światowy i wszędzie czarna flaga, bo nie wiadomo, jak długo to potrwa i w jakim stopniu zmieni świat. Gdyby spędzić jeden dzień tylko przy wiadomościach i komentarzach, w portalach społecznościowych, można wylądować w wariatkowie, oczywiście pozbawionym lekarzy, ewentualnie popełnić seppuku. 

  Czy dziś pisanie felietonu może dotyczyć czegoś poza? O epidemii mówi się w kółko, ale każdy inny temat brzmi wtórnie i jałowo. W takich chwilach próbuję iść o krok dalej. Szczególnie, że mam to szczęście w nieszczęściu – w przeciwieństwie do wielu – wychodzę codziennie do pracy. A kroków stawiam sporo, bo wracam pieszo przez opuszczone ulice i skwery. Mijam pojedyncze osoby, często zakapturzone i z maseczkami na twarzach. Patrzę na kamienice, bloki, mieszkania dwupoziomowe z poddaszem i z reguły na początku drogi rodzi to myśli optymistyczne: więc jednak można żyć w zwolnionym tempie, jest nadzieja na przyszłość. Pracownik, który zostaje w domu jest spokojniejszy, bardziej wydajny, bo niezrywany o świcie. Nie stoi w korkach i nie nabrzmiewa frustracją. I ta oszczędność energii dla przedsiębiorstwa i mniej dwutlenku węgla w powietrzu, gdy samochody zostaną na parkingu. Szkoda, że z koszmarnego, a nie racjonalnego powodu dochodzimy do sedna sprawy. I tylko kontrolować trudniej najmitę, choć może nie potrzebuje aż tak nadzoru, jakby się prezesowi wydawało? Jeśli realizuje zadania w wybranej przez siebie godzinie, a robi to skutecznie i terminowo, po cóż mu bat nad głową?

    Zaraz potem nadciąga ciemniejsza chmura refleksji, groźba izolacji. Za ścianami najbardziej wypasionych lokali narasta frustracja, która z dnia na dzień gęstnieje i szuka ujścia. Jeszcze rozładowuje lęk niepewnej przyszłości memami, prześciga się w mniej lub bardziej zabawnych filmikach na fejsbunia, ale tu i ówdzie puszcza parę w gwizdek hejtu sieciowego, wymierzonego w imigrantów, szczególnie Azjatów, ale nierzadko w lekarzy i pracowników służby zdrowia, nauczycieli, urzędników, rejestratorki z przychodni. Niewykluczone, że przeniesie się na powracających masowo z zagranicy, a z czasem na myślących inaczej, bo kto wie jak długo potrwa zamknięcie. Czym zakwitnie, gdy wszyscy będą mogli wyjść na ulicę? W optymistycznym wariancie zwycięża myśl o rodakach spragnionych konsumpcji, spotkań w restauracji, nadrabiających straty kinowe i koncertowe. Ale jeśli wyruszy w świat mściciel szukający odwetu? Może jednak nie, skoro wokół tylu inicjatorów szycia maseczek ochronnych, drukowania w 3D osłon dla pracowników służby zdrowia, wolontariuszy roznoszących obiady dla starszych, robiących im zakupy, wyprowadzających psy na spacer. Duch solidarności zwycięża frustrata plującego jadem? Razem z Wami bardzo chcę w to wierzyć i nie dopuszczam wrony gorszych myśli.
   
A gdy o duchu mowa, w czasie zarazy nieuchronnie przywodzi myśl o wierze. W tej kwestii - jak to u nas - podział. Nie, nie o tym politycznym myślę, że Kościół dla postępowych jest bardzo be, a dla wstecznych jedyna arka ocalenia... i pozamiatane. Gdy wędruję pustymi ulicami, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że coraz ciężej wisi w powietrzu pytanie o sens wiary. Czy już tylko rutynowa ma się dobrze? Ta w wersji ludycznej, zanurzona w bezrefleksyjnej obrzędowości i rytuale, gotowa w każdej sytuacji szukać kary za coś tam? Wyhodowana na strategii potępienia, obrazie srogiego Ojca, który tylko czeka, by strącić grzesznika w ogień lub przypiec rozpalonym pogrzebaczem za brak paciorka wieczorem, taka wiara broni się sama, bo ruguje pytania o sens. 
    
     Tymczasem idę i myślą ocieram się raczej o wiarę stawiającą trudne pytania, najtrudniejsze, bo bez ostatecznej odpowiedzi. O wątpiącą, poszukującą tak samo obecności Boga jak drogi do Jego rozumienia, czy przełożenia na nasze ułomne pojmowanie. Wiarę, która nie podnosi krzyku z obawy o zamykanie kościoła w trudnym czasie, bo przekłada to na wymóg miłości bliźniego i troski o jego stan zdrowia jak o własne. Odnoszę wrażenie, że dziś szczególne wątpliwości ma ta nieafiszująca się, zamknięta w ciszy własnego pokoju, przy świecy. Może już nie wie, o co się modlić? Uznać pandemię - w pełni ufności - za Boży drogowskaz? Prosić o rychły koniec świata stojącego na roszczeniach i żądzy? Usłyszeć w tym wołanie zrozpaczonego Ojca, wychodzącego na drogę, wypatrującego powrotu marnotrawnego? Czy jednak prosić o ocalenie i nową szansę dla ludzkości? Nawet, jeśli tak ciężko w tę odmianę uwierzyć, skoro ludzka materia pozostaje oporna wobec każdej nauki.

     Gdy ucichnie albo skończy się stan zagrożenia, ile razy padnie sztandarowe w podobnej okoliczności pytanie: gdzie był Bóg? Czemu milczał, jak w czasie bratobójczych wojen i holokaustu? Ile razy usłyszymy odpowiedź, że wcale go nie ma? Oto kolejny dowód. Może nawet kiedyś tam stworzył świat, ale o nim zapomniał. Albo ukrył oblicze i wcale nie jest miłosierny, choć tak bardzo byśmy chcieli. Jest tylko siła natury, która przy pomocy epidemii daje człowiekowi prztyczka w nos, obnaża pozorną wielkość jego panowania.

    A jeśli przewrotnie zmienić kierunek pytań? Gdzie jest człowiek, skoro nie słuchał Boga miłości, którego obraz przyniósł światu Jezus? Odrzucił Go, by ubóstwić odbicie w lusterku. Poszedł za swoim chciejstwem, pychą i pazernością. Czy nieopatrzne rozumienie czynienia sobie Ziemi poddaną, zamienione w jej totalną destrukcję i wyjałowienie - bo po nas choćby potop - nie jest zamurowaniem głosu kochającego Ojca w świątyniach, proroczych księgach, w Piśmie Świętym, w muzeum kultu? 

Takie myśli też mam idąc pustą ulicą. Że człowiek dziś, to wciąż tak samo stworzenie obdarzone rozumem i wolną wolą, ale za wszelką cenę nie daje Panu Bogu i sobie samemu szansy na miłość. Nie chce o niej słyszeć, a co ma zrobić Ojciec, żeby nim potrząsnąć i dotrzeć do człowieczeństwa, żeby spróbować obudzić miłość w miejsce hejtu? Czy ma jeszcze jakieś inne narzędzie niż sianie niepewności, lęku i trwogi, które nagle intensywnie i skutecznie nakręcają ludzką solidarność? Czy człowiek pozostawił Mu inną możliwość zawołania o opamiętanie, przypomnienie znikomości naszego tu i teraz, gdy zło przez wieki zwycięża, a historia niczego nie uczy?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Print Friendly and PDF