poniedziałek, 12 lipca 2010

Minimalista na urlopie

    Pewnie powinien zamerdać ogonkiem na tę życzliwość szefa, bezapelacyjnie podskakiwać ze szczęścia, skoro od tygodnia upał lał się na plecy i głowę, a spodnie szczelnie przyssały się do ud, niby folia samoprzylepna. Szef dobrodusznie wpadł na świetny pomysł i przyspieszył czas urlopu. Dlaczego zatem, choćby z ludzkiej wdzięczności, nie ucałował bosa w świeżo zgolony policzek? Wiadomo: portfel pusty i nie ma żadnej mowy o wyjeździe na wakacje, skoro oszczędności pochłonie remont. Na szczęście brygada remontowa ma termin na sierpień, więc może przynajmniej nie będzie upału? Ale na pewno nie będzie już urlopu.

    Co zatem zrobić z wcześniej zadanym odpoczynkiem? Ano właśnie: przede wszystkim nie marudzić! Rozpościera się bowiem szczęśliwa wizja nicnierobienia, a to już wystarczający powód do radości. Jak głosi mądrość ludowa: najgorszy urlop w domu piękniejszy jest niż czas spędzony w pracy. Tym bardziej, że w domu można przełazić cały dzień w dolnej partii piżamy, a w pracy trzeba lepić się do własnej koszuli. My Słowianie już nie lubim sielanki, my polubilim łatwość narzekania! Jak nie na upał, to na deszcz, jak nie na powódź, to na suszę, jak nie na śmierdzących ludzi w tramwaju, to na wakacje w domu, jak nie na dom, to na nadmiar buraków-rodaków w Tunezji albo chociaż na skrzeczącą babcię i rozszalałe dzieciaki na plaży. Jak nie na brak pieniędzy, to na nowo wybranego prezydenta, który przecież i tak nic nie zrobi. Zawsze znajdzie się powód do raczej ujadania niż do relaksu. „Nie marudzić, pierwsze przykazanie”, pomyślał zanim wstał z łóżka.

Z czym budzi się pierwszego dnia minimalista na urlopie? Z bólem głowy się budzi, przede wszystkim. Ból to bynajmniej daleki od egzystencjalnego, to ból całkiem fizjologiczny. Oto po raz pierwszy, od roku przynajmniej, minimalista nie zerwał się w poniedziałek na wrzask komórki. Nie wstał o szóstej i to jest dopiero raj! Spał do dziewiątej, a to już wystarczające uzasadnienie bólu głowy. Mało pobudzony do działania, rozpoczął urlopowe snucie pomiędzy balkonem, kuchnią, łazienką, chłonąc od nowa niemiłosierny upał. Zabrał się do śniadania i kawy, obmyślając kolejność działania na resztę dnia. Tyle jest zaległości do wyczyszczenia, zwłaszcza, że większość firm i urzędów pracuje maksymalnie do osiemnastej i nie daje wielu szans na co dzień. Załatwienie zaległych spraw, w przyzwoitych godzinach, poza czasem urlopu, jest raczej niemożliwe, a przynajmniej stresujące. Co zatem na dziś? Trzeba zmienić adres w dowodzie rejestracyjnym i w prawie jazdy. Trzeba zmienić adres zamieszkania i korespondencji w OFE i w banku, gdzie za daleko było przez rok. Trzeba jeszcze pojechać do mechanika, bo coś czasem stuka przy obrotach kierownicy. Trzeba rozejrzeć się za parasolem na balkon, nasłoneczniony od popołudnia. Trzeba może skończyć rozpoczętą lekturę książek, jak zawsze trzech naraz. Pomiędzy kęsem kanapki a łykiem kawy minimalista zobaczył stosik gazet odkładanych na wolny czas i przypomniał sobie, że w komputerze, za ścianą, są jeszcze opowiadania nieskończone i rozgrzebana powieść, taki idiotyzm hobbysty, co tyleż nikomu nie szkodzi, co w życiu nie pomoże.

