W każdym plastrze trwa ulotne życie, myśli Jan, w każdym istnieją marzenia, smutki i radości. W każdym kłótnia tańczy z miłością, a rozpacz miesza się z uniesieniem. Ale jesień jest dla wszystkich, nawet jeśli o sobie nie wiedzą. Przyjdzie do każdego z osobna, przykryje liśćmi ich starania, cele, gonitwę. Gdy ostatecznie pokryje ich kurz czasu, przyjdą nowe ludzkie termity i nałożą na ściany swoje farby, rolety, obrazki i nawet przez moment nie zatrzymają się nad zapomnieniem, które dopadło poprzedników.
Jan mógłby długo ćwiczyć wyobraźnię i budować obrazki z życia bloku. Ceni tę grę, którą sam kiedyś wymyślił z nudów i z potrzeby ignorowania niedomagań własnego ciała. Zawsze to lubił: podążać za myślami, gdy jedna wypływa z drugiej. Lubi to nadal, choć dziesiąty rok emerytury dobiega końca i codziennie od nowa uczy się jak nie żałować dopalającego się życia.
Teraz uśmiecha się śledząc postać kobiety na balkonie, która strzepuje chodniczek. Wiatr zanosi kurz i okruchy piętro niżej. Czy odchodząc miałby żałować ludzkiej małości? Ograniczenia do własnej wygody i potrzeb? Miałby żałować utraty betonowej termitiery, która przez ostatnie czterdzieści lat przynosiła zwykle ciszę albo odgłosy kłótni, wrzask dzieci albo ostatnio głośną muzykę z mieszkań chłopców w kapturach? A może miałby żałować wiecznego smrodu zsypu, zapachu bigosu, smażenia ryb?
Pokręcił głową i już napływała następna myśl. Wczoraj, gdy mocno padało, chciał posiedzieć przed telewizorem. Z lupą w dłoni przejrzał wszystkie osiem stron programu telewizyjnego, zasypane maczkiem druku, i nic nie znalazł. Kanały tematyczne powtarzały do znudzenia dawno poznane programy, a komercyjne mieliły infantylne seriale i głupawe teleturnieje. I nawet nie miał żalu do telewizji, bo dla kogo miałaby robić coś innego? Mieszkańcy każdej termitiery nie mają czasu na myślenie podczas oglądania. Nie potrafią się skupić, skoro jednocześnie muszą przeglądać kolorowe gazety, trzepać jajka na omlet, prasować koszule, wypełniać przelew dla sklepu internetowego, oglądać ulotkę promocyjną, a za chwilę rozwiesić pranie. Wielka plazma ma ładnie migać obrazami, poszerzać przestrzeń i zagłuszać ciszę, która mogłaby upomnieć się o refleksję nad pustką życia termitów. I jeszcze raz Jan prawie się ucieszył, że jego czas się kończy.
Przyszła nowa myśl. Niespodziewanie rozbawiło go zawodowe zaangażowanie sprzed lat. Chociaż uczył dzieci przyrody, biologii i geografii, chętnie poprawiał wszelkie błędy i zmuszał uczniów do recytowania reguł ortograficznych i zasad budowy wypowiedzi. Wierzył, że przez język człowiek buduje tożsamość, indywidualność i tak wspina się ponad zwierzęta, ponad wszelkie stworzenie. A teraz? Im więcej czytał nowinek technicznych, tym mocniej przesuwały się złe myśli. Czuł się jak wrzucony w inną bajkę, bez pytania o zgodę. Internet uleczył go nie tylko z przekonania, że rozwój przeciętnego człowieka jest możliwy, ale również i z tego, że jest niezbędny. Dziś mógł podnosić ze zdumienia gęste, siwe brwi, widząc na forach wypowiedzi kolejnych analfabetów z dyplomem wyższych uczelni. Szczególnie uwielbiał tych, którzy manifestowali głupotę, łamanie wszelkich zasad przyzwoitości i gloryfikowali własny niedorozwój.
Czy mógł nie cieszyć się dobiegającym końcem? Nawet, gdy na kilka chwil pojawiał się żal, choćby na skutek obrazów z przeszłości, zaciskał mocniej powieki i niemal dotykał najbliższej przyszłości. Za dziesięć, piętnaście lat będą wokół troglodyci zdolni do żarcia chipsów przed ekranem z dziesiątkami kanałów sportowych. Kino dojdzie do formatu 8D, żeby już do niczego nie potrzebowali wyobraźni, rozumu, zdolności analizy najprostszych faktów. Wystarczą wielkie załzawione oczy jak z japońskich kreskówek, a czego nie dopełnią zmysły przyjdzie z kolejną masą dostępnych dopalaczy i pełnego asortymentu chemii odmóżdżającej resztki człowieczeństwa. Ostatni myślący, zdolni do odczuwania wyższych potrzeb, rozproszą się w dziczy. Schowani i wylęknieni będą pielęgnować na poddaszu drobne przyjemności, choćby lekturę papierowych książek, chwilowo jeszcze nie przerobionych na najtańsze ręczniki papierowe.
Teraz uśmiech zgasł na twarzy Jana. Zmęczył się wizjami bezludnej ludzkości, ale nie musi dłużej przyglądać się ani swoim myślom, ani betonowej ścianie wielkiego bloku. Dochodzi trzynasta. Najwyższy czas na kanapkę z serem, może dwie. Jan nie ma ochoty na jedzenie, ale wmusi coś w siebie. Czeka go kubeczek tabletek, niezbędnych, żeby przetrzymać jeszcze jedną dobę. Bez nich wymęczone ciało pokona najczarniejsze myśli i urządzi seans bólu, który na pewno nic nie uszlachetni. Trwałość i zmienność myślenia odmierzają kolorowe pigułki, tabletki, drażetki, których reklamówkę przynosi raz w miesiącu, zaraz po emeryturze. I tak przynajmniej od pięciu lat. Jeśli czegoś jeszcze naprawdę Jan się boi, to właśnie realnego bólu umierania. Potem będzie już tylko lekkość. Szkoda, że proszki nie barwią myśli. Nawet jesień od jakiegoś czasu nie wróży zmienności barw. Im więcej czyta i ogląda, tym mniej kolorów dostrzega. Tylko ulga, że nie będzie musiał mierzyć się ze światem już za pięć, góra siedem lat, wspomaga kroki na tyle, że jeszcze raz podnosi głowę aż po ostatnie piętro betonowego kopca ludzkich termitów i wcale mu ich nie żal.
Jakże smutne refleksje nasuwają się po tym tekście. Jesień za oknami nastraja przemijająco, to prawda. Autor, jak zawsze realista do bólu, nie chce nam świata upiększyć, pokolorować. A szkoda...
OdpowiedzUsuń