środa, 24 lutego 2010

Autor Wydmuch

Bardzo lubię kino Romana Polańskiego, zatem nie czekałem. Gdy tylko „Autor Widmo” pojawił się na ekranach, zaryzykowałem oglądanie z wysokości kinowego trzeciego rzędu. Lepszych miejsc już nie było, nawet o 15.15. Każdy, kto próbował tak karkołomnej operacji przez blisko dwie i pół godziny, wie, że oglądając film z głową odchyloną do tyłu, łatwo można się udusić, zasnąć albo skręcić kark. Mnie się udało, na szczęście, tylko dwa razy przysnąć, a obudzić przed pierwszym chrapnięciem. Nie pisałbym ani o filmie, ani o przysypianiu, gdyby nie panowie dziennikarze, fachowcy od filmu, porozrzucani po redakcjach rozlicznych gazet, telewizji i radia, wysilający się na peany pod adresem najnowszej produkcji Polańskiego. Mówi się, że dobry krytyk nie powinien przywoływać własnych emocji, nie przyznawać się do tego, czy film go nudził czy trzymał w napięciu. Jestem w tej szczęśliwej sytuacji, że nie mam ambicji krytycznych. Swobodnie mogę pisać z pozycji widza-dyletanta, któremu przeszkadza rozbieżność pomiędzy medialnymi głosami uwielbienia dla „dzieła”, a rzeczywistością przedstawioną na ekranie.

    Jeszcze raz, przed chwilą, usłyszałem w radiu, że najnowszy film Polańskiego jest świetny, bo trzyma widza w napięciu od początku do końca. Ci, co przynieśli kukurydzę, zapominają ją gryźć. Ci zaś, co mają colę, bezwiednie przechylają kubki i oblewają rozporki, zapomnieli o zdjętych dekielkach, zapatrzeni na wdechu w ekran. Słyszę te achy i ochy, więc zastanawiam się czy byłem na filmie, o którym mowa. Uspokajam się po już chwili, bo jednak to ten sam film. Teraz dotarło, że za jego świetnością przemawiają te same, powielane w kółko fraze „Edelmana zdjęcia świetne, niesamowita reżyseria, deszcz na planie świetny, atmosfera grozy na plaży super, przybija prom w noc deszczową i szarą - wzrasta napięcie, wyspa szara nieprzyjazna, groza zimnych betonowych wnętrz morskiego domu, plaża w jesiennym wietrze”. Oto czołowe wyznaczniki świetnego dzieła Polańskiego. Jakoś nikt z panów dziennikarzy i krytyków nie rwie się do omówienia fabuły, gry aktorów, spójności przedstawionej historii. O pardon! Niektórzy żonglują jeszcze frazesem o podobieństwie filmowego Adama Langa do premiera Tony’ego Blaira, bo wypada znaleźć aluzje do naszej rzeczywistości, kto słyszał kręcić film bez nawiązań. Nie przeszkadza rozlicznym tropicielom sensacji, że podobno Pierce Brosnan, pytając o rzeczywiste podobieństwo tych postaci, miał usłyszeć od Polańskiego: „zapomnij o Blairze”.

    A jaka jest fabuła? Z punktu widzenia dyletanta, którego nie podnieca medialny szum wokół ubiegłorocznych potyczek Polańskiego z amerykańskim prawem, fabuła jego najnowszego filmu zwyczajnie nie przekonuje. Tytułowy autor ma za zadanie napisać biografię premiera Langa, która leży już napisana. Zatem ma ją raczej przeredagować za marne 250 tysięcy dolarów, całkiem jak w życiu, zważywszy, że raczej chodzi tu o autora nieudacznika, który od siebie niewiele, ale pisze biografie iluzjonistów czy magików. On sam zupełnie się do tego nie rwie, wręcz jest wkręcony przez swojego agenta, gdyż kryguje się jak panienka. Kiedy jednak dociera do ponurego domu Langa, dziwnie szybko wstępuje w niego duch śledczego. Oto dowiedział się, że poprzednik, rzeczywiście piszący tę biografię, umarł w dziwnych okolicznościach. Tak więc książka, za którą ma dostać ćwierć miliona, jest już napisana, a dalsze jej pisanie przez naszego bohatera polega na kilku szczątkowych rozmowach z premierem i kreśleniu flamastrem akapitów już gotowych rozdziałów. Zamiast rzeczywistego pisania, autor idzie po rozrzuconych tropach do powodów, dla których zginął poprzedni autor widmo. Sam zaś premier Adam Lang w tym czasie jest zamieszany w aferę dotyczącą drastycznych przesłuchań jeńców islamskich. Autor widmo, układając puzzle historii rozsypane przez swojego poprzednika, ociera się o zdystansowaną i nieco nadętą sekretarkę, kilku ponurych ochroniarzy, milczącą służbę domową o azjatyckiej urodzie, o żonę premiera, rozhisteryzowaną z tajemniczych powodów (Pomijana przez męża? Zazdrosna o sekretarkę Langa? Lękająca się o bezpieczeństwo męża?), która całkiem mechanicznie i łatwo wskakuje autorowi do łóżka, choć nie bardzo wiadomo po co, bo nic wielkiego nie iskrzyło między nimi. Pisarz ociera się jeszcze o byłego ministra z rządu Langa i tajemniczego profesora literatury – agenta CIA. Zatem fabuła pełna tajemnicy i grozy zbudowana jest głównie z chwilowych zderzeń postaci ze sobą. Ale jakoś żadna z tych postaci nie tchnie autentyzmem. Gdy się na nie patrzy trudno oprzeć się wrażeniu, że aktorzy wpadają na chwilę w kadr, żeby „pokazać się u Polańskiego”, dają jakąś próbkę kreacji swojego bohatera, jakby przeglądali w lustrze swoją przydatność do roli, po czym wypadają z kadru. A wszystko rozciągnięte w czasie ponad stan. W moim odczuciu przedstawiona historia miała posłużyć pokazaniu sytuacji człowieka w matni, wrzuconego nagle w środek jakiegoś politycznego, społecznego, towarzyskiego piekiełka, z którego nie ma wyjścia, można się tylko coraz mocniej pogrążać, aż do ostatniego tchnienia. Tylko tak broni się postać autora widma w tej fabule. Jednak jego dramat uwikłania nie przekonuje ani w tej scenerii, ani na tle papierowych postaci. Wszystko jest tu bowiem nadmiernie przerysowane.

