wtorek, 10 sierpnia 2010

Bóle krzyża

    Cztery miesiące temu, tuż po tragedii smoleńskiej, zastanawiałem się na tych łamach, ile trzeba będzie czekać, aż zbiorowa histeria patriotyzmu i żałoby narodowej zamieni się w histerię wzajemnych animozji i doleje oliwy do pożogi wojny polsko-polskiej? Trochę jestem rozczarowany, przyznaję. Cztery miesiące, to jednak zbyt długie oczekiwanie. Za nadmiarem braterstwa przemawia tylko kampania wyborcza. W tej bowiem jeden z kandydatów mniej przekonująco udawał, że Polska jest dla niego najważniejsza, czym skutecznie zmylił niektórych oponentów i uciszył swoich wyznawców, przyczyniając się do względnego spokoju społecznego. Szybko jednak przekonał, że Polska jest dla niego najważniejsza, gdyby wybrał wybory. Jednak urząd prezydencki go ominął, a Polska stała się mniej ważna niż zeszłoroczny śnieg, szczególnie, że na jej czele stanął człowiek wybrany przez nieporozumienie, bo tak przegrany kandydat nazwał dziewięć milionów rodaków oddających głos na Bronisława Komorowskiego.

    Gdy dogasły ostatnie znicze pożałobnej wspólnoty, a człowiek z patentem na prawdziwego Polaka przegrał wybory, przyszło znaleźć przyczółek, z którego można bronić reduty – folwarku zranionej próżności. Okazało się, że przyczółek jest, bo był wcześniej. Wyspą patriotyzmu, stało się poletko pamięci, o którym celnie wyraził się młody Polak mówiąc: „Przychodzę tu od dłuższego czasu. Ludzie się awanturują, jest fajny cyrk”. 

    Dobrze mieć poczucie, że polskość się nie zmienia, a gdzie rodaków czterech, tam ciągle poglądów osiem. Czy dziś zatem jest jeszcze sens pisać o absurdzie przepychanek z krzyżem w tle? Państwo nie dało rady przenieść krzyża spod Pałacu do kościoła, bo uznało, że gra nie jest warta świeczki. Kościół nie rwał się do przenoszenia w towarzystwie swoich dostojników, bo nie poczuwa się do bycia stroną konfliktu. Zwolennicy krzyża pod Pałacem mogli wreszcie sięgnąć po wawrzyn męczeństwa w obronie jedynie słusznej sprawy, a zwolennicy państwa świeckiego natrząsają się z pseudomęczenników w salonowych kuluarach i w ulicznych happeningach, więc wszyscy ugrali swoje, zaś media z oddaniem iście misyjnym, biją pianę konfliktu. Wszystko to w cztery miesiące po jedności narodowej, ubranej w żałobne kiry. Witajcie w Polsce! 

Co można pojąć, zrozumieć, unaocznić grzebiąc się w konflikcie wokół krzyża? Jeśli coś warto rozważyć, to może ucieczkę w przyszłość. W czas, gdy kolejny fajerwerk polskiego absurdu zgaśnie i powróci względna normalność. Co można będzie zobaczyć, gdy opadną tumany kurzu ze zdartych moherów, a bruku sięgną ostatnie litery z transparentów: „jestem chłopakiem Jarka”? Prawdą oczywistą zdaje się już dziś fakt, że sam krzyż jest tu najmniej ważny i jak powiedziało już sporo osób: tu nie walczy się o krzyż, tu walczy się krzyżem. A to oznacza, że instrumentalizacja symbolu wiary, w zmaganiach fanatycznych czy politycznych, spowoduje w społeczeństwie jedynie kolejne podziały. Wiemy, że niektórym o to właśnie chodzi. Ale nie doceniają oni tego, że kopią dół pod sobą, bo u wielu takie działanie wzmoże niechęć zarówno do wspólnoty katolickiej, do kościoła i do każdego, kto powoła się na wiarę chrześcijańską w przestrzeni publicznej. W najlepszym razie taktyka walki krzyżem przyniesie całkowitą obojętność i dystans w kwestii społecznej i etycznej nauki Kościoła. Instrumentalizacja symbolu odkupienia, służąca poróżnieniu ludzi, to nic innego jak działanie przeciw miłości bliźniego, której krzyż z założenia jest uwieńczeniem. Taka postawa przechyli u wielu wątpiących szalę na rzecz odejścia od wiary i kościoła, bo ten, poprzez czyny swoich licznych wiernych, zaprzecza własnej nauce. 

