piątek, 17 czerwca 2011

Kultura wzywa: nie drzyj ryja

Wsiadłem do wagonu rzekomo szybkiej miejskiej kolejki w porze, gdy przyzwoici ludzie usiłują dośnić piękniejszą rzeczywistość, nim złamie ich nowy dzień. Nie, to nie było deja vu, to był normalny codzienny widok. Po lewej ta sama pani już w blokach startowych, bo musi przemierzyć dwa wagony, zanim wyjdzie na peron następnej stacji. Z prawej od miesięcy ten pan, z poszarpanym modlitewnikiem w garści, porusza wargami zawsze w jednakowym rytmie. Obok tajemnicza pani od zbytecznej powieści, z wyrysowanym półuśmiechem Giocondy zapisuje kolejną stronę zeszytu. Nagle, w tej bezpiecznej stałości, ukłuł mnie w oczy obcy szczegół. Ktoś nie uszanował drzwi zamkniętej toalety, która od zawsze powstrzymuje barbarzyńców przed zasikaniem miasta, że o grubszym kalaniu nie wspomnę. Kłujący oko dodatek okazał się mało wybredną, biało-czarną nalepką. Szarpnął umysł z letargu i przebudził do interpretacji. Nie ma bowiem większego porannego nieszczęścia niż umysł wyćwiczony przez lata do reagowania na bodźce sugerujące wieloznaczność przekazu. Tym razem z naklejki wyzierała przekreślona twarz o otwartych szeroko ustach, a pod nimi, zamiast brody, klawiatura telefonu. Nad rysunkiem widniała dobitnie wybrzmiewająca prośba: „nie drzyj ryja, oddzwoń jak wysiądziesz”. Może przekręciłem słowa, po całym dniu ciężkiej pracy dokładnie ich nie pamiętam, przepraszam autora, ale skoro idea idzie za mną cały dzień, jest najważniejsza.

    To jedna z nielicznych słusznych kampanii społecznych, która bardzo mnie ujęła i rozczuliła. Poparłem przekaz całym zmarszczeniem mózgu, gdyż o głośne wsparcie nikt nie wołał, niczym do darcia ryja z entuzjazmu nie zachęcał. Podobnie jak wielka część rodaków, nie przepadam za koniecznością gwałcenia uszu nieustannym podsłuchiwaniem cudzych rozmów telefonicznych. Z jakiegoś powodu przypadkowi ludzie zmuszają nas do tego w tramwaju, autobusie, na przystanku, w przychodni, w sklepie osiedlowym czy w ciasnej poczekalni dentysty. W pociągu ten gwałt na współpasażerach potęgowany jest przez stukot kół żelaznych. Dobrze, że naklejka o tym przypomina, że widnieje z taką samą siłą rażenia jak „nie wychylać się”, czy „uwaga na kieszonkowców”. I gdy już byłem gotów napisać pean na rzecz pomysłodawcy błagającego o szacunek dla uszu współpasażerów, dostrzegłem podpis: „Gdańsk. Kultura” albo jakoś tak.
Coś zgrzytnęło. Jak ma się zatem zdecydowane: „nie drzyj ryja” do „kultura”? Dysonans poznawczy obezwładnił na moment radość słusznego apelu. Z osobistą kulturą, z kulturą języka niby nie ma wielkiego powiązania, ale może tak ma być? Jednak to kulturalni ludzie odmawiają sobie darcia buzi przez komórkę, zwłaszcza, gdy kolej miejska i za chwilę wysiadają i mogą rozmawiać do woli, o dwa tony ciszej. Do mniej kulturalnych trzeba dotrzeć z komunikatem na ich poziom werbalny. Dostosowanie komunikatu do możliwości odbiorcy, to zdaje się podstawowa zasada skutecznego porozumienia. Czyli, jak mówili starożytni Rzymianie w pewnych intelektualnych kręgach: „jak nie pierdolniesz, to nie zrozumie”, co zdawałaby się potwierdzać siła wyrazu omawianego manifestu kultury.


    Jak to jest z tym przykładem kultury? Idzie z góry czy z dołu? Czasy ogólnego relatywizmu wartości z pewnością nie dają łatwej odpowiedzi. Możemy co najwyżej odczuć, że zabraknie jej nawet tam, gdzie powinna świecić przykładem, nawet w kinowych ciemnościach. Obserwowałem to zjawisko jakiś czas temu, w warunkach iście szklarnianych dla kultury osobistej, i to z wyższej półki. Mam na myśli oczywiście korzystanie z telefonu w miejscach publicznych, jako przejaw zachowań okołokulturowych.

