Co mam zrobić z tą wiedzą? Po jaką mi ona cholerę? Mam się spinać? Zrezygnować z lektury, bo za długo potrwa i na przystanku nie doczytam? Czy ktoś broni dokończyć w autobusie? W galerii nie podołam, gdy ukochana mierzy szesnastą sukienkę i ma przed sobą cztery bluzeczki? A może dostajemy tak info, że artykuł, to ledwie zaśmiecacz głowy i daruj sobie, lepiej budyń zamieszać, bo tu rzecz pewna: do ugotowania w pięć minut? Skoro tekst krótki, może wypada przerzucić jego poznanie na czas wypróżniania, w sam raz wpasuje się w treść i jakość czynności?
Skąd jednak pewność, że akurat tyle minut zajmie lektura, choćby bez zatwardzenia? Skąd redakcja wie, czy dla zgłębienia sensów ukrytych, których dokopać się myślę, nie potrzebuję przerywników? Może mam ochotę na sok pomidorowy między wersami, a pozostawiony od wczoraj w lodówce akurat obrósł futrem błękitu i trzeba skoczyć do Lidla po nowy? Idąc wszak często we łbie mielę już przeczytane! A może między akapitami muszę zachłannie zaciągnąć się wonią laczka swojego albo równie łapczywie pociągnąć z kapcia wybranki serca? Może dla zgłębienia idei przewodniej muszę przemierzyć odległość pokój-łazienka-kuchnia-pokój, z przerwą na aromat bulgoczącego krupniku? Może trzeba ugryźć marchewkę, choćby przy drugim przecinku i siorbnąć łyk zimnej kawy po każdej kropce dla urozmaicenia pożywek wszelkich? I co? Zawiodę redakcyjny licznik i lektura do bani czy czytelnik do gazu, bo sprawności nie zaliczył?
Czemu ten komunikat jest przypadłością internetową? Te same czasopisma w wersji papierowej, przy tych samych tekstach, nie umieszczają czasu trwania lektury. Czyżby to był czas inaczej mierzony? Bezwartościowy marketingowo, bo powiązany z fizycznym wysiłkiem przewracania kartek, zaginania grzbietów i niepodążania za wyskakującą reklamą? Czy też chodzi o to, że obcując z papierową lekturą czytelnik nie musi wybierać pomiędzy drukowanym a brzdękiem trajlerów środków na odchudzanie, między wzdłużnym przypiardem pani z lokami a linkiem wywiadu na podobny temat? Kto ma czas na periodyk papierowy, ma moc zawieszenia temporalnego. Zyskał komfort nieznany internautom, którzy lekturę artykułu muszą wpasować między odciągacze wzrokowe. Papierowy druk zasługuje na większy szacunek dla autora, bo choć to ten sam periodyk, to jednak inny.
Właśnie! A jak czuje się autor widząc swój tekst w sieci z nagłówkiem: „czyta się 7 minut”, jeśli praca związana z napisaniem felietonu, eseju, szkicu, reportażu pochłonęła tydzień albo miesiąc jego życia? Pogratulować redakcji empatii i głębi wyobraźni edytorom od modnej zabawki na czas lektury, trwającej ciut dłużej niż prognoza pogody na wieczór. Mamy zatem nowy rodzaj ignorancji, jeśli nie pogardy dla nadawcy i odbiorcy, ale też swoistego poganiacza: „no dawaj, stary, dawaj, jeśli nie zmieścisz się w normie, coś z tobą nie halo i właśnie umyka ci niezawodny sposób na wągry poniżej”. A tymczasem w papierze wolność, choćby i z pryszczami! Czytelnik, dla którego lektura ulubionego pisma jest relaksem i nagrodą po ciężkim tygodniu pracy, zasiada o poranku w sobotę i czyta. W niedzielę po obiedzie rozsiada się w fotelu na werandzie i w poważaniu ma jedenaście minut albo dwadzieścia jeden. Czerpie satysfakcję z możliwości obcowania z myślą wybranego autora, podyskutuje z publicystą, który zawsze wie lepiej i to jest priorytet. Zwłaszcza, gdy dla lektury kilku tekstów zrezygnował ze spaceru z teściową albo z kolacji ze znajomymi, co od miesiąca próbują pochwalić się kamiennym piecem do pizzy.
Tak sobie myślę, że nawet nie tyle szacowane minuty zmagania tak bolą, jak dokucza intuicja, że znajdują się w pismach programowo przeznaczonych dla ludzi kochających czytanie i to miłością coraz mniej odwzajemnianą, podobnie jak poznanie i refleksję. Tygodniki branżowe, społeczne, literackie, pisma kulturalne, to właśnie ich redakcje uprawiają proceder, który wydaje się być irytująco niestosowny. Tu najważniejszy jest temat, nazwisko publicysty, zagadnienie, wymiana myśli, polemika, a nawet konfrontacja, a nie czas lektury!
Gdyby rzecz dotyczyła prasy bulwarowej, regionalnej, sensacyjnej czy portali plotkarskich, kulinarno-modowych, ostrzeżenie o długości trwania czynności zdałoby się bardziej na miejscu. Wiadomo, że odbiorca obyty ze skaczącymi obrazkami, z pilotem i myszką bardziej niż z drukiem, funkcjonujący w warunkach nieustającego multitaskingu, może doznać nieodwracalnych zmian w mózgu podczas siedmiu minut czystej lektury. To może grozić samopoczuciu, a nie daj Panie, z rozpędu sięgnie po jedną książkę w roku! Ale te redakcje doskonale wiedzą, że ich target nie przebrnie przez trzynastominutowy reportaż, więc nie ma co straszyć. Tak długich tekstów zresztą tam nie ma, bo mogłyby doprowadzić do wstrząsu anafilaktycznego i jest wysoce prawdopodobne, że dwunastominutowa lektura jakiegokolwiek artykułu zagroziłaby bezpowrotnie utraconą zdolnością do przeglądu „Pudelka”, „Faktu”, „Pani domu” czy „Newsweeka” i dziennika naszego albo obcego. Nawet lektura rozłożona na cztery raty po minut pięć nie zabezpieczy tożsamości adresata i nie da gwarancji jego zdrowia psychicznego. Nieszczęśnik osunąłby się w fotelu z czytnikiem, tracąc kontakt z Barwami szczęścia, Koroną królów i być może już nigdy nie zobaczy jak oni śpiewają.
Istnieje wszak pewna pokusa, żeby ustawowo nakazać prasie popularnej, papierowej, drukowanie czasu trwania lektury i to przy każdym tekście. Miałoby to walor pedagogiczny. Czytelnicy ze stoperem w garści mogliby rywalizować, poprawiać czas dochodzenia w lekturze do poziomu oczekiwanego przez redakcję. Rzeczona redakcja zaś mogłaby nagradzać dyplomem i roczną prenumeratą tych, którzy dowiodą, że potrafią głośno czytać w wyznaczonym limicie czasowym, zdobywając laury na podstawie dostarczonych filmików z lektury. A mistrzowie mogliby otrzymać breloczek i otwieracz do piwa, jeśli zgodzą się na udział w ankiecie potwierdzającej zrozumienie tekstu w „Super Expressie”. I jest cel! Jest idea! Odstąpię w gratisie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz