piątek, 20 czerwca 2025

Jak stróż w czerwcówkę

Memy z przebierańcami różnej maści, przyłączającymi się do procesji Bożego Ciała. Fotografie ołtarzy, zbudowanych pod sugestywnymi reklamami. To już coroczna czerwcowa codzienność w internecie. Warto zadać sobie pytanie, na ile świętowanie Bożego Ciała jest (wciąż jeszcze) wyrazem wiary ludu Bożego, a na ile (już jedynie) folklorem. Bo gdyby miało stać się pustym obrzędem, lepiej gdyby w ogóle zniknęło. 

Początek tekstu opublikowanego w “Tygodniku Powszechnym” wyświetlił mi się w powiadomieniu godzinę przed wejściem do Biedronki. I już wiedziałem, dlaczego ilość aut na parkingu, tarasujących wąski przejazd, uniemożliwia znalezienie wolnej dziurki na czas zakupu mleka i pomidorów. Dlaczego każe zmierzyć się w sklepie z burzą konsumpcji. “I co się dziwisz?! Środa! Chwila przed eksplozją czerwcówki”, zdawały się krzyczeć puste rzędy barierek, znaczące tor po wózkach zakupowych. I rzeczywiście wewnątrz przejść ciężko, co chwila zderzenia mini pojazdów, niby na autodromie wesołego miasteczka. Apokalipsa napełniania dobrem wszelakim trwała w najlepsze, głównie dobrem grillowym: podpałką, kiełbasą i węglem, a wszystko przykryte aluminium wyrżniętym w kształt tacki do pieczenia. No i nieodłączne napoje na czas świętowania, rozciągniętego na dni całe cztery, wolne od wzrostu PKB. 

Dziś znaczna część wiernych spod znaku narodu zakorzenionego w patriarchacie, Bogu i Honorze, która daje wyraz przekonaniu, że vox populi to zawsze vox dei i nie będzie Niemiec pluł nam w twarz, daje upust zmianie trendu obrzędowości. Rzadko myśli puszczać córki do sypania kwiatków, żony do targania tasiemki feretronu i nie stawia jednodniowych ołtarzyków na trawniku pod balkonem, ani nie chwyci drążka baldachimu nad proboszczem z monstrancją. Bo jakoś tak nie pasuje, żeby po osiedlu, z pobożnym śpiewem, deptać psie kupy i wirować między milionem samochodów, pucując wyjściowym garniakiem cudze błotniki. Za to pasuje cieszyć brzuch wolnością od etatu i pakuje chętniej browar z promocji “dziesięć plus dziesięć gratis”, a z obawy, że malizną trąci, dzwoni do szwagra, żeby też wziął u siebie coś na apkę i bez żalu, bo się nie zmarnuje. 

Druga połowa narodu smaganego polaryzacją, w znakomitej swej części oburzona na pazerność klechy, zniesmaczona purpuratami kryjącymi pedofila w Kościele, a na wszelkich marszach świecąca pięcioma gwiazdkami tablic informujących o zamiarze wobec głównego adresata protestu, dziś mocuje rowery na dachu wypasionej furki z leasingu. I tu żona, wyswobodzona spod buta ciemnoty ludu i władzy kleru, nie pójdzie z pięknie haftowanym sercem Jezusa na poduszce. Nie ususzy kwiatków córci do koszyczka, raczej pomyka z walizkami i koszem wiktuałów do bagażnika i zaraz odjadą w znanym sobie kierunku, umilającym wolne aż cztery dni. Dresik, pagaje, rajbany i byle dalej od zgiełku młotków stukających w ramy osiedlowej konstrukcji ołtarza. Czekają agroturystyki, hotele SPA, baseny z masażem i zielone ścieżki rowerowe. Świat stoi pełnym otworem, z alternatywą tanich linii w tle. Książka, wino, sałatka i znów po majówce miła sercu czerwcówka, z dala od boleśnie powtarzanej codzienności i pszenno-buraczanej polskości.

