sobota, 10 grudnia 2011

Wrażenie wiary

Są ochrzczeni, ale nie czują się częścią wspólnoty katolickiej. Biorą udział w tych rytuałach religijnych, które sami wybiorą […] Na mszy świętej pojawiają się rzadko. Mówią, że nie mają problemu z wiarą w Boga, oni mają problem z Kościołem. Tak o swoich bohaterach pisze Sylwia Szwed, autorka reportażu „Jezu, to nie fair” („Duży Format”, 01.12.2011). Autorka zastrzega, że nie tworzą oni żadnej wspólnoty i nie wiedzą nawzajem o swoim istnieniu. I to jest prawda. Każdy z nas może wskazać podobne osoby w swoim bliższym i dalszym otoczeniu; w rodzinie, wśród krewnych czy wśród sąsiadów i kolegów z pracy. Zdaje się, że pojęcie „wierzący niepraktykujący” jest dziś równie powszechne jak „Polak katolik” i może, dzięki Bogu, z czasem wywoła podobną obojętność, bo im więcej epatuje się podobnymi określeniami, tym mniej emocji one wywołują, pospolicieją i powszednieją, aż całkowicie przestaniemy przypisywać im jakąkolwiek moc.

    Zastanawiać może jednak fakt, dlaczego polski Kościół w powszechnej opinii i w medialnym ujęciu jest dziś tak skrajnie podzielony na zatwardziałych obrońców jedynie słusznej formy wiary i na tych letnich rytualistów, jakby zniknęli ludzie głębokiej religijności. Pierwsi występują jako zgorzkniali pieniacze, nieugięci obrońcy oblężonej twierdzy, wylęknieni i niezdolni do zdrowego dystansu wobec inności, agresywni wobec każdego, kto myśli inaczej. Drudzy chodzą na łatwiznę i pogubieni w gestach nie potrafią się odnaleźć. Nie stać ich na wysiłek poznania głębi tego, co krytykują lub negują nieco a priori, bez potrzeby poznania szczegółu. Ale też patrzą z jakąś tęsknotą i żalem, że nie mogą być ani prawdziwie wierzący, ani konsekwentnie niepraktykujący, więc lewitują pomiędzy jednym a drugim.

    W omawianym tekście pojawia się charakterystyczna postać Marii, 27 letniej dziennikarki, w której postawie, niczym w soczewce, skupia się podejście do wiary bardzo charakterystyczne dla znacznej części rodaków. Z premedytacją zacytuję kilka zdań tej wypowiedzi, nie po to bynajmniej, żeby czepiać się mniej lub bardziej konkretnej kobiety, ale żeby przyjrzeć się zachowaniom osób, które koniecznie chcą obwinić Kościół – rozumiany jako połączenie wspólnoty, tradycji, wiary i Boga – a siebie usiłują zwolnić z wszelkiej odpowiedzialności za jakość tejże wspólnoty i wiary lub niewiary w ich własnym wydaniu.

Maria mówi: to był dla mnie pusty rytuał. Teraz śpiewamy, potem klęczymy, następnie siadamy. Boże, żeby była wolna ławka! Kazanie przesypiamy, myślimy o własnych sprawach. Aż chce się zapytać: czy wszelkie katechezy bohaterka też przesypiała? Zdaje się, że do matury dosyć czynnie „uprawiała rytuały”, a więc gdzieś miała szansę usłyszeć, co się dzieje i po co w czasie każdej Mszy. Podejrzewam, że na wielu rekolekcjach parafialnych mogła pobrać nauki, z których wynikało, z czego składa się Eucharystia i która część co oznacza i co daje. Miała dostęp do lektur objaśniających drogę do zbawienia, sens przeżywania pamiątki ofiary Jezusa, miała dostęp do czasopism katolickich na różnym poziomie, a jednak nie korzystała. Jeśli dziś, jako dorosła osoba z wyższym wykształceniem, mówi o pustym rytuale, to prawdopodobnie zabrakło inteligencji albo wiary właśnie, albo woli poznania i wejścia w tajemnicę Eucharystii. Nie było chęci przełamania własnych ograniczeń i zbliżenia się do Chrystusa na tyle uczciwie i szczerze, żeby poczuć mistyczną rzeczywistość skrytą w gestach i wypowiadanych słowach. Jeśli utkwiła na poziomie pantomimy, spektaklu gestów, na poziomie możliwym co najwyżej dla nastolatka i nie dała sobie szansy przejścia na wyższy poziom poznania, trudno dziś mieć żal do Kościoła, że statystyczna Maria podaje się za wierzącą ignorantkę i można Bogu dziękować, że przynajmniej uczciwie nie praktykuje dalej. Po co ma tracić życie na puste gesty?

    Dlatego też Maria nigdy nie odczuwała, że liturgia to wielkie przeżycie, a raczej ciężki obowiązek (Cholera, trzeba wstać, pójść i wystać swoje). Chodziła regularnie na msze z nadzieją, że uwierzy. Że zobaczy w tym sens. Ale tak się nie stało.

    Ciekawe jaką metodą miało się to stać bez wkładu własnego? Zdaje się, że wszelkim Mariom i Marianom tego pokroju, przeszkodą na drodze wiary są oni sami. Przynajmniej dopóki chodzą na siłę do kościoła, ale nie odważą się pójść na spotkanie z żywym Bogiem, który objawia się tylko ludziom gotowym podjąć trud poznania. Bóg nikomu nie pcha się z butami w życie, oczekuje uczciwego zaproszenia ze strony człowieka. Dopóki zwolennicy ciężkiego rytuału nie idą na spotkanie z osobowym Bogiem, którego obecności pragną we własnym życiu, a zamierzają jedynie ograniczać Jego obecność do murów kościoła, nie pomoże im ani zmiana duszpasterza czy wyznania, ani tym bardziej wybieranie jak w hipermarkecie tych rytuałów, które są łatwo dostępne i wygodne w użyciu.

    Maria jednak ma głębokie wrażenie, że Bóg jest obecny w jej życiu i pomaga, kiedy na czymś jej zależy. Od czasu do czasu z nim rozmawia, nie potrzebuje pośredników. W tym wyznaniu można się pogubić, przyznaję. Kto tu jest dla kogo bogiem? Maria bogiem dla Boga, czy jednak Bóg ma szanse dotrzeć czasem do Marii jako Pan jej życia i śmierci, Stwórca i kochający Ojciec? Oczywiście pod warunkiem, że ona na to pozwoli od czasu do czasu. A może wrażenie wiary, to jednak wrażenie obecności dżina na zawołanie? Coś w stylu: jak będę potrzebowała Twojej pomocy, to potrę lampkę łapką i wtedy drzyj zelówki, żeby spełniać moje życzenia. A jak spełnisz, zmykaj do swojej lampki do następnego roszczenia i niczego nie oczekuj. Gdy zaś pewnego dnia nie spełnisz moich zachcianek, to żaden z ciebie bóg, i nie licz, że będę pamiętać o tym, co dostałam pięć i piętnaście lat temu, żadnej wdzięczności, w końcu po co cię mam?

Maria w pogubieniu swoim ma jednak pragnienie łączności z Chrystusem eucharystycznym, gdy mówi: teoretycznie wiem, co oznacza Komunia Święta. Chcę w to wierzyć, ale nie czuję, że biorąc opłatek, spożywam ciało Chrystusa. A co miałaby czuć, przepraszam? Smak krwi i mięsa? Zobaczyć oślepiający blask łaski? Usłyszeć anielskie chóry? Jeśli zaraz potem wyznaje, że ostatni raz u spowiedzi była osiem lat temu? Może zatem zapomniała, że prawdziwa wiara, to nie fast food. Tu nie ma w pięć minut smacznie i ciepło. Żeby czuć, że spożywam ciało Chrystusa, trzeba trochę popracować nad sobą, postarać się wspomóc łaskę daną od Boga, daną tym, którzy uczciwie o to proszą, trudzą się ze swoim życiem, potykają się o własne słabości, podnoszą się, znowu upadają, ale za każdym razem uczciwie i z nową wiarą jednają się z Bogiem przez sakrament pokuty, walczą o lepsze „ja” i powoli dorastają do głębi wiary. Nie dzieje się to bynajmniej bez wysiłku, przy pomocy magicznych gestów, ale przede wszystkim przy wzrastaniu w codziennej łączności z Bogiem, przez pogłębianą modlitwę, lekturę Pisma Świętego, codzienne szukanie Boga także w drugim człowieku, w przełamywaniu siebie wbrew sobie i w najbanalniejszych, bezinteresownych gestach dobrej woli, ot choćby w parkowaniu samochodu z myślą o pozostawieniu miejsca drugiemu, choć o to nie prosi. Dopóki człowiek nie uczyni pierwszego kroku w stronę poznania rzeczywistości dobra i miłości, Kościół w każdym czasie i w każdej formie będzie tylko teatrem gestów, który da się obwinić o wszystko, tylko po co? Doskonale wiemy, że w Kościele przeważają ludzie słabi i ubodzy duchem, bo nie potrzebują lekarza ci, co dobrze się mają. Mocni zaś i święci żyją w ukryciu, zwyczajnie nie są medialni.

