wtorek, 9 marca 2010

Czytanki i trolle

Dowiedziałem się przypadkiem, że odbył się VIII Finał Kampanii „Cała Polska czyta dzieciom”. Organizator kampanii, jakże rozsądnej dobrej i mądrej, ma na celu wspieranie rozwoju emocjonalnego, psychicznego, umysłowego oraz moralnego dzieci. Trudno dziś wyobrazić sobie równie szlachetną inicjatywę, która ma na celu lepszą przyszłość obywateli światłych, inteligentnych, wrażliwych na drugiego człowieka oraz dokonujących rozważnych i świadomych wyborów dla wspólnego dobra. Podpisuję się oburącz pod taką inicjatywą i po raz pierwszy żałuję, że nie jestem aktorem, ani osobą publiczną, chętnie poczytałbym dzieciom wraz z nimi, z nadzieją, że bakcyla czytania da się zaszczepić w ten prosty sposób.

    Życiowy sceptycyzm wypuszcza jednak pierwszego trolla, a ten szepcze mi do ucha, że czytanie dzieciom nie wystarczy. To wciąż za mało, choć lepsze to niż nic. Widywałem już zbyt często dzieci, którym rodzice, nie bacząc na inne powinności i zmęczenie pracą, czytali codziennie więcej niż dwadzieścia minut i nic. Dzieci rosły zdrowo, a w ciągu dnia i przed snem domagały się czytania przez rodziców, bez względu na to, czy miały trzy latka, pięć, siedem, czy dziesięć. Same jednak nie rwały się potem do czytania, nawet, gdy tę umiejętność zdobyły w wysokim stopniu. Okazywało się, że tatuś czy mamusia ładniej akcentują, zmieniają barwę głosu w zależności od postaci, robią z lektury całe przedstawienie, a to jest znacznie ciekawsze niż samodzielne czytanie. Gdy zaś rodzice odmawiali czytania? Dziecko szukało towarzystwa komputera z gierkami, malowankami albo wybierało kreskówki w kablówce. Znam też sporo dzieci, które nie miały w domu czytających im rodziców, a jako dorośli po dziś dzień najchętniej wybierają towarzystwo książek i tydzień bez kilku przeczytanych uznają za stracony.

    Nie jest to oczywiście powód, żeby zaprzestawać czytania dzieciom. Nawet jeśli dziecko samo nie szuka książki, może to być chwilowa niemoc małego rodaka i niechęć do druku, który wymaga cierpliwości i skupienia. Może trzeba dać mu szansę dorosnąć do samodzielnej lektury? Może najpierw sam musi ją oswoić, pobyć w towarzystwie książek, zanim zacznie je chłonąć, a może...?


    Tu przychodzi troll drugi i szepcze mi do ucha, że dziecko, które słucha czytających rodziców, a samo się nie pali do tej wielkiej przygody, być może wyczuwa hipokryzję tej akcji. Im starsze, tym łatwiej, niechby podświadomie.Dziecko może dojść do przekonania, że jednak coś nie tak z wartością czytania dzieciom. Rodzice podkreślają jego wagę i znaczenie dla rozwoju wyobraźni, inteligencji, jakości rozumienia świata i człowieka, sami zaś wyraźnie nie rwą się do czytania na własne potrzeby. Znajdują czas na seriale, czaty, fora, a książki ładnie wyglądają na półce, jeśli ta półka w mieszkaniu jeszcze jest.Dzieci są dużo sprytniejsze niż nam się na ogół wydaje i widzą jak wykluwa się swoista schizofrenia pomiędzy troskliwą zachętą do czytania, a ucieczką rodziców od lektury na własne potrzeby.Jeżeli zatem przykład nie idzie z góry, nasze pociechy prawdopodobnie potraktują kampanie czytania dzieciom jako jeszcze jedną składową dzieciństwa, która naturalnym prawem ewolucji zanika wraz z ich rozwojem i przechodzeniem w stan młodości, gdzie z pewnością zabraknie już akcji „cała Polska czyta młodzieży”. W młodzieży szkoła zabije wartość czytania. Z reguły robi to bardzo skutecznie, przy pomocy nudnych lektur, tak nudnych, że nawet nauczycielom nie chce się dokładnie ich czytać. Zabije jeszcze przy pomocy schematów interpretacji niekwestionowanych dzieł klasyków. Zatem na zarżnięciu lektur skończy się potrzeba czytania w życiu statystycznego młodego Polaka. Na szczęście z tej statystyki, mimo niesprzyjających warunków, wyłonią się piękne jednostki związane z czytelnictwem na całe życie.

