czwartek, 4 grudnia 2025

Takie buty

 

Przerwa. Przepraszamy. Zapraszamy ponownie za 10 minut. Wywieszka na drzwiach wpłynęła na zmianę kierunku marszruty. Rok, a może dłużej nas tu nie było. Zabrałem żonę, choć mogłem przyjechać sam. Krótki wypad po przesyłkę z drogerii, ale teraz mam za swoje. Spontaniczny gest kochającego męża, za który trzeba będzie zapłacić znacznie dłuższym tuptaniem za obiektem miłości. Odetchnąłem głęboko. Dola empatycznego faceta ma swoją cenę, zwłaszcza, gdy w ciągu tygodnia trzykrotnie usłyszy prosty komunikat i już wie, że doroczne „nie mam butów” jest wołaniem rozpaczy z ducha „nie myśl, że wyrzucę jedną z piętnastu par w szafie! Najwyżej przestawię na półkę z przydasiami”. 

Za rogiem kolejny mały sklep trzech marek. Wchodzimy i obserwuję gesty żony, z których bezpiecznie dowiem się, czego szukamy. Nie myślę pytać wprost, aż tak nie ryzykuję. Wyjdę na nieczułego troglodytę, ignoranta pozbawionego uczuć i oślizłego gada, który nie zauważa, że od roku paluszek żonci sterczy z przechodzonego zamszaka. Wszak tylko nadmiar pracy chroni stan jej zaniedbania przed interwencją ulicznego patrolu pomocy społecznej. Tymczasem w jej dłoni eleganckie mokasyny, potem kozaczek, dalej gładzi welur cholewki jeszcze dłuższego kozaczka, ogląda zgrabne oficerki, pociera dłonią kowbojki, pod światło przegląda sztyblety i już wiem: wizja godzinnego pobytu w galerii mocno trąca naiwnością, z której nigdy już nie wyrosnę. Przymykam oczy i nie chcę widzieć dotykania torebek na półce, których cena budzi tęsknotę do tygodniowego pobytu w Karkonoszach dla dwojga i to w hotelu z sauną i spa. 

Minuty uleciały bezpowrotnie, wracamy do salonu dedykowanego intencji tej wyprawy. Miła filigranowa dziewczynka przeprasza raz jeszcze, że odbiliśmy się dwa razy od drzwi i już jest gotowa uchylić nieba jedynej o tej porze klientce. Na szczęście dla siebie samej nie zdążyła zapytać, czego konkretnie szukamy. Po drodze od drzwi do lady małżonka zagarnia kozaczki i pani już szuka rozmiaru. W międzyczasie zamszowe kowbojki koloru brąz próbują uszczęśliwić średniej wielkości stopę naszego małżeństwa. Jeszcze pięta nie zagnieździła się w bucie, gdy wzrok kobiety życia sięga po dłuższy kozaczek ze stolika za moimi plecami. I to już wystarczy, żebym poszedł w kierunku drogerii i pobrał numerek klienta do odbioru darmowej przesyłki. 

Zerkam na zegarek, zostałem obsłużony w siedem minut, łącznie z oczekiwaniem w kolejce. Pomyśleć tylko: gdybym nie proponował żonie sezonowych zakupów, za chwilę miałbym za sobą szlaban mijany bez opłaty. Tymczasem licznik już nie bije, on napieprza w amoku prosto w słabiznę mojej cierpliwości. O nie! Nie dam się zmaltretować terrorowi kowbojek w kolorze czekolady deserowej. Idę do innej drogerii, oczywiście nie mam tam nic do kupienia! Pogapię się na wody toaletowe, powącham, zaciągnę coś pomiędzy pachą maczo a powabem cheruba w rurkach! Może mają tu moją ulubioną? Tę, co pachnie kadzidłem z sutanny po sumie, choć od dawna nie ma jej w innych sklepach. Nie mają i tu. Ale są w promocji karmy dla kota, może jest jakiś smaczek dla naszego futra? Stoją tylko te, z których wylizuje sosik i głodny zagląda w oczy, jęcząc z pretensją Roszpunki, której warkocz obcięli przy samym welonie. Oglądam zapachy do toalety, przylepiane do muszli kwiatki, ciągle te same. I morski, co pachnie rozpuszczalnikiem nitro na pierwszy strzał nosa. Czuję podejrzliwy wzrok na sobie. Wychodzę zanim ochroniarz przeszuka mi kieszenie. Przez szybę obuwniczego widzę filigranową dziewczynkę i jej pąsowe już w biegu policzki. Ruchy Browna w przestrzeni wypełnionej niezdecydowaniem mojej żony, to ryzyko zawodowe pracy galerniczki. Żoncia, dziecię PRL-u, miało dawniej prosty wybór między srebrnymi Relaksami z Podhala, a radomskimi Sofiksami z brezentu i waty. Teraz wolny rynek ją przerósł, sztuka wyboru najtrudniejszą ze sztuk, a kupić coś trzeba.

