Czerwone światło zatrzymało mnie w drodze na rynek. O tej porze mogłem liczyć już co najwyżej na pasek żeberek i kilka jabłek od lokalnego sadownika. Wyhamowałem przy skupisku miejskich rowerów. Trzydziestoletnia na oko kobieta mocowała się z jednym z nich, gdy druga, tuż za nią, patrzyła dosyć bezradnie i jakby niewidząco w moim kierunku. Skorzystała ze światła, które wciąż trzymało mnie przed przejściem i zdecydowała się na pierwszy krok. Coś mówiła, ale uwolnione samochody skutecznie ją zagłuszyły. Z pewnością miała więcej determinacji niż młodsza, by prosić o pomoc. Słaby głos dotarł do mnie, gdy zbliżyłem się wystarczająco, żeby cokolwiek usłyszeć:
- Pan jest stąd, niech mi pan pomoże. - Spojrzałem w jej oczy, powiększone mocno przez grube szkła okularów i dojrzałem w nich coś więcej niż zaawansowany wiek i problem z uruchomieniem roweru. - Stoję i już sama nie wiem, gdzie mam pójść.
- A dokąd chciała pani trafić?
- Gdzie jest falowiec na ulicy Jagiellońskiej? Bo ja tam muszę.
- To będzie następne skrzyżowanie - pokazałem w oddali długi blok, z ulgą, że orientacji mi wystarczy, choć nie mieszkam tu od szesnastu lat.
- Nie, tam, jest ulica Chłopska przecież - kobieta powiedziała to tonem pretensji i patrzyła w dal z rozżaleniem, jakby znowu trafiła na ignoranta.
- Bez obaw, Chłopska, to ta przy której stoimy, a która tam prowadzi. Zupełnie tak, jak biegnie tor tramwajowy, widzi pani? Jedzie tam tramwaj i on właśnie zatrzyma się przy falowcu, a jedzie ulicą Chłopską. Poprzeczna do niej, od przystanku, to jest Jagiellońska, o którą pani pyta. - Tłumaczyłem jak dziecku i już widziałem, że nadaremnie.
- Ale to ma być Piastowska przecież, ona mi mówiła, że mam wysiąść na Piastowskiej i że tam będzie falowiec Piastowska dziewięćdziesiąt E.
- W takim razie jesteśmy w domu - próbowałem zachować spokój – stoimy przy skrzyżowaniu z ulicą Piastowską i przed sobą mamy nawet napis na ścianie budynku, proszę, Piastowska dziewięćdziesiąt, widzi pani? Wystarczy, że poczekamy na zielone światło, zaprowadzę panią i po kłopocie. - Uśmiechnąłem się po nic, bo patrzyła w przeciwną stronę.
- Tam są takie schody, ja muszę do góry. Boże! A ta dziewczyna na mnie czeka, już tak zmarzłam, chodzę tu od godziny, nie mogę trafić, a ta dziewczyna tam na mnie czeka, bo ja na kroplówkę, ona dobrze mi zrobi, z witaminą, w tej przychodni.
Kobieta wyrzucała z siebie słowa w rytmie rozpaczy i czułem, że to grubsza sprawa, bo zupełnie nie szuka kontaktu wzrokowego. Dalej mierzy w stronę ulicy Jagiellońskiej i może słusznie, bo przecież przychodnia lekarska jest właśnie tam, a ja uparcie prowadzę ją na Piastowską, zupełnie skołowany przez autorkę zamieszania. Tu z pewnością nie ma przychodni, ale mój wewnętrzny GPS nie apdejtował od dobrych piętnastu lat, więc może zainstalował się tu prywatny wlew do żył.
Znowu ruch pieszych ustaje, delikatnie przyciągam kobietę za rękaw kurtki. Stoi zbyt blisko jezdni i tylko czekam, aż zaczepi ją lusterkiem niecierpliwy król astrachańskich szos w czapce z daszkiem, spuszczony z zielonego. Z niepokojem zerkam na wielką czcionkę klatki długiego bloku i widzę wyraźnie numer dziewięćdziesiąt, a przy nim literę D. To ostatnia klatka i już wiem, żadnego E nie będzie, chociaż pragnę oznaczenia mocniej niż zagubiona.
- Ale ja już tu dziś byłam. Tam mi źle pokazali, byle jak, na tym przystanku. Ludzie tacy są, nie pomogą. Tu nie ma tych schodów do góry.
