Najpierw wyłania się z pamięci katechizmowy obrazek, czarno-biały. Tam ciągle stoi młody mężczyzna, obdarty i bosy, ze spuszczoną głową, wsparty o bezkształtny kij, zapatrzony w kilka świń, które kręcą się wśród rozrzuconych łodyg. W jego postawie jest posągowa bieda i nędza bezpowrotnie utraconej nadziei. Gdy przypominam sobie ten obrazek, zastanawia, dlaczego nie było scen poprzedzających, tuż po opuszczeniu domu ojca? Dlaczego nie ma obrazka, na którym syn cieszy się wolnością, ucztuje w bogatej szacie, otoczony gronem rozbawionych współuczestników biesiady. Ale w przypowieści jakby nie było radości, był tylko upadek. Czy dlatego, że radość trwonienia ojcowizny była zbyt krótka w zderzeniu z losem nędzarza? Tego nie wiem. Dziś, jako dorosły i znający nieco życie, dopatrywałbym się trwogi młodzieńca. Musiał się wahać, czy dalej zabierać żarcie cudzym świniom, żeby nie umrzeć z głodu, czy też uznać swój błąd, przyznać się do lekkomyślności i postarać się o przebaczenie. Jeśli ten chłopak czymś od zawsze imponował, z pewnością najmocniej dojrzałością. Głupota i małość pozwoliły mu w efekcie zbudować mądrość. Potrafił stanąć w pokorze przed sobą, bo uznał, że przegrał wszystko tak dalece, że sam odmówił sobie prawa powrotu do relacji syn-ojciec. Postanowił zostać zwykłym (ostatnim), robotnikiem w rodzinnym gospodarstwie.
Z upływem lat, podczas słuchania przypowieści, uwaga kierowała się na ojca. Ile razy musiał wychodzić na drogę wypatrując tego, po którym ślad zaginął? Nie miał żadnych wieści o młodszym synu, żadnej pewności, że żyje, ani co zrobił z podarowaną częścią majątku. Z czasem pogodził się pewnie, że syna już nie ma wśród żywych, ale nie przestał go wypatrywać. Może wówczas, gdy zostawał sam, wychodził na drogę i czekał, jednak nie ruszył na poszukiwanie. Uszanował wolność dziecka, jego prawo do samostanowienia, choć cóż to za prawo, wywalczone przecież przez codzienny trud pracy ojca. Jaka miłość musiała trwać w tym człowieku, skoro na widok powracającego nędzarza odrzuca, bez chwili wahania, lata utrapienia, żalu i smutku? Traktuje lekkoducha jak zmartwychwstałego. Ojcowska tęsknota w mgnieniu oka grzebie wszelką złość, anuluje gniew i potrzebę karania, unieważnia pretensje. Przebaczenie wstępuje w miejsce, które winna wypełnić uzasadniona wściekłość. Miłość nakazuje sługom nieść najlepsze szaty dla bezmyślnego i godnego potępienia, nieść inny pierścień i nowe sandały, każe zabić utuczone cielę i urządzić przyjęcie, bo ten syn był umarły, a znów ożył; zaginął, a odnalazł się. To tak nieprawdopodobna postawa,tak idealistyczna, że aż nieludzka.
Gdyby w tym miejscu Jezus zakończył swoją przypowieść, moglibyśmy mówić o szczęśliwym finale, o nieprawdopodobnej sielance, trudnej do zaakceptowania. Jednak musi się pojawić narracyjna zadra. Uwaga przesuwa się na drugiego syna. Tego, który pozostawał od zawsze w domu, nie rościł o nic pretensji, nie żądał nic dla siebie. Wykonywał ojcowskie polecenia uczciwie i do końca, dlaczego jednak nie budzi sympatii? Dlaczego nasza życzliwość, mimo wszystko, znajduje się po stronie marnotrawnego syna? Przecież starszy brat, to niejako zdeklarowany wzór dziecka posłusznego. Może jednak ideały nie noszą w sobie prawdziwego życia, bo nie mają ciągoty do poszukiwania? Może wzorowi ludzie są podejrzani, bo nie ma w nich gotowości podjęcia ryzyka życia na własną rękę? Chętnie jednak znajdą argumenty i siły, by deprecjonować poszukiwania ludzi różnych od siebie. Ciekawe, że starszy syn mówi do ojca: Oto tyle lat ci służę i nigdy nie przekroczyłem twojego rozkazu; ale mnie nie dałeś nigdy koźlęcia, żebym się zabawił z przyjaciółmi. Wypowiedziane „służę” i „nie przekroczyłem twojego rozkazu”, to słowa niewolnika, a w najlepszym razie pokornego wyrobnika, poruszającego się według instrukcji, drogami bezrefleksyjnego wypełniania nakazów. To nie jest zachowanie wolnego, ale kochającego dziecka.
Gdy przeniesiemy literacką warstwę tekstu w sferę religijną, gdzie postawa młodszego brata to przykład nawracającego się grzesznika, a ojciec symbolizuje miłosiernego i przebaczającego Boga, radującego się z powrotu upokorzonego, to kogo dziś, w początkach XXI wieku, będzie symbolizował starszy syn? Samozwańczych sprawiedliwych, którzy wietrzą wszędzie spisek przeciw sobie i wierze, zakleszczeni w lęku przed myślącymi inaczej? Czy ślepo posłusznych rzekomej woli Ojca, którzy ciągają przed sądy artystów za rzekome obrażanie uczuć religijnych i zabraniają poszukiwań na własną rękę? Albo prawych katolików, którzy mają pretensje do Boga o to, że nie razi piorunem lewaków i nie zaleje wodami potopu gejów i lesbijek? A może starszy brat marnotrawny symbolizuje rozżalonych słuchaczy radia M, którzy plują jadem bezsilności w uśmiechniętych, samodzielnie myślących, odmawiając im prawa do życia poza tradycją, podług własnego modelu egzystencji? Ilu dziś spotkamy starszych braci marnotrawnego, także po stronie ateistów? Dlaczego tam? Bo stamtąd chętnie wypomną wierzącym synom, powracającym z upadku, że ich miłość do ojca jest podejrzana i nieautentyczna. Oskarżą wiarę, że nie ma sensu, skoro zdeklarowani grzeszą i ujawniają słabość, skoro nie są święci i muszą zawsze od nowa, skruszeni, powracać do Ojca.
Świetnie napisane.
OdpowiedzUsuńPierwszy raz naprawdę zastanowiłam się nad tą historią. Dużo prawdy jest w tym co piszesz. Od dziś ta opowieść kojarzyć mi się będzie inaczej...
:)