Miłosierdzie wobec biednej konsultantki nakazało powrót do salonu. Próbuję strategii znudzonego męża, wariant cztery. Siadam i patrzę na żonę z pretensją głodnego kota. Ale akt desperacji przesłania czarny zamsz cholewki sięgającej kolana. Bezradnie przenoszę wzrok na wianek butów wokół niej, w którym dawno się pogubiła. „A te mierzyłam już?”. „Tak, nie mam rozmiaru, chyba że czarne, ale nie chciała pani.”. „Te długie były za duże, ale nie miała pani mniejszych?”. „Nie, chyba, że brązowe?”. „Nie, a tamte mają za wysoki obcas. Z tych kowbojek będzie pani miała brązowe?”. „Mówiła pani, że są za jasne, to nie szukałam rozmiaru”. 

Nie zdzierżę tego dłużej. Spuszczam wzrok i próbuję odciąć się od miejsca zniewolenia. Ze szczątków dialogu wnioskuję, że sympatyczna dziewczynka jest jednak Ukrainką. Bardzo dobrze mówi po polsku, nie do rozpoznania. Jednak ma delikatny wschodni zaśpiew i czasem za długo szuka słowa. Podbiega i do mnie, podaje dwa paski papieru spryskane wodą toaletową. Mówi, że to dla mnie, żebym mógł się czymś zająć, zanim pani skończy mierzyć. „Najnowsze zapachy”, uśmiecha się uroczo i z pewną bezradnością. Dziękuję i wychodzę przed salon. 

Rozglądam się, ale znikąd pomocy. Jeźdźcy apokalipsy najwyraźniej zawrócili w przeczuciu przegranej. Innego końca świata nie będzie! Ale nie, jest! Nadciąga nadzieja! Z prędkością ruchomych schodów przybywa z odsieczą córcia nasza, dziecię złote! W porę dojechała kolejką z Sopotu do Śródmieścia. Teraz sprawy potoczą się szybciej. Sarkazm mojego „dżejzi” przekona mamusię, że „te butki, to wiesz, jak Dżesika w drodze do akademii paznokcia”. „A te co? Pomoc społeczna z Simsów jesteś?”. „Takie? Moherowy kapelusz jeszcze kup i gorzkie żale można odprawić”. „Weź przestań, takie to rasowa katechetka przed emeryturą”. „Podobają ci się? Naprawdę? Przecież te cienkie szmatki zaraz się przetrą, nie za takie pieniądze!”. „Te mogą być, te też, weź obie pary i jedziemy do domu, tylko przymierz spokojnie, żeby nie było w domu, że cisną”. 

I już zakwestionowane chodaki znikają w kartonach szybciej niż z nich wyskakiwały. Po nich cichobiegi brązowe wracają na zaplecze, wprawnie pakowane przez Irinę, Nadię czy Roksanę spragnioną ciszy, a chaos sztuk branych pod uwagę zmienia się w przestrzenny ład bez obuwia. Teraz dziecię porywa mnie do pobliskiego Pepco z zamiarem zakupienia cekinów czarnych albo czerwonych, żeby dać mamusi czas na płatność. Nie myślę pytać mojego wybawcy, po co jej cekiny w środku nocy. Jutrzenka swobody wkrótce zajaśnieje takim blaskiem, że przyćmi ból opłaty parkingowej.


czwartek, 20 listopada 2025

Gdy film zaboli

Kolejne filmy Smarzowskiego oglądam w ramach testu. Lubię sprawdzić, ile wytrzymam. Od którego momentu będę miał dość i czym może jeszcze bardziej zniesmaczyć człowiek okrzyknięty przez wielu czołowym psychopatą rodzimego kina. Każdy obejrzany obraz zdaje się być jednak coraz doskonalszą szczepionką na kolejny pomysł reżysera, a epatowanie obrzydliwością, agresją, przemocą, krwią czy choćby sylwestrową dwójką, rozsmarowaną po białej koszuli burmistrza miotającego się w toalecie Domu dobrego, wywołują jedynie uśmiech politowania. Podobnie jak puszczane oko do widza w postaci nawiązań do własnych dzieł (Arkadiusz Jakubik w roli wkurzającego księdza), czy bezpośrednich autocytatów (fragment Domu złego w telewizorze głównego bohatera), nadmiernie trącają strunę autoironii albo narcyzmu wielkiego Wojtka. 

W zasadzie resztę kwestii estetycznych można przemilczeć, gdyby nie… no właśnie. Jedyne, co mnie w tym filmie zachwyciło, to pomieszana perspektywa dramatu ofiary. "Zachwyt", to może niestosowne słowo w zestawieniu z medialnym szumem wokół tematu domowej przemocy, zwłaszcza, gdy rzecz nie dotyczy patologii, a rozgrywa się wśród fanów Ikei, układowych policjantów i kombinatorów z kręgów władzy, mimo wszystko słowo oddaje istotę sprawy. Zatem fabuła rwana, nielinearna, pogubienie widza pomiędzy realnym a wyobrażonym, chronologia zdarzeń zawodzi, przeszłość i teraźniejszość bohaterki ulegają zatarciu, a widz rozbija uwagę między manipulacją a faktem. Taki chwyt  artystyczny świetnie oddaje chaos i stany depresyjne zagnieżdżone w głowie ofiary. Jej stopniowe odrywanie od realności przez ból, niewyobrażalne cierpienie, poniżenie oraz brak perspektyw i recepty na skuteczne wyjście z matni wciska odbiorcę w fotel. Tu oddaję pełny ukłon reżyserowi, zespołowi tworzącemu Dom dobry, a przede wszystkim odtwórczyni głównej roli kobiecej, świetnej Agacie Turkot.

Film, jako dziedzina sztuki, pozwala na bezpieczne wejście w każdy rodzaj dramatu jednostkowego i społecznego z dystansem, bez poczucia winy wobec krzywdzonych kobiet, którym się nie pomogło, przemilczało rozgrywające się w pobliżu piekiełko, przekierowało uwagę dla świętego spokoju, byle się nie mieszać. Chyba nie tylko z tego powodu mamy do czynienia z pochodem terapeutycznym widzów do kin. Chcę wierzyć, że także z powodu formy artystycznej. Czytam dziś w sieci, jak wielką karierę robi nowe dzieło autora Róży. W niecałe dwa tygodnie milion i dwieście tysięcy osób obejrzało najnowszą produkcję Wojciecha Smarzowskiego, nie czekając, aż pojawi się w streamingu. Choć pewnie bardzo wielu odkłada ten moment i liczy cierpliwie dni, z wiarą, że produkt będzie lżej strawny na małym ekranie i z możliwością dzielenia przemocowego tortu na zjadliwe kawałki. W chwili przesytu czy słabości zawsze można zastopować. Pójść po melisę w ulubionym kubeczku i wrócić przed ekran za dwa dni. 

Tymczasem rzeczywistość nieco zaskrzeczała i znaczna część widzów wprowadziła do recepcji dzieła nową kategorię estetyczną: medialny hejt wobec odtwórcy głównej roli męskiej - Tomasza Schuchardta. Wcale nie z powodu wątpliwego talentu ani arbitralnej decyzji o jakości kreacji postaci Grzesia Nowaka. Przekonała ich dosłowność gry pana Tomasza i uznali, że z hejtem jest mu nadto do twarzy. Aktor na własnej skórze przekonuje się, że mistrzostwo w zawodzie ma swój rewers i nie zawsze popłaca w społeczeństwie, którego spora część nosi głowę tylko po to, żeby do szyi nie napadało. Zdumiony zderzeniem z betonowym widzem Schuchardt wyznaje: Myślałem, że ludzie jednak wiedzą, że istnieje coś takiego jak film i jak rola. Okazuje się, że kategoria „ludzie”¸ to zbyt pojemne uogólnienie. Gdyby wszyscy „ludzie” w tym kraju odróżniali kreacje od życia, prawdopodobnie telewizja Republika straciłaby widzów. Okazałoby się, że Ziemia jednak okrągła jest, a hurma kołczów szczęśliwego życia musiałaby zasilić szeregi operatorów dźwigu wieżowego albo koparki w ramach przekwalifikowania. 

W poszukiwaniu tekstów wskazujących na zdziwienie i zaskoczenie aktora reakcją widzów, trafiałem na liczne komentarze ilustrujące poziom umysłowy społeczeństwa, w którym przyszło nam toczyć swoją kulkę. Budująca lektura wypowiedzi oburzonych przekonała, że polaryzacja ma aspekty pozytywne. Ale trafiłem też na głos zdystansowanego sceptyka, który przypomniał, że w latach 80. ubiegłego stulecia miały miejsce zbiórki pieniędzy na zakup wolności serialowej niewolnicy Isaury w celu wyrwania jej z rąk podłego Leoncia. I w tej materii historia niczego nie uczy jak widać, i to co najmniej od czasów Sienkiewicza, gdy czytelnicy Ogniem i mieczem dawali na mszę za duszę poczciwego Longinusa Podbipięty herbu Zerwipludry (jak mawiał opój Zagłoba, równie poczciwy co fikcyjny bohater Trylogii). 

Czy to jest jakieś pocieszenie? Szczególnie, gdy przeleciała ćwierć kolejnego stulecia, a znaczna część rodaków przyjmuje wszelkie informacje czy obrazy w skali jeden do jednego? Według badań PISA i OECD 70% Polaków ma kłopot ze zrozumieniem tego, co czyta, wyskoczył mi nagłówek z 2022r. Czego zatem można się spodziewać w podejściu do form wypowiedzi - innych niż tekst - w których użyto kreacji bohatera, alegorii, metafory, groteski, czy choćby dystansu ironicznego? 

Przed kilkunastoma laty, gdy publikowałem teksty blogowe na platformie Onetu, często zdarzało się, że redakcja umieszczała wybrane na stronie głównej. Portal manipulował jednak każdym prezentowanym wpisem dosyć podle, nadając mu tytuł inny niż oryginalny. Oczywiście taki, który zapewni klikalność, nawet jeśli nadany tytuł nie miał nic wspólnego z treścią wpisu. W efekcie czytałem dziesiątki i setki tak dalece absurdalnych komentarzy, głównie hejterskich, że traciłem poczucie pewności autorstwa własnych, prostych przecież felietonów. Czego zatem oczekiwać od odbiorców spektaklu, filmu, czytelnika powieści, opowiadania, rzeczy szeroko prezentowanych? Nie tylko pozostają dla większości odbiorców zerojedynkowe, gorzej, że służą wszelkiej maści manipulatorom żerującym na ciemnocie ludu, któremu edukacja wstrętna teraz i zawsze i na wieki wieków. Kino Smarzowskiego jest akurat na tyle łopatologiczne i masowe, że pięknie odzwierciedla stan umysłu statystycznego widza znad Wisły, pozostającego w znacznej przewadze liczebnej wobec wykształciucha.

Niewykluczone, że procent ludzi myślących jest stały w każdej populacji i wynosi około dziesięciu. Jeśli króluje bezmyślność, a prostactwo umysłowe zdaje się głośniej krzyczeć, zawdzięczamy to zapewne powszechnemu dostępowi do sieci, która ujawnia każdego dnia, ilu idiotów biedna i wyczerpana Ziemia nosi. Póki co współczuję panu Tomaszowi, że płaci taką cenę za swój aktorski profesjonalizm, a pan Smarzowski może być z siebie dumny, bo choć pominięty na festiwalu w Gdyni, przekonał lud siłą rażenia najnowszego dzieła aż nadto, kto jest godny napiętnowania i dlaczego aktor.


poniedziałek, 17 listopada 2025

Matrix późnego wieku

Czerwone światło zatrzymało mnie w drodze na rynek. O tej porze mogłem liczyć już co najwyżej na pasek żeberek i kilka jabłek od lokalnego sadownika. Wyhamowałem przy skupisku miejskich rowerów. Trzydziestoletnia na oko kobieta mocowała się z jednym z nich, gdy druga, tuż za nią, patrzyła dosyć bezradnie i jakby niewidząco w moim kierunku. Skorzystała ze światła, które wciąż trzymało mnie przed przejściem i zdecydowała się na pierwszy krok. Coś mówiła, ale uwolnione samochody skutecznie ją zagłuszyły. Z pewnością miała więcej determinacji niż młodsza, by prosić o pomoc. Słaby głos dotarł do mnie, gdy zbliżyłem się wystarczająco, żeby cokolwiek usłyszeć: 

- Pan jest stąd, niech mi pan pomoże. - Spojrzałem w jej oczy, powiększone mocno przez grube szkła okularów i dojrzałem w nich coś więcej niż zaawansowany wiek i problem z uruchomieniem roweru. - Stoję i już sama nie wiem, gdzie mam pójść. 