    Dziś każdy ruch krzyżem wydaje się zły, każdy przynosi niesmak, zażenowanie i podział. Przenoszenie na siłę do jakiegokolwiek kościoła, to woda na młyn dla tych, którzy nie pogodzili się z porażką wyborczą pewnego obozu politycznego, wietrzą wieczny spisek globalny, a tropienie wrogów polskości jest ich chlebem powszednim. Spełniają się w tym, co daje ujście frustracji, niemocy i rekompensuje wiele braków w życiu codziennym. W tym poczuciu krzywdy tkwi jednak dalsze niebezpieczeństwo. Histeryczne odczuwanie degradacji życia duchowego narodu może grozić powiększaniem kręgu desperackiego fanatyzmu i nacjonalizmu. 

    Pozostawienie krzyża przed Pałacem Prezydenckim, czy stawianie tam pomnika, o który krzyżem się walczy, to porażka Kancelarii Prezydenta, bo to z kolei woda na młyn dla ludzi niewierzących, czy też obywateli, którzy nie chcą krzyża w przestrzeni publicznej, którym miłe hasła wolności, równości i tolerancji, a także życia społecznego pozbawionego wpływu Kościoła. Dla nich pozostawiony krzyż pokaże, że Prezydent Komorowski nie jest prezydentem wszystkich Polaków. 

    Co w tej sytuacji można zrobić? Może rzeczywiście jedyną drogą jest strategia wyciszenia Strategia zmęczenia materiału wcale nie wydaje się dobra, ale z może najmniej szkodliwa? Do tego zaś trzeba przede wszystkim rzeczy niemożliwej: ogromnej jedności mediów tak od siebie różnych. Mediów, które szybciej przecież znajdą sobie inny obiekt sensacji, niż zdołają jednomyślnie odwrócić się od dziennikarskiego mięcha krzyżowych przepychanek. 

    Walczący krzyżem, po niefortunnej próbie jego przeniesienia, następnego dnia czuli się zwycięzcami i z zapałem poszukiwali siebie i swoich twarzy w artykułach, reportażach, doniesieniach. Pokazało to zwykły ludzki wymiar – pragnienie medialnego zaistnienia, wyrwania się anonimowości. Brak zainteresowania ich postawą, milczenie, odwrót medialny, mógłby nieść nadzieję, że groteskowe wymachiwanie krzyżem przestanie ośmieszać słabość Polski, władzy i kościoła. Jedynie cisza wpłynie na zniechęcenie fanatyków, którzy po to są fanatykami właśnie, żeby nie słuchać ani głosu serca, ani rozumu. Medialna i społeczna obojętność może zniechęcić również wszelkiej maści antydemonstrantów i celowo kpiących z krzyża amatorów prowokacji i fanów ulicznego cyrku, bo ten nie daje nam najlepszego świadectwa w naszych własnych oczach, jak i w oczach świata.

    Gdy te refleksje układały mi się w głowie, stanąłem akurat przed wystawką ulicznego handlarza obrazami. Pomiędzy jaskrawymi przejawami kiczu z nadmorskim krajobrazem i koniem na łące, zobaczyłem namalowaną cukierkowo twarz Chrystusa w koronie cierniowej. W obliczu Zbawiciela był wyraz spokoju i zasmucenia, co w zestawieniu z ostrzem cierni jakoś nie tchnęło autentyzmem. Zastanowiło mnie, jak wyglądałaby twarz zażenowanego Jezusa na widok tego, co ludzie robią z krzyżem Jego odkupienia w dwa tysiące lat po Golgocie? Ale skoro nie żenowały Go stosy inkwizycji, ani wojny krzyżowe, to co dzieje się pod Pałacem Prezydenckim wzbudzać musi raczej uśmiech politowania, zwłaszcza, gdy wiatr historii na bieżąco oddziela ziarno od plew.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Print Friendly and PDF