Tak się jakoś plecie, że zmiany mentalne wycinają z języka zasoby tkwiące w nienaruszalnych zdałoby się powiedzeniach. Oto jedyny dzień w roku, gdy stróż mógłby odwalić się jak w Boże Ciało odchodzi do lamusa bez pożegnania. Stróża zastąpił administrator, ochroniarz, gospodarz domu, a jego świąteczne odzienie zjadły mole, bo i naftalina straciła magiczną moc rażenia, wyparta przez lawendę i jej pokrewne środki. Krawatka wyblakła w wiecznym węzełku na wieszaku, a kaszkiet całkiem oklapł i dziś wygląda gorzej niż kapelutek legendarnego Kargula. Dziś kandydat na odwalonego stróża wskakuje w laczki, sprany t-shirt i bermudy, kroi karkówkę i niesie kaszankę na gorący ruszt, mając w pobliżu jeziorko, rzeczkę, strumyczek, a niechby i zadymiony kawałek miejskiego parku, gdzie da się rozstawić palenisko, kilka leżaków i dwa głośniki wielkości klatek na spore króliki, żeby ostatecznie wyrugować śpiew kosa i zięby. 

W sumie nic w tym złego, każdy żyje jak umie i odpoczywa jak potrafi, w końcu jest czas wolności, choćby w tym najbardziej podstawowym wymiarze. Nawet, jeśli coraz częściej wolność jednych realizowana jest kosztem drugich, z którymi bliźni nie myśli się liczyć. Nikt jednak nie odmawia sensu i słuszności procesjom Bożego Ciała, które stanowią swoiście rozumiane wyznanie wiary i kroczą ulicami całego kraju mimo wszystko. Święto ciągle ma się nieźle, a media mają czym wypełnić serwisy dnia. I pewnie szybko tradycja, choćby szczątkowa, nie zaniknie, aczkolwiek samo Boże Ciało zdaje się być jedynie pretekstem do zupełnie czegoś innego. 

I może właśnie słowo PRETEKST jest tu kluczowe, bo w naszym czasie zdaje się być najważniejsze, co widać chyba najwyraźniej w podejściu do dni ustawowo wolnych. Wszyscy wiemy, że mają one związek z konkretnym świętem, choć nie bardzo już potrafimy zdefiniować czym ono jest, co obchodzimy i po co? Z roku na rok powód świętowania coraz bardziej blaknie. Liczy się możliwość urwania kilku dni wolnych, tym ważniejsza, że daje jednakowe prawo wszystkim, niezależnie od wielkości pracodawcy, formy prawnej jego działalności, rodzaju, szefa prostaka czy właściciela traktującego pracownika jak pańszczyźnianego chłopa. Wolne święto przysługuje każdemu, niezależnie od posiadanego wymiaru urlopu, który dodatkowo rozszerza. Bardzo chętnie kombinujemy styczniówki, majówki, czerwcówki, sierpniówki, listopadówki nawet dwie, choćby kosztem konfliktu albo niesmaku starć z tymi, co pozostaną w pracy w dni robocze pomiędzy. Co tam niesnaski, gdy jest szansa nie zrywać się o świcie, pogrillować, wykupić alkohol razem ze zniczami, porozbijać się autem po pijaku albo pod wpływem, w ramach czilery narodowego świętowania. 

    Ilekroć uczestniczę w małej apokalipsie kolejek przed długim weekendem nachodzi mnie taka myśl: czy kiedyś uwolnimy się od swoistej hipokryzji poszczególnych świąt-pretekstów? Czy przyjdzie taki moment, gdy przestaniemy mówić o święcie pracy, flagi, konstytucji, Bożego Ciała, Wielkanocy, a zwyczajnie pójdziemy we wszystkie “miesiącówki”, wspaniałomyślnie, tolerancyjnie i pluralistycznie darowane narodowi pod pretekstem ulżenia przepracowaniu i niemiłosiernemu utyraniu Polaka. I tak każdy będzie miał oznaczony w kalendarzu powód nadmiaru wolnych dni, a spędzi ten czas jak chce, ale językowo i medialnie będzie z pewnością uczciwiej.

wtorek, 20 maja 2025

Dzika paranoja

Maj, ten piękny czas, gdy stukotem kijków zagłuszam przedwieczorny śpiew leśnych ptaków. Na szczęście dźwięk metalowych końcówek o kamienie nie przeszkadza na wpół oswojonym jeleniom, nie płoszy jakoś szczególnie saren, co najwyżej przegoni zdezorientowanego dzika z krzaków. Nic jednak nie przeszkodzi 
słuchaniu ptaków,  które towarzyszą polifonią głosów, dlatego nie ryzykuję zmiany drogi. Szczególnie w poniedziałki, gdy lokalsi, zmęczeni weekendowym wędrowaniem z czworonogiem i rodziną, odpuszczają górzyste ścieżki. 

