Byłem przekonany, że zaatakował właśnie tu, przy kościelnym murze, a narastający tłumek dawał mu odpór czym mógł. Świecą, kadzidłem, młynkiem różańca i groźbą użycia święconej wody wprost z plastikowej Maryjki. Niektóre panie, ku mojemu zdumieniu, dobywały dowody osobiste, gdy inne w nagłym pobudzeniu wyjmowały jeszcze polopirynę S i witaminę C, skitrane po kieszeniach. Paniczny ruch wskazywał, że on tu jest, że przylgnął do bawełnianej korony emerytowanego nauczyciela Stanisława i nie odpuści. Ale czym ostatecznie zwabił rzeszę wiernych, że stłoczyli się wokół stolika z przetartą szachownicą turystyczną?
Rozłożone kartki przyciągały lepiej niż sprzedaż płynów dezynfekujących, toteż skołowany pospieszyłem w nadziei, że to zapisy na tajemną miksturę ochronną, wzmocnioną obrazkiem ze skuteczną modlitwą w intencji. Niestety, były to zapisy na Dudę, w dodatku do następnej kadencji rozpuku. Przekonywała o tym Pani Ziuta, wrzeszcząc z siłą pielgrzymiego megafonu, że trzeba na prezydenta głosować, bo inaczej koronowany nie odpuści. Karą jest za wszystkie pedały, fobie i homo zagrażające rodzinie! Za tęcze, inwitry i brak szacunku dla prezesa Polski. Ta Sodoma, przez komunistów nasłana, nie daruje lokalnej Gomorze, więc kto nas wybawi jak nie prezydent nasz kochany? … albo za sznurki szarpany, bo nie dosłyszałem. Wiatr przemian za szybko rozwiewał nuty spod Ziuty. Dobiegł mnie jeszcze strzęp o lewactwie, że próbowało grypy ptasiej i świńskiej, zalania kraju aborcją, ale Andrzej nasz kochany wygrywał i wygra, bo chodzi do kościoła, a jak chodzi, to wybroni od głodu i pomoru. A teraz nawet inflacja jest od niego, żeby mniej kupowały i zgorszenia nie siały zboczeńcy, dziwki i alfonsy od tych feministek ze żrąco macico! Głosować trzeba, podpisać trzeba, bo chodzenie do kościoła coś tam... dokładnie nie słyszałem. Ziuta zrobiła protezkę na enefzet, więc ma luzy w wymowie.
W poniedziałek chciałem kupić coś na tę sraczkę, bo medialna zapowiedź zbliżającej się zarazy, pomnożona przez paski z instrukcją mycia rąk, nieuchronnie wróżyła trudności z wyrobieniem na zakrętach nawet mojego M2. Jelita mogły nie przetrzymać dawki światowego terroru zmutowanego białka. I wcale nie pocieszał fakt, że rocznie na drogach kraju ginie więcej ludzi, niż zwinie się stąd przy udziale koronowanego cwaniaka. Nikt jakoś nie rwał się z takim zapałem do zwalczania lawinowo rosnącej liczby bezmózgów za kierownicą. Wszak to plaga swojska, na własnej krwi hodowana, a wirus z Chin, obcy, wiadomo, ma moc.
Nie przerażenie odrzuciło mnie jednak od drzwi apteki, nawet kichanie plotkary Ryczkowskiej nie zmogło. Oto magister Zosia wymiatała półkę z ostatnich opakowań rutinoscorbinu, a do kieszeni pchała rutinaceę w kilku pudełkach, pod naporem głosów szamoczących się kobiet. Magister Kasia uspokajała kogoś z kolejki, desperacko dopominającego się reglamentacji Fervexu i Nasivinu. Od progu tłum żądał wydawania po jednej maseczce i listku scorbolamidu. Apokalipsa oddalona o lata świetlne od wydumanej sraczki, przekonała, że lepiej będzie jak znajdę sobie inny cel, byle dalej od zbiorowej paranoi.