  

Właśnie prezentowano najnowsze dzieło Lecha Majewskiego, „Młyn i krzyż”. Seans miał miejsce w maleńkim kinie studyjnym, jak przystało na czterystutysięczne miasteczko, gdzie z ambitnego filmu nie wyżywi się żaden z trzech składów kukurydzy, przypadkowo zwanych kinem. Studyjne ma co prawda swoje niedogodności w postaci przetartych, skrzypiących foteli, braku klimatyzacji, czy niewielkiego ekranu, ale takie kino ma też swoje ogromne zalety, jak pomyślałem w wielkiej naiwności swojej. Nie ma w nim smrodu i trzasku popcornu, upierdliwego szelestu papieru, nie ma bekania z powodu coli i nie ma reklam. I gdy już człowiek zapada się w sobie, w objęcia całkowitej wolności od amerykanizacji, by obejrzeć poetycki obraz, połączenie refleksyjnej fabuły z esejem o głębi malarstwa niderlandzkiego, zdarzy się to coś. Niewinna, roztargniona, posiadaczka telefonu komórkowego może przywrócić człowieka ziemi i to dosyć brutalnie. Dodam tylko dla tych, którzy filmu nie widzieli, że górę w obrazie Majewskiego bierze cisza, minimum dialogów, a pojawiająca się muzyka pobrzmiewa z rzadka i niemal niezauważalnie. Zatem pierwszy nagły dzwonek komóry, rozwala co prawda skupienie, ale jeszcze trzymasz fason. Myślisz, że w pośpiechu pańcia zapomniała wyłączyć, wszak pierwsze kadry filmu zakłóciła ci jako spóźniona, poszukująca miejsca w ciemności, na przemian zasłaniając ekran wielkim zadem lub tapirem na głowie. Drugi dzwonek, myślisz, że kobiecina przygłucha albo jej wstyd i udaje, że to nie jej telefon. Trzeci dzwonek, ona już wie, że tanie chwyty nie pomogą, albowiem dobijający się należy do szczepu upierdliwych bakterii z gatunku dzwoniacz nieustępliwy. Czwarty dzwonek, babka panicznie grzebie w torebce przy wtórze pomruku zniesmaczonych widzów. Teraz już masz prawo przypuszczać, że maca guzik odrzucenia rozmowy. Piąty dzwonek słyszysz już dużo głośniej, bo ona wyjęła telefon. Szóstego dzwonka nie ma, bo babsko teatralnym szeptem gada w słuchawkę: „ja w kinie jestem… no w kinie jestem, tak w kinie jestem”. I tu już moja cierpliwość ryczy ze śmiechu na próbę powstrzymania bezradności, więc mówię głośno kobiecie: my też jesteśmy w kinie! A kobieta? Odwraca się i mierzy mnie takim wzrokiem, jakbym jej tatusia akordeonem tłukł, albo przynajmniej to moje bździło wygrywało przed chwilą swoje „co ja robię tu, uuuu”.

    Nic to, pomyślałem, skoro włożyła telefon na powrót do torebki, jest szansa, że się czegoś nauczyła, zrozumiała, w końcu na ambitny film przyszła, jest szansa, że kobieta wyuczalna, społecznie dostosowana, wystarczająco dojrzała, trzeba w końcu wierzyć w człowieka. Nie upłynęło jednak kolejne dwadzieścia minut kontemplacji obrazu Majewskiego, gdy babskie bździło wygrało swoje nowe kuranty, na inną piskliwą melodię. Znowu babska łapa w torbę, znowu szukanie, znowu wydobycie na jaw komórki i to porywające: „bo ja w kinie jestem”. Uznałem, że dla pani siedzącej przede mną wizyta w kinie musi być jednak wyjątkowym przeżyciem, nie może darować sobie obwieszczenia go światu. Nie należało jej psuć świątecznego nastroju, należało co najwyżej odmówić litanię do wszystkich świętych, żeby odwrócili uwagę pozostałych z listy kontaktów w telefonie tej pani, żeby żadnemu z listy nie przyszło do głowy dowiedzieć się, czy ona przypadkiem nie wybrała się do kina.

2 komentarze:

  1. Jak zawsze ciekawie i na temat, wstęp niemal poetycki. Przy okazji dziękuję za polecenie fimu (nadużycie interpretacyjne: jeżeli może porwać autora wpisu - znaczy dobry). Przez długi czas próbowałam walczyć z tymi wrzaskami (nie tylkow telefon ale również przekrzykiwanymi "rozmowami" twarzą w twarz) metodami kulturalnymi, przynosi to jednak skutki mniej więcej takie jak rzucanie chlebem w wandala który tłucze ofiarę kamieniem po głowie...

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetny tekst! Wiele bym dała, żeby kampania miała zasięg ogólnokrajowy... Do szału doprowadzają mnie rozmowy telefoniczne o niczym prowadzone w środkach komunikacji miejskiej...
    Brawo za podjęcie tego tematu;)

    OdpowiedzUsuń

Print Friendly and PDF