    Z uśmiechem na ustach, wywołanym widokiem soczystej zieleni, szczerząc zęby do konwalii, drobnych kwiatków pieprzycy i kryjących główki zawilców i tym razem cieszyłem się życiem, szczególnie po zwycięstwie nad misiem w sobie, którego z takim trudem odkleiłem od wyrka i książki. Właśnie wspiąłem się po serpentynie ścieżki na szczyt kolejnej górki, gdy dostrzegłem na środku traktu niebieski samochód z napisami na drzwiach i z wyłączonym silnikiem. Tutaj? Teraz? Pod zakaz wjazdu? Przy takim ryzyku pożaru i po osiemnastej? Bilety do lasu sprzedaje? Panierowaną brukiew przywiózł zającu? Szerokim łukiem ominąłem pojazd, uznając, że wiosna najwyraźniej zbudziła chuć człowieczą. Skoro tydzień temu mijałem na ścieżkach świeże opakowania po prezerwatywach, niewykluczone, że i dziś kolejna fantazja przyniosła tu fanów Tindera i żaden szlaban im niestraszny. O pożar namiętności tu idzie bardziej niż lasu, uśmiechnąłem się do uspokajającej myśli. 

    Zdziwienie dało o sobie znać po raz drugi, gdy po przejściu dwóch kilometrów natknąłem się ponownie na to samo auto, zaparkowane w zupełnie innym miejscu i też na leśnej ścieżce. Tym razem nie mogłem ominąć pojazdu szerszym łukiem, nie było innej drogi, a zbieranie lokalnych kleszczy dalece wykroczyło poza zakres potrzeb ruchowych. Nie pozostało nic innego jak zmierzyć się z przeznaczeniem. Wziąłem głębszy oddech, gotowy na powtórkę z historii. Prawie uwierzyłem, że i mnie przydarzy się spotkanie z UFO. Zaproszenie do środka, przybysze w czarnych kombinezonach i kapturkach, pomiary tu i tam, całkiem jak mieszkańcowi Emilcina w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Widać raz na sto lat sprawdzają, co z naszą ewolucją i wynik akurat ich nie porywa. Ale przybysze dziś bardziej wyrachowani i chwilowo zamienili latający talerz w mało wysublimowany produkt Fiata, jakby ta forma mniej rzucała się w oczy w lesie. Czyżby nadeszła i moja pora na bliskie spotkanie trzeciego stopnia? 

    Na wszelki wypadek wypiąłem prawy kij z rękawicy, rozważając jak go użyć. Nie byłem pewny, czy lepiej sprawdzi się jako oszczep czy raczej włócznia? W użyciu ostrego narzędzia, niegodnie z jego przeznaczeniem, wprawy co prawda nie mam. Aluminium też raczej tandetne, bo z promocji. Pozostało liczyć na gen piastowskiego woja, drzemiący w rejonach nieodkrytych albo zwyczajnie: na instynkt połączony z atawizmem. A jakby jeden kij zawiódł, drugiego użyję w innym charakterze. Budując wątpliwą motywację, sznurowałem do przodu napinając pierś, wciągając bojler nad gumką dresu, ile się da, choć treningu za mało, żeby wyodrębnić kaloryfer. Efekt taki sobie. Posturą nie zyskałem przewagi psychologicznej, ale i tym razem samochód  stał opuszczony i milczący, a zza budy nie wyskoczył nawet pan w płaszczu, by spod rozwianej poły zademonstrować obnażonego stefana. Cisza wokół, jak po śmierci ostatniego ekologa, a przecież jakoś pojazd zmieniał miejsce i to trafnie! Wyłącznie po linii mojej stałej trasy, choć tyle rozstajów miał wokół. Całkiem niewykluczone, że w celu ostatecznego obrzydzenia mojej integracji z naturą, tylko po cholerę? Może to kolejny bezdomny właśnie próbował hojnie obdarować pojazdem, widząc że dygam po lesie o suchym kiju jak pomylony?

    Z uporem godnym lepszej sprawy trzymałem się dalej stałego szlaku, gdy krokomierz zadrżał po raz piąty, sygnalizując zaliczenie kolejnego kilometra. Za blisko mety, żeby skracać drogę i oszukiwać dystans. Teraz było łatwiej, schodziłem w dół, kije niosły mnie same, od czasu do czasu przypominały o sobie, boleśnie wpadając pod nogę na nierównościach i korzeniach. Zostało do pokonania ostatnie wzgórze po łuku. Tu minąłem spacerowicza z psem, ale obaj nie zwrócili na mnie najmniejszej uwagi, o niczym nie chcieli powiadomić, przed niczym ostrzec, zatem nie działo się nic szczególnego. Wyrównałem oddech, posłałem uśmiech przylaszczce chowającej kwiatek, gdy za zakrętem znowu go znalazłem. 

   
To samo niebieskie jeździdło i nadal na środku duktu. Nagle otworzyła się klapka pamięci. Należę do pokolenia, które karmiono legendą czarnej wołgi, krążącej po mieście, by porywać dzieci i ściągać z nich krew. Figielek pamięci sprowadził suchość gardła, szczególnie dotkliwą, bo tym razem drzwi pojazdu drgnęły skrzypiąc. Zbliżyłem się na dwadzieścia kroków, a od strony kierowcy wysiadł facet w bojówkach moro i ruszył w moją stronę. Czyżbym zasłużył na wyrok mafii? A już miałem przestać czytać kryminały! Oto żywy dowód, że siadają na psychę! Nim do końca skarciłem wyobraźnię, gość wydobył z kieszeni telefon i niósł go przed sobą demonstracyjnie, przemawiając: Panie, nie widział pan gdzie tu zdechłego dzika? Kręcę się jak marek po piekle i za cholerę padliny znaleźć nie mogę! Podsunął mi przed oczy ekran ze zdjęciem. Dorodny kawał dzikiej świni leżał pod wielkim bukiem, z uniesionym łbem, całkiem jakby odpoczywał po penetracji osiedlowego śmietnika. Desperat spojrzał prosząco, jakby odgadł moją myśl: Panie, to las jest, tu wszystkie drzewa takie same, jak ja mam go szukać? Idzie taki jeden z drugim spacerowicz niedzielny, taka jego mać, dzika znajdzie, powiadomi, ale już nie przekaże, gdzie konkretnie. A mnie każą szukać mądrale z centrali! Panie! Co ja sęp jakiś jestem, że na kilometry padlinę wyczuję? Kiedy on pewnie jeszcze nie zaśmiardł dobrze! Nie widział pan aby gdzie? Wzruszyłem ramionami w pełni zrozumienia, pokiwałem głową empatycznie, dodałem coś, że bez pinezki na mapie, to raczej marne szanse ze znalezieniem zwłok. Gość zapytał mnie jeszcze o aktualną lokalizację i kierunek do najbliższej asfaltowej drogi. Najwyraźniej zamyślił zakończyć wyprawę całkiem na tarczy, 
pogodzony z ostateczną klęską. Wsiadał do kabiny, wybierając numer w telefonie, i już miotał przekleństwa, których szczątki dobiegały moich uszu. Po chwili niebieski fiat znikał w tunelu świeżej zieleni, całkiem już oswojony. 

    No nie widziałem dzika, nic nie poradzę, nie dziś, ale ciężar z serca spadł, nie powiem. Literacka wyobraźnia mimo to nie ustępowała: było mu powiedzieć, żeby po krążących krukach szukał. Uśmiechnąłem się do niewybrednego żartu ironicznej towarzyszki życiowego niespełnienia. Jakież było moje zdziwienie, gdy po przejściu kolejnych kilkuset metrów usłyszałem krakanie nad głową. Ponad koronami drzew krążyły dwa kruki. Natura bywa jednak przewrotna, pomyślałem i na wszelki wypadek spojrzałem w dół. Pod nimi była duża gromada drzew iglastych i żadnych buków w pobliżu. Kruki najwyraźniej miały się bardziej ku sobie z powodu wiosny niż pomoru świń.

sobota, 19 kwietnia 2025

Chleba naszego świątecznego

 

Chleb, a w zasadzie jego zakup, jeden z niezmiennych rytuałów, które towarzyszą świętowaniu. Bez względu na mody, trendy, epokę, system społeczno-ekonomiczny czy zmiany polityczne, niedawno stałem po chleb na Boże Narodzenie, a już stoję w kolejnej po wielkanocny. Przyglądam się rozbieganym oczom, sylwetkom w dresie wyciągniętym z głębi szuflady, w zgniecionych dżinsach z suszarki, zerkam ku spranym leginsom, wdziewanym w pośpiechu, bo do chleba rano wstać trzeba, jak mówi mądrość dziadów. Tu koszulka skoszona z taniej bawełny, a tam sflaczały kapturek bluzy, nic to, bo zaraz chleba zabraknie, wykupią, wyniosą, zeżrą, a już dziewiąta. W dłoniach telefony, czas oczekiwania nie może zostać zmarnowany. Palce wystukują życzenia do cioci Władzi, koleżanki Żanety, kuzynki Anety, do Tolka z rodziną i córką Malwiną. A po życzeniach ostatnie korekty na liście zakupów, usuwanie tego, co już w torbie, no i dopisać koniecznie colę bez cukru i lód w kostkach. Tegoroczna Wielkanoc zbyt intensywnie przepoczwarza się w środek lata.

Zerkam na damskie snikersy wzute na pierwsze z rzędu skarpetki codzienne i w plastikowe laczki z rażącą bielą frotte na paluchach grubasa z przodu. Zrywki czerwone, plecaczki, torby lniane i ciągane na kółkach, ponad nimi głos niepokoju: a nie ma już razowego na miodzie? Orkisza pół w takim razie wezmę, skoro zszedł cały, a może jest jeszcze ten z siemieniem? Masowy wykup zmusza do nagłych i niespodziewanych decyzji, nawet za cenę kręcenia nosem żony, męża, mamusi i babci, bez poszanowania dla spontanu kupującego pod presją chaosu nazw. Wszak nie będą jeść ciastek, gdy chleba zabraknie i pretensji wystarczy do majówki. A tu jeszcze te leniwe gospodynie, młodsze i w średnim wieku, przeciągają zakupy! Ciasta nie potrafią upiec, choć tyle przepisów w internetach! Mazurki teraz wybierać będą, serniki jakieś baskijskie, durna moda, a ludziom się spieszy! Po chleb tu się idzie, a jeszcze wybrzydzać będzie jedna z drugą, czy lukier biały czy jednak w posypkę! Zniecierpliwienie przestępuje z nogi na nogę, a ksiądz tego roku święci co kwadrans i do drugiej. Dobrze, że coraz mniej narodu świętuje, wymyślili teraz, pani, te wczasy, wyjazdy bez świenconki, te hotele, góry, turnusy, łikendy długie, zabijają się na drogach po pijaku, pretekst mają i dobrze, mniejsze kolejki przynajmniej. Dociera zza pleców monolog, ale już jestem blisko lady, już widzę, że wystarczy, za chwilę kupię. 

Zakupione bochenki lądują w torbach, niosą ulgę twarzom, weselą oczy. Czas się domyka i już można w spokoju udać się po gałązki brzozy, tulipany, żonkile, poszukać szczypiorku i cukrowego baranka do koszyczka albo czekolady Milki w stosownym kształcie, do nowoczesnej święconki, tej na bogato. 

Wsiadam do auta z ulgą. Zerkam spod pancerza pozornego bezpieczeństwa na przeplatanie stylu goniących w pośpiechu, pomieszanie wyjściowych sukienek, strojnych koszyczków i powszednich ciuszków, towarzyszących ostatnim zakupom przed nieuchronnym zamknięciem sklepów, zawsze za szybko. 