    Nie chcę oceniać filmu, bo jest on z gatunku tych, o jakich po roku nikt nie pamięta. Ani dobry ani zły, ale z pewnością nie dorasta do poprzednich obrazów tego reżysera. Zabieram głos w jego sprawie, bo zwyczajnie irytuje mnie medialny ciąg zachwytu, który nie wychodzi poza pianie banałem. Teraz dodatkowo redaktorzy i dziennikarze podczepili się radośnie pod nagrodę dla Polańskiego przyznaną w Berlinie. Za co ta nagroda? Ano właśnie! Za reżyserię! Wcale nie za wielką i wspaniałą fabułę, nie za zdjęcia plaży i kreacje aktorskie, nie za scenariusz, ale za reżyserię. To jak zadośćuczynienie za kręcenie w szkodliwych warunkach medialnej batalii, jaką reżyser ostatnio przeszedł, nim wylądował w domowym areszcie. Jakby nagradzający mieli szczególną potrzebę powiedzieć: „nie martw się chłopie, jesteś wielki reżyser! Dla nas jesteś super star, chociaż ponad trzydzieści lat ciągają cię za aferę rozporkową”. Czy jednak Polański potrzebuje takich zadośćuczynień i uwielbienia? Czy podniosą go na duchu peany zbudowane z frazesów? Czy mamy je odbierać wyłącznie w kategorii skutecznej strategii marketingowej producentów filmu?

    Wszyscy wiedzą, że Polański jest twórcą zasłużonym, uznanym, wybitnym i ma w CV stado świetnych produkcji, nie musi niczego udowadniać, a pustosłowie w żaden sposób go nie ubogaci. Jego dotychczasowe filmy oglądają kolejne pokolenia widzów z takim samym zauroczeniem. A że teraz zdarzyło mu się nakręcić film wart co najwyżej obejrzenia po wieczornych wiadomościach? To nie rzutuje. Ale powiedzmy wprost: czasem król jest nagi. Nawet mistrz miewa dołki i dołeczki i dajmy mu święte prawo do przeciętnego filmu, bez fałszywego cmokania ze szczęścia nad jego wypadkiem przy pracy.

3 komentarze:

  1. jak zwykle wyrazisty w poglądach i dosadny w ocenie, podoba mi się:) ale wiesz, że tę rękawicę rzuconą dziennikarzom i tym podobnym podnosić będą tacy jak ja, przeciętni widzowie, próbując skonfrontować Twoje widzenie filmu z widzeniem tych pierwszych... przyczyniłeś się poniekąd jeszcze większej oglądalności dzieła, które pewnie nie okaże się tego warte, ale jak to w dzisiejszych czasach bywa, nie ważne jak się mówi, ważne że w ogóle

    OdpowiedzUsuń
  2. ...a ja słyszałam, że niezły. Od widza nie od krtytyków. Myślę, że to jednak ten 3 rząd...Nigdy nie siadam blizej niż w 9.
    Mnie obezwładnia hałas, jest po prostu za głośno. Nie mogę się skupić.

    OdpowiedzUsuń
  3. o, kolega kasuje nieprzychylne komentarze?
    no to powtórzę: nuuuuuuuuuuuuuda!

    OdpowiedzUsuń

Print Friendly and PDF