Odizolowany kabiną samochodu porządkowałem galopujące myśli, by ułożyć listę zakupów. Soki warzywne, kawa, pomarańcze, woda do prasowania, a i dżem do tostów wyszedł po cichu. Dobrze będzie wziąć ogórki kiszone do walki z cukrem albo nadciśnieniem, nigdy nie pamiętam. Wiele wskazywało, że i tu wierzeje otworzy Mordor hipermarketu, któremu trzeba będzie stawić czoła. Co tam musiało się dziać w zestawieniu z apteką? O dziwo nic. Najpierw ciszą zaatakował podziemny parking. Samochody można było policzyć bez wyciągania dłoni z kieszeni. Pośród regałów kręciły się jednostki, choć był tani emerycki czwartek. Czyżby panika zatrzymała ludzi w domu? Śledzili wiadomości zapomniawszy o powszednim chlebie konsumpcji?
Przez ułamek chwili prawie w to uwierzyłem. Wszedłem między „kaszę, ryż i makaron” a „dodatki piekarnicze”. Tu już nie tylko alejka świeciła pustkami, ale i półki. To było jak błyskawicznie cofany film w tunelu do światła. Już stałem w najczulszych latach PRL-u. Oto dowód, że pamięć historii przenoszona jest z pokolenia na kolejne. Czeka na stosowny moment, by instynkt dał znak oczyszczaniu regałów ze wszystkiego. Ruszyłem dalej, przygotowany, że w następnym rzędzie znajdę ocet i ostatnie byczki w sosie pomidorowym, zestaw, którego nigdy próbowałem, ale widać nadszedł czas. Nagle myśl przeszył blask jasności, niby ze złotego zęba ukraińskiej kasjerki: więc tu się skrył nikczemnik! Wirus wlazł między sklepowe wózki i zacisnął czachy koroną swojego pobratymca, pierdolca szarego. Otumanił, omamił, przygniótł paniką do palety, i wymusił powszechny wykup. A mnie, zamiast truskawek w dżemie, zostawił równie podejrzane, co enigmatyczne owoce leśne. Wszystko inne wyczyścili, wyżarli, wywieźli zainfekowani potężnym kuku na muniu. I co teraz?
Uruchomiłem oczy duszy, ale łzami podeszły. O co ten żal? Że kakałka nie ma? Że dziecko westchnieniem osłodzi wspomnienie czekoladowego budyniu? Nie, zdecydowanie głębiej tkwiła rozpacz z powodu utraty wiary w suwerena. Na nic mu XXI wiek, cywilizacja i dwa tysiące lat kultury judeochrześcijańskiej, na nic wiara! Psu na buty rozum i mądrość ludowa, gdy tańcuje na śmietniku historii.
Tylko, na miłość Jarosława Odnowiciela, co oni zrobią z wykupionym?! Będą miesiącami żreć makaron z buraczkiem tartym? Zagryzać fasolą z puszki? Może pójdą do krainy refleksji? Przejedzeni i w oparze bąków absurdu, odpuszczą konsumpcji? A gdy usiądą na dupie i przekręcą w zamku klucz? Odkryją rozmowę, miłość nieznaną, rodzinną legendę, kino mistrzów i książkę? Skończą się uliczne korki, przerzedzą tramwaje, przybędzie miejsca w autobusach? Zwolnią biegu? Znormalnieją?
Rozmarzyłem się. Poryw optymizmu uniósł mnie zbyt wysoko. A jak mówi poeta: im wyżej wzlecisz, z tym większym hukiem zarysujesz czerep o krawężnik. Lądujemy. Wszak internetów paskuda nie ruszy, a tam mądrości nie przybędzie. Szybciej niż rzeczywisty wirus zrzuci korony, pognają na powrót do sklepów, knajp i pubów, do galerii handlowych i … po drodze wyrzucą na śmietnik zgromadzoną panikę razem z puszkami, kaszami i niedojedzoną chińską zupką. Gdy z telewizora puszczą nową medialną paszę pod wypas trzody, tłum znowu ruszy, jakby nie było wczoraj.
Na katechezie mojego dzieciństwa pewien ksiądz z przekąsem przypominał najgłówniejszą z prawd wiary: łaska Boska i głupota ludzka nie zna granic. Z pewnością Stwórca szybciej odwoła pierwszą, niż druga przeminie. Tego akurat jestem pewien. A co zostanie z optymizmu zamknięcia w M2? Rodacy nauczą się myć ręce?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz