piątek, 3 czerwca 2011

Zaplanuj nim umrzesz

    W filmie „Kobieta z prowincji” Andrzeja Barańskiego jest scena retrospekcji, w której rodzice głównej bohaterki, żyjący w ubóstwie, nie mają za co kupić jedzenia na święta. I nie ma w tym wielkiej rozpaczy, bo matka ma nadzieję. Mówi, że przecież nie może być tak, że na święta nie wydarzy się jakiś cud. Gdy trwa w tym nieco absurdalnym przekonaniu z uśmiechem na ustach, mając przy sobie zatroskanego męża, pod ich dom podchodzi smutny mężczyzna i prosi ojca rodziny, żeby zrobił małą trumienkę, bo zmarło mu dziecko. Wyciąga pieniądze, daje zaliczkę, a zadowolony ze zlecenia ojciec posyła żonę po zakupy. Aż chciałoby się powiedzieć, że ktoś traci, by zyskać mógł ktoś. Czy jednak jasność cudu jednych, zbudowana na ciemności tragedii innych, nie trąca jakimś absurdem?

    Absurd kojarzy się często ze śmiercią. Oto dziecko ginie pod własnym blokiem, bo chciało zrobić zdjęcie i wypadło. Rozpędzone auto wjeżdża w tłum na przystanku i giną studentki, które ostatni miesiąc życia straciły na przygotowanie do egzaminu, którego nie dano im zdać. Gdzieś na wsi, w czasie burzy, piorun zabija przez telefon matkę, bo syn zadzwonił, żeby podać termin wyjazdu o jakim marzyli od lat. Bezsilność wobec absurdu śmierci często wpisuje się w jej nieuchronność. Takie prawo, kostucha przychodzi kiedy chce i nigdy nie pyta o kontekst i plany.

Co innego pogrzeb. Kiedyś obowiązywała jedna norma dla wszystkich: zgromadzeni bliscy, sąsiedzi, kir, czarne stroje, nabożna cisza, przesączona powagą i atmosferą pożegnania. Czasem świece, ksiądz, modlitwa i śpiew, a potem ostatnia droga na cmentarz. Każdy jednak chciał pamiętać zmarłego tak, jak został we wspomnieniach jako żyjący. Ale co uświęcone musi być obalone, choćby za sprawą wolnego rynku. Dziś skojarzenie śmierci z absurdem w tle niespodziewanie może przenieść się na scenę ceremonii pogrzebowej. Od jakiegoś czasu przemysł funeralny stal się bowiem jedną z prężniejszych gałęzi gospodarki.

    Jak głoszą zasady ekonomii: najłatwiej robi się interes na tym, co niezbędne do życia, cieszy się stałym popytem, przy okazji ma szeroki wachlarz gustów. Określenie przemysłu trumniarskiego mianem niezbędnego do życia, brzmi może nieco paradoksalnie, ale nie bardziej przecież niż wesoły napis z bilbordu reklamy tej branży: „zaplanuj swój pogrzeb, ty decydujesz jak cię zapamiętają”. Hasło działa pewnie skutecznie, skoro wzmocniono je radosnymi twarzami dobrze sytuowanych, względnie młodych ludzi obojga płci. Mężczyzna jest tu pogodnym truposzem, powstałym na chwilę z trumny, by zażyć ostatniej przyjemności z cygarem w ustach, oczekującym na ogień z dłoni całkiem apetycznej babki, może wdowy? Nie, nie będę zajmował się analizą reklamy. Raczej idea mnie zajęła.
   
    Do planowania własnego pogrzebu już na starcie ujawnić trzeba bowiem talent przynajmniej proroczy. Zainteresowany musi posiadać niezbywalną pewność, że umrze w jednym kawałku, najlepiej identyfikowalnym, żeby mu nikt świni nie podłożył do pudełka klasy C, skoro tyrał na nie pół życia. Musi wiedzieć mieć tę pewność, że to właśnie jego futerał duszy da się przystroić w wybrany kostium i wpasować w wybrane deski. Nie wiem jak uzyskuje się pewność w przypadku decyzji o kremacji. Pewność, że nikt nie przeznaczy wybranego dzbanuszka na miarę dynastii Ming pod proszek do prania, bo pasuje do glazury w łazience, w zamian przekonując zgromadzonych, że smutny gliniak wybrany przez zmarłego, to właśnie owo cenne naczynie, prezentowane na ceremonii. Wszak urna pod proszek nie musi być zbita na miarę, a Polak dwa razy sprzeda nim się przyzna.

Planowanie takich ceremonii chyba jednak wskazane jest dla tradycjonalistów. Przyszły nieboszczyk powinien być przekonany, że z upływem lat, póki co płynących w zdrowiu i spokoju, nie zmienią mu się gusta funeralne, bo nie jest podatny na mody płynące z najnowszych katalogów trumiennych. Musi być też wierny przyjaźniom i miłościom, bo jak inaczej, podpisując obecnie umowę z grabarzem, uzyska pewność, że pozostaną w jego bliskości te same osoby, które dziś wybrał na towarzyszy ostatniej drogi? A co najważniejsze: musi być niezłym strategiem gospodarki rynkowej, żeby zdobyć pewność, że za ćwierć wieku wichry przemian i tajfuny kryzysów nie zmiotą z powierzchni zakładu pogrzebowego, w którym złożył zamówienie na oprawę pożegnania łez padołu.

    Zaplanować swój pogrzeb pewnie się da, mimo przeciwności wielu, ale jak sprawdzić, czy zleceniobiorca naszych życzeń dopilnował? Szczególnie w kraju, w którym żywych rżnie się na żywca jak popadnie. W jaki sposób potwierdzić, że zakład pogrzebowy potraktował nas serio i zamówienie zapiął na ostatni guzik pod chłodną już szyją? Załączyć umowę z zakładem do ostatniego testamentu? Niech bliscy kontrolują punkt po punkcie, czy trumna wykonana z obiecanego drewna, czy poduszka aksamitna, czy buty aby nie tekturowe, majtki chabrowe, a marynarka ma plecy? Czy makijaż dodaje życia, a krawat nie ma gumki z pozytywką? Jaki bliski, pogrążony w rozpaczy, ma siłę czytać w chwili tak dramatycznej szczególnie to, co małym druczkiem?

    A stypa? Jak sprawdzić czy schaboszczak dobrze panierowany, a w kotleta nie domielono rozmoczonego toaletowego, podług oszczędnościowej tradycji rodem z barów Społem? Jak się upewnić, że podano zimne nóżki drobiowe i nie uzupełniono ich niedogoloną raciczką prosiaka? Jak zamoczyć palec w rosole i potwierdzić, że nasi wybrańcy nie spożywają chińskiej zupki z przechodzonego dachowca, a ciasto rzeczywiście z ulubionej cukierni, a nie z hipermarketu? Jak zobaczyć, czy wybrany marmur na nagrobek nie okaże się lastryko polerowanym po pijaku przez podwórkowego partacza? Wszystko to da się zaplanować, ale protokołu wykonania prac osobiście klepnąć się nie da. Szczęśliwi, którzy zasłużyli sobie na pamięć niezależnie od ostatniej wyprawki, ci prawdziwie spoczną w pokoju.

    Morał stąd taki, że planujący własny pogrzeb nie powinien tuż po śmierci rwać się do jasnego światełka na końcu tunelu. Musi się zakotwiczyć gdzieś u góry, pomiędzy cmentarną kaplicą a kwaterą i dopilnować wszystkiego. W czasie stypy policzyć skrzętnie gości, przyjrzeć się minom degustujących, a gdy zobaczy niesmak, przynajmniej przez dwadzieścia lat niech straszy grabarza, który podpisał umowę pod zaplanowaną ceremonią. Wieczność może poczekać, wszak jest wiecznością po to, żeby nigdzie jej się nie spieszyło, gdy goście ze stypy tak szybko odchodzą.

2 komentarze:

  1. Za poprawę humoru pięknie dziękuję. ks. Baka w sposób piękny i zgrabny opisywał śmierć, ale do pogrzebów nie doszedł - Pańskie uzupełnienie jest równie paradnie absurdalne acz sensu niepozbawione - dziękuję za przemiłe chwile.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja nie widzę nic dziwnego w planowaniu pogrzebu i sam to robię. Przejrzałem ten artykuł o muzyce na pogrzebach http://www.styx.pl/artykuly/najczesciej-czytane-muzyka/46-muzyka-na-pogrzebach i chcę na moim pogrzebie we Wrocławiu coś z tego repertuaru, ale już na stypie moją muzykę.

    OdpowiedzUsuń

Print Friendly and PDF