wtorek, 6 kwietnia 2010

Brudna sprawa

Koniec świąt. Jak zwykle więcej zostało w lodówce niż w tęsknym wspomnieniu świętowania. Znowu trzeba powrócić do codzienności. Pośród innych refleksji, zwykle przychodzi do głowy i ta, że najmniej owoców pozostaje w zwykłych domowych porządkach. Na odkurzone dywany i umyte podłogi obficie sypało się pieczywo, resztki z ciasta, mięs i sałatek. Na umyte okna spadł wiosenny deszcz, a po zmywaniu dziesiątek naczyń zlewozmywak się zapuścił. Umywalka w łazience ma przyklejony kurz po wizytach gości, a zadeptana na mokro terakota przestała błyszczeć. Czas zatarł ślady naszych wysiłków, choć te kończyły się jeszcze w Wielką Sobotę. Sprzątanie należy z pewnością do czynności najbardziej ulotnych, a jednak ludzie nie mogą jej zarzucić, zaprzestać, zapomnieć, bo zarośliby brudem i posiadane na własność metry z łatwością straciłyby charakter mieszkalnych.

    
    Co innego na zewnątrz, poza domem. Tutaj, coraz częściej mam takie wrażenie, rodacy wcielają ochoczo mądrość ludową, przeznaczoną na lepsze okazje: „nie moje małpy, nie mój cyrk”. Poza mieszkaniem można syfić bezkarnie, bo przecież… No właśnie, co? Bo nikt nie nadzoruje czystości? Nikt nie upomni? Bo nikt nie wypisze mandatu? Bo nie śmierdzi pod nosem? Bo burak nie wdepnie bosą nogą we własne brudy? Czystość na zewnątrz interesuje coraz mniejszą część Polaków. Dla pewnej zaś grupy czystość poza domem i mieszkaniem ogranicza się zazwyczaj do samochodu. Ten trzeba wypucować, nawoskować, błyszczeć nim jak pies jajem na przednówku. Ale, gdy ten sam pies, trzaska trzydziestego w miesiącu klocka na jednym trawniku, często nawet w pobliżu wypolerowanego auta, lepiej popatrzeć w niebo. Chyba z obawy, że za karę zleci stamtąd sraka na wypolerowaną maskę.

    Kilka tygodni temu, w „Newsweeku”, widziałem wymowny żart rysunkowy: obficie naznaczony kupami trawnik, a ponad nim napis: „przebiśniegi”. Nic bowiem tak szybko i skutecznie nie zwiastuje u nas wiosny jak psie kupy. Uprzedzą jaskółki, krokusy i odsłonięte łydki modnych pań, które podskakują nad stolcami jak podczas gry w klasy. A przecież zupełnie im nie przeszkadza, że ich własna szczotka do dywanów, z kokardką na łebku, sadzi swojego boba pomiędzy klocami potężniejszych. A gdyby tak nauczyły swoje Yorki załatwiać się do kuwety? Czy też wychodziłyby z łazienki obojętne, zapatrzone w tipsy, gdy za wysmażonymi plecami narasta gówniana piramida? Mimo wszystko wolę właścicieli kotów, ci przynajmniej, jeśli nie troszczą się o odchody pupilków, sami się w nich kiszą.


    W zasadzie nie podejmowałbym gównianego tematu, gdyby nie świąteczna potrzeba znalezienia się na łonie natury. Drugi dzień świąt zachęcał do opuszczenia wygodnego miejsca za stołem, do oddychania powiewem wiosny. Plaża morska nie była w tym kontekście dobrym rozwiązaniem. Jeśli tylko słońce wyjrzy zza chmur, trójmiejska plaża zatokowa przywodzi na myśl, w prostym skojarzeniu, pochód pierwszomajowy. Postanowiłem tym razem porwać rodzinę nad leśne jezioro, położone malowniczo na terenie Trójmiejskiego Parku Krajobrazowego. Oddalone o dobre trzydzieści kilometrów od aglomeracji, gwarantowało brak tłumu. I rzeczywiście, spacerowiczów było znacznie mniej niż… śmieci wokół jeziora. Bezpośrednio nad wodą nie było innych znaków wiosny niż świeżo pozostawione sterty plastikowych pojemników, puszek po piwie i butelek po wódce. Straszyły jeszcze rozwleczone reklamówki, opakowania po chipsach, chrupkach i ciastkach, a z lasku sterczały tu i ówdzie widoczne dzikie wysypiska, tuż w sąsiedztwie ośrodka wczasowego.