Od jakiegoś czasu mam wrażenie, że coraz trudniej doświadczam zachęty do czytania wśród dorosłych. Mam na myśli głównie media papierowe, bo wspominanie o wizualnych w kontekście czytelnictwa zakrawa na nadmiar złośliwości i ironii. Obserwuję sytuację w codziennych gazetach od początku lat 90. Kiedy byłem na studiach, obciążony setkami lektur obowiązkowych, o dziwo nie miałem żadnego problemu z zapoznaniem się z bieżącą produkcją literacką, nawet jeśli nie szukałem tej wiedzy, choćby z braku czasu. Wiedza przychodziła niejako przy okazji i do każdego, Przykłady pierwsze z brzegu? „Wyborcza” oferowała dodatek „Gazeta o Książkach”, „Tygodnik Powszechny” miał swój dodatek o książkach (który na szczęście jeszcze miewa).Później dołączyła „Rzeczpospolita” ze stronami w kolorze łososiowym, gdzie też pojawiały się książki w różnych kontekstach. Ponadto można było znaleźć dodatki informacyjne wydawnictw w formie kolorowych folderów i wkładek do gazet i tygodników. Były ostatnie tygodniki literackie, a kwartalniki, wychodzące regularnie,zamieszczały szereg recenzji. Nawet w niektórych publicznych miejscach leżał bezpłatny dodatek do „Życia Warszawy”, o wdzięcznej nazwie „Ex Libris”, złożony z recenzji książek, felietonów, esejów i rozmów z pisarzami. Może dzięki temu nawet nie będąc specjalnie zainteresowanym Polak miał dostęp do informacji o książkach, co dawało się częściej przełożyć na widok czytających rodaków. Czytali więcej na ławkach w parku, na dworcach, w środkach komunikacji, nawet w kolejce do lekarza. Dało się też słyszeć rozmowy o książkach, wymianę zdań, dyskusję o poglądach autorów i ich wizji.

    A dziś? Dodatki i rubryki o książkach są tak skąpe, że gdybyśmy nie widzieli uginających się półek w salonach Empiku, można by przypuszczać, jakoby przyszło załamanie rynku księgarskiego. W codziennych gazetach i tygodnikach mamy, co najwyżej, reklamy nowości i to w dolnym rogu strony albo chudziutkie informacyjne notki o dwóch książkach na jedno wydanie gazety. Trzeba wkładać coraz więcej wysiłku, wertować samodzielnie internet, śledzić strony wydawców,bardzo specjalistyczne witryny i blogi czytelników, już nawet nie po to, żeby się dowiedzieć co warto przeczytać, tylko żeby dowiedzieć się, co w ogóle jest wydawane.

    Można oczywiście zrzucić odpowiedzialność na zanik potrzeb czytelniczych w sytuacji przemęczenia społeczeństwa codziennością i coraz chudszych portfeli. Można zwalać na kryzys ekonomiczny, który przesuwa książkę na ostatnie miejsce potrzeb przeciętnego Polaka, a nawet poza zakres jego potrzeb. Można nawet powiedzieć, że w zaniku czytelnictwa nie ma żadnej sensacji, bo czasy takie, że wysiłek intelektualny boli w zestawieniu z cywilizacyjnymi błyskotkami, oferującymi bierność i wygodę. Dorzucić jeszcze trzeba tezę socjologów, że w każdej epoce i czasie liczba czytających jest stała, mała i niezmienna, więc o co halo? Wszystko to zestaw słusznych argumentów. Dlaczego zatem rodzą trzeciego trolla? Ten siada okrakiem na rozłożonej książce i machając krzywymi nogami, tuż przede mną, szyderczo snuje spiskową teorię: Hej, idealisto, nie pleć!Po co komu samodzielne, myślące jednostki? Po co oczytane i zdolne do refleksji, do analizy i patrzenia w drugie dno rzeczywistości? Po co gospodarce rynkowej ludzie konsekwentnie idący własną drogą? Komu potrzeba indywidualistów odpornych na manipulacje? Takim za trudno wciska się pierdoły, za trudno wodzi się ich za nos. Do czego nawołujesz? Chcesz może większego globalnego kryzysu konsumpcji? Nie bluźnij, gdy stadem baranów łatwiej i prościej się steruje. I nie smęć już o czytaniu, kończ te wypociny i idź spać. Nie przeszkadzać całej Polsce. Niech dalej czyta dzieciom, dwadzieścia minut dziennie.

1 komentarz:

Print Friendly and PDF