czwartek, 31 maja 2018

Nawrócona

    Patrzyłem z trwogą, gdy Madzia wręczała mi butelkę wody, a w drugą dłoń wciskała torbę z zakupami. Ruszyła w stronę kobiety z dwójką dzieci. Młoda mama nie patrzyła na dziecko pochłaniające loda na ścieżce rowerowej. Od czasu do czasu odrywała wzrok od własnej dłoni i przenosiła na wózek z młodszym, po czym wracała do poziomkowej rozkoszy, topniejącej w zastraszającym tempie. Maluch na ścieżce, kilka razy szczęśliwie omijany przez jadących, nic sobie nie robił z zagrożenia, a tego Madzi wyraźnie było za wiele. Znam jej temperament krzyżowca w poszukiwaniu krucjaty i już niespokojnie liczyłem świadków naciągającego gradobicia, które gromadzi się nad bezmyślną loszką z potomstwem. 
    W tym momencie, zupełnie niespodziewanie, zobaczyłem uśmiech Madzi i o dziwo nie należał do zjadliwych:
- Przepraszam, nie wiem, czy pani zauważyła, ale to ścieżka rowerowa. Bardzo pani ryzykuje pozwalając dziecku na jedzenie w tym miejscu. Chyba jest pani jego mamą, prawda?
    Dziecko zdaje się szybciej zrozumiało grozę sytuacji i samo wróciło na chodnik, gdy niezborna rodzicielka stała nieruchomo, a jej szczęka coraz bardziej odczuwała siłę grawitacji. 
zdarte kolano
Teraz wzrok przykuwało kolano powracającej Madzi. Było ozdobione kilkudniowym strupem, jak u małego urwisa, co dodawało komizmu sytuacji. Nie znałem jej takiej, więc kusiło, żeby dociec przyczyn niespójności wizerunkowej:
- To musiało cię sporo kosztować, co? Nie chciałaś straszyć dzieci awanturą? Śliny zabrakło? Bo jak cię znam, powinnaś strzyknąć jadem, spojrzeniem wdeptać babę w ziemię i ściągnąć larwiksa na chodnik.
- Ba, normalnie wbiłabym ją w polbruk razem z wafelkiem, a w szczeliny mlecz bym zasiała! – Warknęła zabierając ode mnie torbę i mineralną. – Tylko taka normalność w ciężkim przypadku nie zadziała, nie kumasz?
- Czyli pedagogika przez szok? Chcesz powiedzieć, że spodziewała się łomotu, a nie serdeczności, bo zbliżałaś się krokiem Kmicica dobywającego szabli? 
- Może tak, może nie. Serdeczności nie zna, mogło zadziałać. Jej truteń lutuje ją w ramach gier i zabaw małżeńskich i nic, uodporniła się. A spokój i uśmiech życzliwości poniewiera nią i zawstydza. Choć z drugiej strony... chyba nie przypuszczasz, że ta mszyca w poziomkowym lodzie zna wstyd?
- Niepokoi mnie prędkość, z jaką dopada cię dojrzałość w relacjach społecznych, może loda ci kupię? Upał dziś taki.
- Dziękuję, to nie gorączka. Ja też tak ze wstydu. 
- Nie bardzo rozumiem.
- Przejażdżka rowerem i jej skutki. – Wskazała na kolano. – Pierwszy raz wybrałam się w butach wpinanych w pedały i było super, dopóki wiewiórka nie zeskoczyła z drzewa. Zatrzymałam się bez problemu, ale mózg niezwyczajny do wynalazków, nie zdążył powiadomić, że wypada stopy wypiąć… i upadek był wielki, aż pod kaskiem zadzwoniło. Jakoś pozbierałam te moje przeszczepy. Przeprosiłam rowerek i zwlokłam się na ławkę. Krew trochę się sączyła, ale bez przesady. Polałam wodą z bidona i czekam aż przyschnie. 
    I nagle go widzę. Podchodzi zdecydowanym krokiem i odpina klapę torby, takiej listonoszki przewieszonej przez ramię. Facet nie budzi zaufania, choć zwyczajny. Stylówa z poprzedniej epoki: spodnie z materiału, koszula w kratkę, kaszkiet jasny, sandały na skarpety, taki Janusz cieszący się ostatnią godziną przed drugą zmianą. Ale idzie zdecydowany, patrzy na moją krew z kolana, do torby sięga...
- Byłaś gotowa na śmierć? Spluwę miał? Mściciel rozjechanych winniczków albo seryjny morderca kolarzy przypiętych do pedała?
- Mówiłam, żebyś odpuścił lekturę kryminałów. Nie służą ci, ale jest coś na rzeczy. Chciałam zaprotestować, że z tym kolanem jeszcze pożyję, nie trzeba dobijać, a on  z torby tubkę jakąś wyciąga, z cyrylicą na etykiecie, i mi podsuwa:
- Posmarowat nada – uśmiecha się spod tej czapki, bo widzi moje obawy – dobra masc, indyjska, my przywozim z Ukrainy, nie boi. 
    Skinęłam oniemiała i na wszelki wypadek smaruję, żeby go nie drażnić. Breja nogi nie urwie, myślę i uśmiecham się, najwyżej zapiecze i nic nie da. W tym czasie on znowu do torby sięga. I już boję się myśleć, jakie cudo wyjmie, ale widzę w jego dłoni plaster z opatrunkiem, a na twarzy uśmiech. Nawet trzeźwy był, więc odszczekuję w myślach każde złe słowo wypowiedziane do wczoraj w tramwaju pod adresem tej nacji. Wstyd mnie ogarnia na myśl, że żaden mój rodak nie rwałby się z życzliwością bezinteresowną.
- I tak normalność zawstydziła dziewczę, co?
- Pewnie, zwłaszcza, gdy nie od swoich przychodzi. Gdzie my w ogóle żyjemy? Wzruszył mnie, serio, krzyknęłam za nim: dziękuję i miłego dnia, ale tak z bezradności i zawstydzenia raczej, co mogłam jeszcze? Kurczę, a on odwrócił się i uśmiechnął. I to był uśmiech posłany tym wszystkim Sebom z orłami na klacie i dresie, pomyślałam bezwiednie. Rozbrajający. Uśmiech życzliwości, która nawet nie zaprząta głowy dobrymi uczynkami w imię czegoś tam. Odruchowa, a ilu na to stać?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Print Friendly and PDF