7 komentarzy:

  1. A może Maria, nieco nieświadomie, opisując swoje odczucia, opisała stan polskiego kościoła?

    Kościół zdaje się być jak kiepski teatr.
    Ksiądz prowadzi mszę z pamięci, nie ma w tym inteligencji, próby nawiązania kontaktu z wiernymi, jest wygłaszanie kwestii z piedestału, potem zbiórka na tacę i dzień zaliczony.
    Wierni natomiast... siedzą, wstają, klęczą, powtarzając te same od lat kwestie. Nie ma między nimi interakcji, poczucia wspólnoty. Każdy jest sam.

    Trudno w takim kościele odczuwać radość obcowania z bogiem, trudno zbudować poważną więź. Zbudować wspólnotę w wierze.

    Gdy na to nałoży się hipokryzję wiernych i hierarchów, instrumentalne traktowanie dogmatów, przykazań i nauk kościoła...

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetny tekst. Przyznam, że dawno czegoś takiego nie czytałem. Aż chciałoby się posłuchać takiego kazania. Swoją drogą, ma Pan rację - jak ktoś szuka wiary, to poprzez historie i teksty świętych ją znajdzie, a msza nie będzie musiała być show, aby stanowiła przeżycie. Zresztą, co do samych przeżyć... kto powiedział, że to ma być jakieś wielkie przeżycie? W dobie szprycowania się narkotykami; bodźcowania ze wszystkich stron, ludzie nie chcą postrzegać religii jako źródła obowiązków, lecz szukają wrażeń i to już stanowi dziwne wypaczenie. Religia, jak podkreśla wielu świętych, ma nas prowadzić do pokory - mamy upodabniać się Jezusa. Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  3. Boga mozna znalezc wszedzie. W teczy, w deszczu, w sloncu.Bo Bog jest przeciez wszedzie. I nie jest tylko w kosciele i na pielgrzymkach.

    Zorganizowana religia ma mi nie wiele do zaproponowania.Uwielbiam moje zycie i klaniam sie wszystkim i wszystkiemu. To jest moja forma celebrowania tej Wielkiej Obecnosci, ktora wybieram nazwac Bogiem.

    OdpowiedzUsuń
  4. Do postu niżej: wiesz, po pierwsze nie da się być człowiekiem autentycznym kłaniając się wszystkiemu i wszystkim - zabijanym i zabójcom. Podejrzewam, że wiele osób zaczynało od takiego pojmowania religii, ale wraz z rozwojem duchowym to się zmienia (podejrzewam, że nie masz więcej, niż 20 lat). Fundamentalne znaczenie dla religii ma odrzucenie solipsyzmu lub egocentryzmu; zaakceptowanie, iż nie tylko religia jest dla mnie, ale to przede wszystkim ja jestem dla religii. ...najzwyklejsza pokora.

    OdpowiedzUsuń
  5. Tomku, nie rozumiem sformulowania "ja jestem dla religii".A na temat pokory...Akt pokory jest o d. potluc jesli nie stoi za tym milosc. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  6. Polecam tez pare ksiazek napisanych przez John S. Goldsmith.Nie wiem,czy sa przetlumaczone na polski.

    OdpowiedzUsuń
  7. No właśnie tego typu myśl "uprawiałem" jakieś 10 lat temu, gdy byłem jeszcze niepełnoletni. Kogo ja mógłbym Ci polecić? John Newmann, Wittgenstein, Peirce... Cóż mogę powiedzieć, bardzo wiele osób zaczynało od myślenia, które przedstawiałaś, ale niestety trudno uzgonićje z doświadczeniem. Co do zdania - "ja jestem dla religii" - to nie Bóg jest częścią planu naszego życia, lecz raczej my częścią Bożego planu. Jeśli się temu zaprzeczy, to trudno przyjąć jakąkolwiek religię nie popadając w sprzeczność z naukami realnymi i formalnymi. Nie będę się tu rozpisywał na ten temat, gdyż podstawą jest przynajmniej dobra znajomość Wittgenstaina, Pascala, Peirca...

    OdpowiedzUsuń

Print Friendly and PDF