- Chwileczkę, spokojnie, proszę się nie martwić, zaraz coś wymyślimy - próbuję uspokajać, choć sam mam ochotę rzucić w telefon magiczne “Huston, mamy problem”, tyle że nie mam kierunkowego do Stanów. - Jak pani widzi, tu jest klatka D, ostatnia, nie ma kolejnej z literą E, więc coś jest nie tak. Ale wspominała pani, że mają być schody, takie zewnętrzne, do góry, prawda? Tu obok jest pawilon handlowy, ze schodami. Może ma oznaczenie E, zobaczymy co tam się mieści. Proszę pójść ze mną.
- Ale ja już tak zmarzłam, cienką kurtkę ubrałam, za cienką, bo ja z Brzeźna jadę. Autobusem jechałam, ja tu kiedyś już byłam, ale teraz źle wysiadłam, chyba o jeden przystanek źle. Boże, a ta dziewczyna tam siedzi, ona tam na mnie czeka, bo ta witamina do żył, ona tak dobrze mi robi, Boże, ja już nie wiem co mam zrobić.
Mantra rozpaczy rytmicznie uderza mnie w plecy, dzięki temu wiem, że niemoc starości podąża za mną z litanią bezsilną, więc czytam głośno napisy lokali na piętrze pawilonu:
- Proszę mnie posłuchać - zatrzymuję ją i próbuję stanowczo nawiązać kontakt - czy ma pani telefon? Czy może pani zadzwonić do kogoś bliskiego, kto panią tu pokierował i dopytać o adres?
Zdaje się, że biedna pani nie przytomnieje wcale, ale dłonią sięga do kieszeni i na szczęście moje i świata całego wydobywa smartfon. Dzwoni, ale nikt nie odbiera. Jeszcze inny numer i widzę na wyświetlaczu “Beata”. Jest szansa, że przejmę rozmowę i czegoś w końcu się dowiem.
- Beatka, powiedz mi jeszcze ten adres. Bo tu pan mi pomaga znaleźć, ale ja już sama nie wiem, gdzie ja jestem, która to ulica, no pamiętam, że dziewięćdziesiąt, że schody, ale pan mówi, że nie ma…
- Proszę mi dać ten telefon. Dzień dobry, właśnie próbuję pani pomóc, bardzo proszę, niech mi pani wyjaśni, czy chodzi rzeczywiście o jakąś przychodnię, czy o gabinet lekarski, jak on się nazywa? Nie zdążyłem nic więcej powiedzieć, gdy w słuchawce rozległ się równie niemłody głos: No gdzie ona polazła znowu, ta Gabryśka?! Stara, głucha, tego aparatu słuchowego nie weźmie z domu, potem ludzi wystraszy, głowę zawraca, ona już tam przecież była, tam u góry jest taki gabinet, tam kroplówki robią, dziewięćdziesiąt E.
Tłumaczę kobiecie, że tam są tylko fryzjerzy, czy na pewno chodzi o ten adres, ale ona już się rozłączyła. Oddaję telefon przypadkowej ofierze wieku i szumu informacyjnego. Wspinamy się po schodach pawilonu, muszę to sprawdzić macając klamki, nie ma rady. Trzecie drzwi fryzjerskie mają małą karteczkę nad zamkiem: “Wlewy witaminowe dożylne”. Jestem ocalony! Klamka poddaje się naciskowi, wchodzę do środka, trzy kolejne puste pomieszczenia. Gdzieś z ciemności tła wyłania się dzidzia piernik blond w różowych kroksach, w leginsach podobnej tonacji i w białym fartuszku. W uśmiechu rozciąga usta, dodając sobie jeszcze odrobinę bruzd do głębszych zmarszczek. Tłumaczę z ulgą, że podąża tu starsza pani na wlew. Zagubiona już stoi w drzwiach za moimi plecami. Barbie piernik omija mnie jak wieszak na kapelusze i chwyta w ramiona kobietę z okrzykiem: Nic się nie stało, Gabryniu, no czekam na ciebie, dobrze, że już jesteś, kochanie, tak się cieszę.
Korzystam z wylewu czułości i prawa niewidocznego Charona. Wycofuję się do drzwi, może jeszcze zdążę kupić jajka, skoro udało mi się opuścić w końcu labirynt demencji. Łapię poręcz przy śliskich schodach i słyszę za sobą: Halo! Proszę pana! Więc jeszcze nie koniec misji? Starsza zapadła w hipotermię? Zemdlała z radości ocalenia? Odwracam się z niepokojem. Widzę biały fartuszek i różowe leginsy i machającą dłoń: Dziękujemy panu bardzo za pomoc!