Myśl niespodzianie ucieka do dzieciństwa, do kolejek z lat 80, ale też dekadę późniejszych. Zwolniony z obowiązku dygania z koszyczkiem do parafialnego kościoła, otrzymywałem polecenie zakupu chleba. Zwykle po drugiej stronie miasta, bo tam sprzedawany zachowywał na długo świeżość. Stałem z siatką robioną na szydełku, sznurkową i zerkając na oczyszczane w mig półki, powtarzałem w myślach prostą alternatywę. Wyboru nie było, chleb był jeden, co najwyżej w dwóch rozmiarach. Duży bochenek albo mały. Razowego się nie jadało, był gliniasty i bardzo się kruszył, zatem podchodził pod wariant “z braku laku”. Pozostawało zapamiętać rzecz prostą: dwa duże albo cztery małe i lęki egzystencjalne oswojone. W nagrodę mogłem kupić kilka tygodników na świąteczne wieczory, bo akurat do kiosków rzucali je w sobotę. Lata 90. przyniosły różnorodność dostawców na tyle, że już nie musiałem biegać na drugi kraniec miasta. Lokalny zielony rynek skracał kolejki i dawał szansę zróżnicowania w postaci chleba sprzedawanego z budy żuka, nysy i innych busików, upłynniających wypieki gminnych wiosek i pobliskich miasteczek.

Niespodzianie atakuje luka w pamięci, brak zapamiętanych nazw z tamtych czasów. I w tej materii życie było proste: kup chleb duży albo dwa małe i po zawodach. Dziś wejście do piekarni niesie niepokój. Co będzie, gdy zabraknie tego, po który zostałem posłany? Odstrzelą posłańca złej nowiny? Do święconki nie dopuszczą? Gubię się w nazwach: trzy rodzaje razowego, żytni z dynią lub bez, orkiszowy, graham, bezglutenowy, polski, firmowy, foremkowy, rustykalny, słowiański, trójmiejski, Vermont, chlebek fit, z rzepakiem, koszykowy. I pomyśleć, że idąc po chleb w dzieciństwie, niechby i na skróty, do osiedlowego samu, mogłem co najwyżej zobaczyć papierową metkę “Piekarnia Gigant, waga 1kg”, wpieczoną w skórkę bochenka albo pójść do blaszaka GS-u pod wieżę ciśnień, nabyć bochen tamtejszego, spod zielonej tabliczki “GS Samopomoc Chłopska”. Znacznie lepsze skojarzenia niosła jednak Piekarnia Gigant. Gdy nocą szło się z buta na ryby, nad nieodległe jezioro, po łąkach i nad drogą unosił się najcudowniejszy zapach pieczywa wypiekanego podług jednej miary dla wszystkich mieszkańców, nie było podziału na biednych i bogatych. Tu głód budził się przed świtem, świadomy, że nie dla psa kiełbasa, bo w torbie były kanapki z przedwczorajszej linii produkcyjnej społemowskiej fabryki, wypełnionej zakwasem, piecami i mąką. Dziękować Bogu nie znali tam ulepszaczy. 

Klakson szukającego miejsca przywołuje mnie do tu i teraz. Odpalam silnik, pojadę i ja po gałązki brzozy, sałatę, zieloną pietruszkę i koperek. Niech zamknie się czas przygotowań, niech już przyjdzie wyciszenie w tonacji pieśni Wielkiej Soboty, w której posłusznie się zatopię, rżnąc marchewkę i jajo do tradycyjnego wiadra sałatki. Ostatni raz zerkam na rzednącą kolejkę piekarni i przez głowę mknie wątpliwość. Czy nadejdzie taki czas? Czy przyjdzie na polskość moment bez chleba naszego świątecznego? Czy mody na sushi, falafel, tofu i ramen, na bezglutenowe żywienie i unikanie węglowodanów doprowadzą do braku fanów przedświątecznych ogonków w piekarni? A jeśli zniknie barwa cebuli z jajek i ucichnie stukot pękających skorupek? Czegoś jednak będzie brak i kogoś żal. 


Print Friendly and PDF