niedziela, 17 maja 2009

Rzecz o singlach

    Gdy różnej maści media i blogi odmieniają przez wszystkie przypadki określenie „singiel”, często zachodzę w głowę, kiedy, w jakim okresie czasu, zastąpiło ono „starego kawalera” lub „starą pannę”, pejoratywnie zabarwione i z pewnością dziś niemodne albo przynajmniej wstydliwe.

Zmiana uwarunkowań kulturowych? Postęp techniczny? Nowe rozumienie wolności? Spełnianie zachcianek i wieczny fan jako filozofia życia? Wygodnictwo? Niechęć do ponoszenia odpowiedzialności za drugiego człowieka czy wreszcie kryzys rodziny? Może nie trzeba wielkiej ideologii i chodzi tylko o ucieczkę od prozaicznej powtarzalności i nudy małżeńskich i rodzinnych powinności? Coś w końcu sprawiło, że bycie wiecznym kawalerem i wieczną panną, to nic podejrzanego, a nawet coś co, usankcjonowane poprawnością polityczną, świadczy o zaradności człowieka, o jego samowystarczalności, przedsiębiorczości, oddaniu pracy, pasjom i ... samotności?

    Gdyby rzecz miała miejsce jeszcze dwadzieścia lat temu, singiel nie mógłby tak łatwo liczyć na wyrozumiałość. Przynajmniej na wyrozumiałość najbliższego otoczenia albo lokalnej społeczności. W okolicy trzydziestego roku życie ludzie szukaliby w singlu wad ukrytych lub widocznych, bez względu na płeć. Kobieta okazałaby się przynajmniej szpetna, leniwa, gnuśna, ograniczona, a w najlepszym wypadku tylko głupia i bez posagu. Mężczyzna pewnie pijak, dziwak, kandydat na księdza, bo zawsze nieśmiały był do kobiet albo w opozycji: dziwkarz. W najlepszym wypadku zwykły pedał. Jeszcze pod koniec ubiegłego wieku nikt nie mówił o singlu w kontekście samodzielności, niewiele o jego przedsiębiorczości i zaradności życiowej, że o wolności nie wspomnę, bo co to za wolność jak nie ma do czego z roboty wrócić?

    Co zatem trzymało dotąd ludzką rodzinę przy stadle? Z jakiego powodu singiel był piętnowany? Z powodu obyczaju? Ciemnogrodu? Tradycji czy odwiecznego Boskiego prawa, które podpowiadało, że: mężczyzna opuści ojca i matkę, a połączy się ze swoją żoną. I staną się dwoje jednym ciałem. I tak już nie są dwoje, ale jedno ciało. Czyli, idąc na skróty: w pojedynczym człowieku nie ma jedności, bo nie ma mowy o dopełnieniu połówek. Może to uproszczenie? Może jednak całkiem możliwe jest zachwianie naturalnego rytmu? Obserwując nowe trend, modę na singlowanie, jakoś trudno uwierzyć, by w tym stanie każdy człowiek ostatecznie smakował szczęście pełną gębą, ale też nie sposób wnioskować, że szczęścia singiel nie osiąga. Gdyby jednak była to prosta recepta na szczęście, większość z nas wybierałaby singlowanie i moglibyśmy zapomnieć o przyroście naturalnym, o podatkach z pracy kolejnych pokoleń, a w konsekwencji nie wiem, kto utrzymałby obecnych trzydziestolatków na emeryturze. Bez zaborów, bez utraty niepodległości, zabrakłoby Polaków i w końcu Polska wyparowałaby z mapy, co prawda bez wojen, ale z powodu plagi wygodnickich singli. Europa nie ucierpiałaby na tym z pewnością, a w przestrzeni bez cwaniactwa, pogardy, zawiści, drogowego chamstwa i nienawiści, wirowałoby więcej radości życia, może nawet miłości bliźniego, ale to temat na inny felieton.

Nie uogólniajmy, jak w każdym wyborze życiowym i tu znajdziemy ludzi w pełni szczęśliwych, dla których „singiel” znaczy „spełniony” i tych, którzy zawiedli samych siebie dokonując, mniej lub bardziej świadomie, takiego wyboru. Gdy obserwuje się uważnie osoby kroczące przez życie w pojedynkę, można z grubsza podzielić singli na kilka kategorii, najbardziej rzucających się w oczy. Do pierwszej z pewnością należą egocentrycy, dla których świat jest polem samorealizacji bez względu na innych, życie zaś przygodą daną raz na zawsze. To wędrówka, z której chcą czerpać głębokie doznania i nie mają ani ochoty, ani potrzeby dzielić się sobą, ani swoim czasem i pieniędzmi, o ile nie wiąże się to z ich chwilową zachcianką. Druga grupa singli, to altruiści, czyli ludzie poświęcający swoje życie dla innych. To społecznicy pracujący w instytucjach publicznych, samorządowych, wszelkich organizacjach pożytku, najkrócej mówiąc: powołani do służenia innym. Zakładanie własnej rodziny stanowiłoby dla nich dodatkowy balast w służbie drugiemu, choć wielu ludziom przecież udaje się świetnie godzić dwie sfery. W przypadku tych dwóch grup kroczenie przez życie w pojedynkę wydaje się być naturalną koleją rzeczy, świadomą konsekwencją dojrzałości, wykształcenia, decyzją dokonaną z uwzględnieniem predyspozycji i cech osobowości.

    Istnieje jeszcze jedna grupa singli, może nawet najliczniejsza, „singli przebudzonych z ręką w nocniku”. W tej grupie spotkać można ludzi, którzy z różnych powodów za długo dojrzewali i zwlekali z decyzją, co do kształtu i jakości własnej egzystencji. Jedni za długo mieszkali z rodzicami i żyli od imprezki do imprezy i z powrotem. Inni oddawali się na przemian wielkiej karierze i dzikiej zabawie dla odreagowania napięć. Jeszcze inni ciężko pracowali, gardzili względami potencjalnych adoratorów i adoratorek, bo zawsze było w nich coś nie halo, a potem już tylko podróżowali albo spełniali się w budowaniu wielkiego domu, wyposażaniu mieszkania, albo wyspecjalizowali się w zmianie samochodów i laptopów, byle zagłuszyć brak spełnienia w związku. Wielu łączyło poczucie, że wiecznie będą piękni, a jeśli nawet nie młodzi, to przynajmniej przebojowi, bo przecież ciągle jest jakieś towarzystwo, jakiś grill i impreza w klubie. A czas ciurkał za plecami niepostrzeżenie i drążył swoje. Gdzieś między trzydziestym drugim a ósmym rokiem życia okazało się, że coraz trudniej poznaje się nowych ludzi, bo większość już kręci się przy żonie/mężu, dzieciach i rodzinnych wczasach. Kobiecie coraz trudniej spotkać faceta, który spojrzy na nią inaczej niż na zbyteczną narośl wokół inspirującego organu żeńskiego. Mężczyźnie coraz trudniej znaleźć kobietę, która nie będzie żabą odczarowaną z egoistycznej księżniczki, z wieczną pretensją do przeszłości. One narzekają, że najfajniejsi faceci mają żony albo są duchownymi. Oni jęczą krócej: „zostały już tylko damy czekające na księcia albo kamerdynera”. W długi jesienno-zimowy wieczór singli nie leczą już ani czaty pełne świrów, ani kręgielnie, fitnesy i puby, ani tym bardziej centra handlowe z butikami.

    Fale marazmu coraz mocniej spychają takiego singla na mieliznę czterdziestki, pchają ku pięćdziesiątce, a tam? Rodziców często już nie ma, rodzeństwo żyje w swojej rodzinie i w czasie grypy nikt herbaty nie poda, a roczne święta najchętniej wymazałoby się z kalendarza. Nawet gdy pojawi się szansa na związek dwojga samotnych, tyle single mają już nawyków, przyzwyczajeń i natręctw, że nie sposób ich ze sobą skonfigurować. I tu można powiedzieć, że morał życie niesie samo. Co wyrosło z tradycji jest nie tyle narzucone, skostniałe i ślepe na ducha czasu, co właśnie wypracowane na bazie doświadczeń. Wszelkie zaś mody i nowe trendy społeczne może dlatego skazane są na porażkę, że są krótkowzroczne, krótkoterminowe i skończone w zderzeniu z tradycją i mądrością minionych pokoleń.

3 komentarze:

  1. są też tacy, których, z różnych względów, nikt nie chciał:):):)

    OdpowiedzUsuń
  2. A różnie, różniście się w życiu układa. Denerwuje mnie słowo "singielka". Ja to już wolę być sobie starą panną.Ba, ale ja jestem panią po 50...,więc dawne słownictwo mi się należy! :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Charakterystyczne postrzeganie osób, które świadomie wybrały życie bez stałego partnera. wokół nas jest ich wiele i dlaczegóż to mamy poddawać ich wolny wybór ocenie? A może takie ocenianie innych przynosi nam przyjemność? Ja jestem lepszy, bardziej zaradny? No i jak statystyki wskazują dużo singli jest wśród artystów czy to malarze, pisarze, kompozytorzy, aktorzy. Partnerów zmieniają tez częściej(nawet niektórzy wyznanie). Czyżby to NOWE? Przecież artyści to awangarda i kreatorzy mody. A może to zgnilizna i ściek? Autor felietonu na to nie odpowiada, choć próbuje podpowiadać.

    OdpowiedzUsuń

Print Friendly and PDF