Gdy już krew mnie zalała ze wstydu, że przywiozłem rodzinę do Trójmiejskiego Parku Śmieciowego, zacząłem się zastanawiać jak można nazwać ludzi, którzy tak srają do własnego gniazda? Nazywając ich ludźmi, zwyczajnie ubliżam ludziom. Nazywając burakami grzeszę przeciw pożytecznym warzywom. Taborety? A cóż tu praktyczny mebel zawinił? Bydło? Gdy ono pozostawi coś po sobie, to tylko dlatego, że nie ma innego wyjścia, a przynajmniej nawóz jest z pozostawionego. Zatem, jak powiedział przełożony do von Nogaja w filmie o dzielnych dezerterach: „nie ma w języku cywilizowanych ludzi wystarczająco obelżywych słów”, żeby nazwać postawę tego typu warcholstwa. Zadziwiające jest to, że gdy taki łupek skalny targa nad wodę i do lasu siaty żarła, coli, soków, piwska, zupełnie nie przeszkadza mu ich ciężar. Ale puste opakowania domagają się widać zbyt wielkiego wysiłku, żeby bezmózgi pantofelek uniósł je ze sobą. Chociaż nie musi ich brać do domu. Pojemniki na śmieci ma oddalone maksymalnie o pięćdziesiąt metrów. Dlaczego tam nie zaniesie odpadów? Zakłada, że już tu nie wróci? A jak wróci to co? Rozgarnie pożółkłe folie kopytami? Wykopie pogniecione butelki do jeziora i posadzi dupsko w starą chustkę, zafajdaną gilami i tłuszczem z grilla? Bo już zesztywniała i jest bezpieczna? Może liczy na młodzież szkolną, która zorganizuje za niego kolejne sprzątanie świata? Mogę jeszcze założyć, że taki przypiard społeczny jedzie pięć, dziesięć, piętnaście kilometrów, żeby posiedzieć w śmieciach rozsypanych po parku i z pewnością nie poczuje się dobrze nad wodą bez brudu i smrodu. Zatem bardzo świadomie kształtuje środowisko naturalne, żeby poczuć się swojsko. W takim razie, pytając, co się stało ze wstydem, z przyzwoitością wychodzę na ostatniego idiotę dekady. Oczekuję banalnych i zawstydzająco oczywistych zachowań w XXI wieku? Zatem pretensje mogę mieć tylko do mamusi, że wychowała naiwniaka najwyższej klasy. Jeśli w takich realiach mamy się za cywilizowanych ludzi, to wolałbym wrócić do XIX wieku. Tamte śmieci przynajmniej nie szkodziły środowisku, a nie sądzę, żeby wówczas wymagało ono dni sprzątania świata, które świetnie brzmią w mediach, ale dumy ludzkości już nie przyniosą, gdy szkoła uczy jak sprzątać świat, a rodzice świecą przykładem jak go skutecznie zaśmiecać.

    Ostatni rzut oka na wzburzoną wiatrem taflę jeziora nijak nie przekonał mnie, że oto żegnam jedno z najczystszych jezior w regionie, że ma ono taką przejrzystość wody, która pozwala trenować nurkom. Bardziej niż radość spaceru nad wodą szumiały we mnie targane wiatrem kupy śmieci, których sprzątanie zabrałoby dwa dni, a za tydzień znalazłbym to samo. Te śmieci zagrały żalem do mentalności ludzi, którzy potrafią skutecznie spieprzyć każdą radość pobytu za miastem. I najgorsze jest to, że nie ma na nich rady. Możemy wałkować temat ekologii i medialnie ogrywać do znudzenia wszelkie apele, bo cóż innego robię pisząc ten bezradny tekst? Wykrzykuję jedynie bezsilną pretensję, świadomy do łez, że przeczytają to akurat nie ci, co śmiecą.


    Bardzo smuci mnie jeszcze i ta myśl, że to nie walka o czystość, nawet nie walka z ociepleniem klimatu i nie troska o ekologię będzie w przyszłości sprawą beznadziejną. Znacznie trudniejsza może się okazać banalna próba zachowania resztek sił na miłość bliźniego, który nie ochoty i potrzeby sięgnąć wzrokiem poza koniec własnego nosa.

1 komentarz:

  1. Taki ekologiczny wątek jak najbardziej aktualny, zastanawia jednak bezsilnośc autora - nie podnosi żadnego śmiecia i do domu wraca załamany. To znamienne dla będących w depresji osób. Wielu jednak z takich wycieczek przynosi nieswoje śmieci i tym chociaz sie dowartościowują, że zrobili coś dobrego. Bo faktycznie zrobili. Czy wszyscy mamy iśc w ślady piszącego i załamywać ręce nad głupotą innych? Zbierać w sobie żal i smutek za cudze grzechy? Nie sądzę aby ktokolwiek był w stanie wytrzymać to brzemię, a już na pewno nie jego otoczenie, dlatego kiedy tylko mogę wolę schylić się nad ludzkim śladem pobytu na łonie natury i ulżyć jej choć trochę niż filozofować smętnie nad innych postępowaniem nic nie robiąc samemu.

    OdpowiedzUsuń

Print Friendly and PDF