- A dokąd chciała pani trafić? 

- Gdzie jest falowiec na ulicy Jagiellońskiej? Bo ja tam muszę. 

- To będzie następne skrzyżowanie - pokazałem w oddali długi blok, z ulgą, że orientacji mi wystarczy, choć nie mieszkam tu od szesnastu lat. 

- Nie, tam, jest ulica Chłopska przecież - kobieta powiedziała to tonem pretensji i patrzyła w dal z rozżaleniem, jakby znowu trafiła na ignoranta.  

- Bez obaw, Chłopska, to ta przy której stoimy, a która tam prowadzi. Zupełnie tak, jak biegnie tor tramwajowy, widzi pani? Jedzie tam tramwaj i on właśnie zatrzyma się przy falowcu, a jedzie ulicą Chłopską. Poprzeczna do niej, od przystanku, to jest Jagiellońska, o którą pani pyta. - Tłumaczyłem jak dziecku i już widziałem, że nadaremnie. 

- Ale to ma być Piastowska przecież, ona mi mówiła, że mam wysiąść na Piastowskiej i że tam będzie falowiec Piastowska dziewięćdziesiąt E. 

- W takim razie jesteśmy w domu - próbowałem zachować spokój – stoimy przy skrzyżowaniu z ulicą Piastowską i przed sobą mamy nawet napis na ścianie budynku, proszę, Piastowska dziewięćdziesiąt, widzi pani? Wystarczy, że poczekamy na zielone światło, zaprowadzę panią i po kłopocie. - Uśmiechnąłem się po nic, bo patrzyła w przeciwną stronę.

- Tam są takie schody, ja muszę do góry. Boże! A ta dziewczyna na mnie czeka, już tak zmarzłam, chodzę tu od godziny, nie mogę trafić, a ta dziewczyna tam na mnie czeka, bo ja na kroplówkę, ona dobrze mi zrobi, z witaminą, w tej przychodni.

Kobieta wyrzucała z siebie słowa w rytmie rozpaczy i czułem, że to grubsza sprawa, bo zupełnie nie szuka kontaktu wzrokowego. Dalej mierzy w stronę ulicy Jagiellońskiej i może słusznie, bo przecież przychodnia lekarska jest właśnie tam, a ja uparcie prowadzę ją na Piastowską, zupełnie skołowany przez autorkę zamieszania. Tu z pewnością nie ma przychodni, ale mój wewnętrzny GPS nie apdejtował od dobrych piętnastu lat, więc może zainstalował się tu prywatny wlew do żył. 

Znowu ruch pieszych ustaje, delikatnie przyciągam kobietę za rękaw kurtki. Stoi zbyt blisko jezdni i tylko czekam, aż zaczepi ją lusterkiem niecierpliwy król astrachańskich szos w czapce z daszkiem, spuszczony z zielonego. Z niepokojem zerkam na wielką czcionkę klatki długiego bloku i widzę wyraźnie numer dziewięćdziesiąt, a przy nim literę D. To ostatnia klatka i już wiem, żadnego E nie będzie, chociaż pragnę oznaczenia mocniej niż zagubiona. 

- Ale ja już tu dziś byłam. Tam mi źle pokazali, byle jak, na tym przystanku. Ludzie tacy są, nie pomogą. Tu nie ma tych schodów do góry. 

- Chwileczkę, spokojnie, proszę się nie martwić, zaraz coś wymyślimy - próbuję uspokajać, choć sam mam ochotę rzucić w telefon magiczne “Huston, mamy problem”, tyle że nie mam kierunkowego do Stanów. - Jak pani widzi, tu jest klatka D, ostatnia, nie ma kolejnej z literą E, więc coś jest nie tak. Ale wspominała pani, że mają być schody, takie zewnętrzne, do góry, prawda? Tu obok jest pawilon handlowy, ze schodami. Może ma oznaczenie E, zobaczymy co tam się mieści. Proszę pójść ze mną. 

