Spacery uliczkami starówki mają swój szczególny urok, nawet w środku upalnego lipca. I to nie dlatego, że można zjeść lody od Misia w Gdańsku. Zupełnie podobny klimat można z pewnością znaleźć na każdej uczęszczanej przez turystów starówce dowolnego większego miasta w Polsce, a może i w Europie. Gdyby jednak spróbować zatrzymać na chwilę myśl i odpowiedzieć na pytanie: na czym ów urok polega? Gdyby wymienić kilka jego powtarzalnych i wspólnych dla wielu miast atrybutów, co by to dziś było? Co jest charakterystyczne i znajome, niezależne od imprez o charakterze pikników i jarmarków okazjonalnych i tradycyjnych obchodów świąt? Z pewnością wspólny jest kolorowy, niespieszny tłum z aparatami fotograficznymi. Tłum liżących lody, ciągnących kleistą przędzę waty cukrowej i rozglądających się z uśmiechem dokoła albo ścierających palcem rosę z chłodnych szklanek, wypełnionych piwem z okolicznych ogródków. Wspólny jest miks odgłosów, mieszanina gwaru, krzyków przewodników i muzyki poważnej, wygrywanej przez ulicznych grajków. Ich takty mieszają się nieopodal z hip hopem, służącym ulicznym tancerzom albo z odgłosami indywidualnego gitarzysty, zarabiającego zamiennie na piwo i wakacje. Całość wymienia się jeszcze z dźwiękami wykrzykiwanych zdań typu: „zapraszam państwa do naszej restauracji”. Ale nie tu szukam sedna uroku ulic, otoczonych zabytkami i kamienicami, wiekowymi lub udającymi wiekowość. Uroku dopełnia wszechobecny koloryt niegroźnego i bardzo sympatycznego kiczu, przynależnego takim miejscom. Kicz to wesoły, jakby uśmiechał się do każdego z osobna, ale to też kicz pożyteczny. Z jednej strony poprawia humor spacerującym, wspomaga relaks czasu urlopu, z drugiej zaś pozwala nieco zarobić sprzedającym jego owoce.W czasie ostatniego spaceru próbowałem oddzielić kicz stary od nowego i okazało się to dość niełatwym zadaniem. Odkryłem, że idąc Długim Pobrzeżem w Gdańsku, potem ulicą Długą od Zielonej Bramy do Złotej Bramy albo odwrotnie, z pozycji mieszkańca tego miasta oczywiście, coraz mniej może zaskakiwać. Powinno się wręcz mówić o elementach stałych, o ustalonej tradycji. Pospólstwo bursztynu nizanego na sznurek, mniej lub bardziej obrobionego, porzuconego w kartonie i zapakowanego w woreczki, sąsiaduje z arystokracją bursztynu elegancko obronionego, oprawionego w srebra, któremu daleko do kiczu, bo to już wyroby z jubilerskiej witryny. Ale zostawmy bursztyn, w końcu jesteśmy nad morzem. A skoro tak, to mamy też wysyp muszli na wąskich stolikach. Od miniaturowych do gigantycznych, i nikomu nie szkodzi, że te ostatnie pochodzą z wybrzeży Australili, wielka woda to woda wielka, ocean czy Bałtyk, jaka różnica?
Pomiędzy kratkami pełnymi okularów, pocztówek i mapek z napisem „Danzig”, schowała się pani z dwiema kuwetami. W jednej podskakują szczekające pieski made in China, a w tej obok, wypełnionej wodą, nakręcona plastikowa żaba ćwiczy nieustannie swój mechanicznie uwarunkowany styl pływacki. Obrazek też znany od kilku lat, choć sama żaba już zmodernizowana, na miarę czasów, bo to i rozmiar większy i operatywność kończyn poddana usprawnieniom.
Czasem tylko anemiczny wiaterek znad Motławy przyniesie ironiczną myśl na teraz i na przyszłość. Ktoś to przecież kupuje, inaczej uliczni handlowcy nie mieliby racji bytu. A jeśli ktoś kupuje? Uwozi setki kilometrów stąd i co? Puszcza dyskotekę plastikowej myszce Miki przy niedzielnym obiedzie, pomiędzy „Familiadą” a odcinkiem „Złotopolskich”? Obserwuje z synem/córką, zamiast dobranocki, ostatnie podrygi nakręconej żaby w wannie? Pokazuje znudzonej teściowej trzysta sześćdziesiątą szóstą fotografię z rozmazaną gejszą albo z nożem owiniętym w folię? Co rano, przed goleniem, spogląda z nostalgią w karykaturę własnej gęby, rozciągniętej do bólu uśmiechem i węglem? Jakoś nie chce mi się w to wierzyć. Skłonny jestem przyjąć, że wyrzucają skutki chwilowej słabości do hotelowego kosza, do wiadra na kwaterze i już tu, na miejscu, oddają nabytki na pastwę czasu i archeologów. Oni tu przyjdą, niechby za pięć wieków i z poczuciem misji odgrzebią pamiątki po nas. Odgrzebią plastikowe torby, niemal nietknięte zębem czasu i nakręcane plastikowe żaby z pierwszej dekady XXI w., które na pewno ucieszą ich badawcze oczy. Zwłaszcza, że to dzieło sporo powie o naszej kulturze.
Dlaczego o tym wszystkim piszę? Jasne, że z braku lepszego pomysłu na czas upału, bo od ciężaru tematu nie stronią już tylko patologowie z medycyny sądowej i narwańcy grożący sobie krzyżem pod pałacem prezydenckim. Taki zaś bezcelowy spacer ulicami starego miasta, pośród nijakości i próżności, to klimat zdecydowanie milszy sercu.


Brak komentarzy:
Prześlij komentarz