    Wystarczająco duży margines spraw zaległych spowodował nagły przypływ radości z wczesnego urlopu. Minimalista stoi już w kuchni i z euforią pucuje kubek, talerz, sztućce, układając szczegółowy plan. Zatem najpierw urząd! Co mówi mózg minimalisty? Urząd? W upał? W poniedziałek? Okienka wypełnione weekendową opalenizną urzędniczek, podminowanych, że niedziela zleciała jak strumień prysznica i znowu są w okienku. A tu przyłażą petenci, jakby nie mogli w pracy siedzieć przyzwoicie albo leżeć na plaży! Tylko urlop marnują i wkurzają bez sensu, i jak w rosole trzeba pracować. „Lepiej odłożyć wizytę w urzędzie do środy, niech się oswoją”. I już minimalista szuka dalszej czynności. Mechanik? W kombinezonie? W taki upał chłop spływa pod szelkami jak klimatyzacja pod maską. Olej kapie mu po palcach, w duchu przeklina, w twarz się uśmiecha. Jak załatwi sprawę auta? Powie, żeby jeździć z tym stukaniem dalej? Że to nic poważnego? Wrócić jak się pogorszy? Przeczekać ten upał, bo teraz nie chce mu się w tym grzebać? A może będzie skacowany po weekendzie? Jeszcze nie rozkręcił się w robocie, więcej spieprzy niż naprawi? Albo czegoś nie dokręci, jedno zrobi, drugie uszkodzi? „Poczekam z wizytą u mechanika do środy”. Minimalista idzie włączyć komputer.

    Czyta tę swoją powieść, poprawia wyłapane przypadkiem przecinki i szyk, kończy w miejscu, w którym pół roku temu zaprzestał pisania. Odległość w czasie powoduje, że nie wie po co to pisał, ani o czym, ani dla kogo. Przecież nikt (lub prawie nikt) w tym kraju nie czyta polskich autorów, jeśli akurat nie piszą kryminałów i romansów. A mózg? Tylko na to czeka i korzysta z przewagi ruchu. Podnosi głos i oznajmia szelmowsko, że nie ruszy, bo konsystencją przypomina misia Haribo, rzuconego pomiędzy kostki nasłonecznionego chodnika. Minimalista jeszcze się broni, że przecież to najlepszy czas na pisanie i godziny najlepszej aktywności, niczym nie obciążonej. Jego mózg sięga po środki innej dyscypliny sportowej i zadaje cios poniżej pasa. Przypomina, że poprzednia książka leży od roku na półkach dwunastu wydawców i żaden nawet jej nie przeczytał, skoro się nie odezwał. Minimalista już wie, że z mózgiem nie powalczy i zerka na stos gazet do przeczytania.

   Bierze pierwszą z góry, układa się wygodnie w rogu kanapy. Nie wyjdzie z domu, wczoraj usłyszał z radia, że lekarze zalecają unikanie żaru słońca, szczególnie pomiędzy dziesiątą a piętnastą. Minimalista wie, że to najlepszy czas na niezobowiązującą lekturę. Przerzuca strony, skupia wzrok na wspomnieniu o Elżbiecie Czyżewskiej. Powieki lepią się jednak zbyt mocno. Pod przymkniętymi przez chwilę snuje pogodną myśl, że wreszcie nic nie trzeba robić na wyznaczoną godzinę, ani na polecenie, ani według planu. Bo to jest czas urlopu! Nie pożałuje nawet jego końca, bo poza brakiem powinności nic w nim nie było... . Uśmiech błogości rozciąga teraz wargi, a z radia dolatuje urwana fraza, ze słowami Osieckiej: „... i nie dla nich de volaje i Paryże i Szanghaje, i nie dla nich....” i tylko upał już przygniata kolejny sen, który być może przyniesie nowy ból głowy, a może tylko nowe nicnierobienie, któremu i tak kalendarz wyznaczy wkrótce kres.

3 komentarze:

  1. wieki wieków blogów nie czytałam, a teraz zaglądam i łowię tego oto złotego karpia wśród fiszowatości blogowania. Naprawdę przyjemnie się czyta, notki bardzo mądre, pisane ładnie i składnie, że aż mi szczęka się wykrzywia od entuzjastycznego uśmiechu. Pozdrawiam serdecznie, jeszcze tu zaglądnę.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dobry kawałem życia, poza tym dobrze i zręcznie opisany. Czegóż nam trzeba poza spokojem i nicnierobieniem w czasie urlopu. Jakbym czytał własne myśli :). Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. Super tekścik! Pozdrawiam minimalistę. Dodam, że znowu się ubawiłam do łez dzięki skojarzeniom i wyobraźni (ach, ten mechnik...) ;)

    OdpowiedzUsuń

Print Friendly and PDF