- Ale ja już tak zmarzłam, cienką kurtkę ubrałam, za cienką, bo ja z Brzeźna jadę. Autobusem jechałam, ja tu kiedyś już byłam, ale teraz źle wysiadłam, chyba o jeden przystanek źle. Boże, a ta dziewczyna tam siedzi, ona tam na mnie czeka, bo ta witamina do żył, ona tak dobrze mi robi, Boże, ja już nie wiem co mam zrobić. 

Mantra rozpaczy rytmicznie uderza mnie w plecy, dzięki temu wiem, że niemoc starości podąża za mną z litanią bezsilną, więc czytam głośno napisy lokali na piętrze pawilonu: 
- Tu są biura spółdzielni mieszkaniowej, teraz fryzjer obok, dalej za nim kolejny fryzjer, nie mamy żadnych tablic przychodni, ani gabinetów - wyliczam jak stacje drogi krzyżowej, która żadną miarą nie oferuje zbawienia. Kobieta mówi ciągle obok mnie swój pacierz lęku, ale patrzy gdzieś w dal. 

- Proszę mnie posłuchać - zatrzymuję ją i próbuję stanowczo nawiązać kontakt - czy ma pani telefon? Czy może pani zadzwonić do kogoś bliskiego, kto panią tu pokierował i dopytać o adres? 

Zdaje się, że biedna pani nie przytomnieje wcale, ale dłonią sięga do kieszeni i na szczęście moje i świata całego wydobywa smartfon. Dzwoni, ale nikt nie odbiera. Jeszcze inny numer i widzę na wyświetlaczu “Beata”. Jest szansa, że przejmę rozmowę i czegoś w końcu się dowiem. 

- Beatka, powiedz mi jeszcze ten adres. Bo tu pan mi pomaga znaleźć, ale ja już sama nie wiem, gdzie ja jestem, która to ulica, no pamiętam, że dziewięćdziesiąt, że schody, ale pan mówi, że nie ma… 

- Proszę mi dać ten telefon. Dzień dobry, właśnie próbuję pani pomóc, bardzo proszę, niech mi pani wyjaśni, czy chodzi rzeczywiście o jakąś przychodnię, czy o gabinet lekarski, jak on się nazywa? Nie zdążyłem nic więcej powiedzieć, gdy w słuchawce rozległ się równie niemłody głos: No gdzie ona polazła znowu, ta Gabryśka?! Stara, głucha, tego aparatu słuchowego nie weźmie z domu, potem ludzi wystraszy, głowę zawraca, ona już tam przecież była, tam u góry jest taki gabinet, tam kroplówki robią, dziewięćdziesiąt E

Tłumaczę kobiecie, że tam są tylko fryzjerzy, czy na pewno chodzi o ten adres, ale ona już się rozłączyła. Oddaję telefon przypadkowej ofierze wieku i  szumu informacyjnego. Wspinamy się po schodach pawilonu, muszę to sprawdzić macając klamki, nie ma rady. Trzecie drzwi fryzjerskie mają małą karteczkę nad zamkiem: “Wlewy witaminowe dożylne”. Jestem ocalony! Klamka poddaje się naciskowi, wchodzę do środka, trzy kolejne puste pomieszczenia. Gdzieś z ciemności tła wyłania się dzidzia piernik blond w różowych kroksach, w leginsach podobnej tonacji i w białym fartuszku. W uśmiechu rozciąga usta, dodając sobie jeszcze odrobinę bruzd do głębszych zmarszczek. Tłumaczę z ulgą, że podąża tu starsza pani na wlew. Zagubiona już stoi w drzwiach za moimi plecami. Barbie piernik omija mnie jak wieszak na kapelusze i chwyta w ramiona kobietę z okrzykiem: Nic się nie stało, Gabryniu, no czekam na ciebie, dobrze, że już jesteś, kochanie, tak się cieszę. 

     Korzystam z wylewu czułości i prawa niewidocznego Charona. Wycofuję się do drzwi, może jeszcze zdążę kupić jajka, skoro udało mi się opuścić w końcu labirynt demencji. Łapię poręcz przy śliskich schodach i słyszę za sobą: Halo! Proszę pana! Więc jeszcze nie koniec misji? Starsza zapadła w hipotermię? Zemdlała z radości ocalenia? Odwracam się z niepokojem. Widzę biały fartuszek i różowe leginsy i machającą dłoń: Dziękujemy panu bardzo za pomoc! 


Print Friendly and PDF