poniedziałek, 18 listopada 2024

Zagubione w liściach

To było trzydzieści lat temu. W czasie, gdy gasła we mnie wiara w moc poezji. Jeszcze pisałem ostatnie wiersze, ale już raczej z przyzwyczajenia niż z przekonania, że mogą coś znaczyć. Wcześnie dotarło do mnie, że nie ma takiej poezji, która zdoła skutecznie dokądś prowadzić, przemieniać ludzi w anioły, zwyczajnie pomoże przetrwać zderzenie z nadciagającym walcem gospodarki rynkowej i konsumpcji. Krzyczało bezrobocie, rosła moc polityki rabunkowej, a upadek moralności wśród elit i społeczeństwa czasu wolności, towarzyszył pazerności. Brutalne echa nowego pobrzmiewały nawet w moim powiatowym mieście. Ale ciągle lubiłem wieczorne spacery jego ulicami, gdy wiatr niósł pod nogi pierwsze kolorowe liście, a ja cieszyłem się na myśl o powrocie na kolejny rok studiów polonistycznych. Pamiętam dobrze ten moment, gdy szedłem ulicą Orła Białego, ponad zamkową fosą, przy której obecnie lśni Hotel Krasicki, ale wówczas była tylko baszta, mur i smutek mglistej jesieni. Nagle przyszedł mi do głowy pomysł na wiersz o liściach. Chyba tylko dlatego, że przejeżdżający samochód przywiał kilka na chodnik, czego nie mógł zrobić latem, gdy mocno trzymały się gałęzi, więc wiersz zaczął roić się słowami:

latem 
kryją się w zieleni
ślepo wierne niezmienności
jak żona przy kuchennym stole
pospolite
jak mąż w kapciach 
i fotel z gazetą
liście
odkrywam jesienią
szelestem złotem bukietem 
z dłoni dziecka
wchodzą w wiersze poetom
    
    Czemu scena wróciła akurat teraz? Starzejący się mózg ucieka w młodzieńcze lata, ale też jesień 2024 przyniosła znowu liście w dłoni niejednego dziecka. Dawały radość maluchom i ich rodzicom, mnożącym zdjęcia telefonami. Na gorąco wysyłali produkcję na portale społecznościowe, ale też babci Teresce, cioci Joli i jeszcze Dżesice, której barwny bukiet nie może cieszyć na żywo, gdyż spija Aperola na Krecie. Jesienne barwy pozowały dodatkowo w subtelnym uścisku dziewczęcych palców. Oto kolejna, chyba dziś czwarta, powiatowa Anja Rubik prężyła się z bukietem odcieni klonu przed fotografem szukającym lepszego profilu lub światła, a ustawiony po sąsiedzku panel odblaskowy okazał się całkiem zbędnym gadżetem w mdławych promieniach słońca. Mógł jedynie ostrzegać licznie spacerujących: trwa sesja zdjęciowa”. I tak na nikim nie robiło to wrażenia. Park Oliwski, podobnie jak dziesiątki parków tego typu w kraju, cieszy się ogromnym wzięciem różnej maści fotografów oraz modelek podejrzanej proweniencji i równie mało spektakularnej urody. Mijam je tu często, uśmiecham się i nawet zazdroszczę cywilnej odwagi albo zwykłego braku autocenzury. Dwa razy w roku mają tu swoistą rójkę: wiosną zsypaną kwieciem i jesienią, kolorowo obdarowane przez buki, dęby, kasztanowce. Próbują szczęścia, choć barwy ginących liści przewyższają urokiem wiele z nich. Nie, wcale się nie wyzłośliwiam, samozwańcze modelki są po prostu szare z zimna, usta im drżą, ale trwają przesadnie rozebrane, posłuszne poleceniom solidnie przyodzianego młodzieńca z wielkim aparatem. Przybierają pozy i stroją miny godne plaży w Malibu, co przynosi efekt raczej mizerny, ale kto by się przejmował, gdy gorącym płomieniem jaśnieje potrzeba zaistnienia. 

Zamyśliłem się nad tym na tyle głęboko, że niepostrzeżenie przyjąłem złożony kawałek papieru. Trzydziestolatek z brodą, w szarej kurtce i dżinsach koloru codzienności życzył miłego dnia z uśmiechem. Ulotka była czarno-biała, bez zdjęć, nigdzie nie zapraszała, nie krzyczała żadną kandydaturą ani promocją latte w pobliskiej kawiarni. Nawet nie kusiła szklanicą grzańca. Przeczytałem tylko: Jezus Chrystus wczoraj i dziś, ten sam i na wieki. Czujnie rozejrzałem się dookoła w poszukiwaniu ukrytej kamery. Nie było jej chyba, ale teraz dostrzegłem ludzi z ulotkami, rozstawionych wśród skrzyżowań parkowych alei. Stali we dwoje, czworo, dorośli z dziećmi i jeśli coś ich wyróżniało, to matowość strojów i twarze bez połysku, jakby sentyment trzymał ich w ławce kościelnej Oazy, choć czas wycisnął piętno kurzych łapek w obliczu. Zaciekawiła mnie zawartość ulotki, przebiegłem wzrokiem, ale treść złożona była wyłącznie z cytatów. Jeden z nich przykuł uwagę archaiczną składnią i językiem: On grzechy nasze sam na ciele swoim poniósł na drzewo, abyśmy, obumarłszy grzechom, dla sprawiedliwości żyli. Jego sińce uleczyły was. Byliście bowiem zbłąkani jak owce, lecz teraz nawróciliście się do pasterza i stróża dusz waszych (I Piotra 2.24-25). 

    No cóż, pomyślałem, nie znasz dnia ni godziny, gdy łaska Pana cię dopadnie. Ale żeby w parku? Wśród kolorów złotej jesieni, uśmiechu przechodniów, pozowanych zdjęć, tekturowych kubków z kawą i z różową watą cukrową w dłoniach dzieci coraz liczniejszych ukraińskich rodzin? Chciałoby się powtórzyć za filmowym Świrem Koterskiego: chyba przeginasz Dżizus! Sęk w tym, że nie Jego wina. Ludek, może nawet Boży, może z dobrą intencją, ale nieco odklejony. Chce dobrze, wychodzi jak zawsze. Bo niby po co spacerowiczom archaiczne fragmenty Pisma? Przecież mają kłopot z całkiem współczesną polszczyzną, jeśli ujęta w zdanie złożone. Nie potrafią do końca przeczytać akapitu w mejlu ze zrozumieniem, a tu strzał nawrócenia jak z osady Amiszów? Jak długi żywot przewidziano dla tej ulotki? Za chwilę wypełnią się nimi kosze? Wymieszają się tam z opakowaniami po frytkach i burgerach z pobliskiego McDonalda i to jest ich metafizyczny sens? Cóż za piękna metafora współczesności, pomyślałem. Tygiel barwnych powojów, przechodzących z pocysterskich murów na fotki, resztki konsumpcji w koszach, wymieszane z pamięcią zbawienia z Listu św. Piotra na ulotkach. W jednym metalowym kuble, zużyte, przemieszane i nikomu niepotrzebne odpady jesiennej niedzieli, resztki sacrum i profanum jednakowo nie ciążące nikomu na uwadze dłużej niż chwila przeżuwania. Co mogą wnieść w niedzielny spacer rodzin z dziećmi przedpotopowe cytaty, jaka jest intencja kolportujących kaznodziejów płci obojga? Te fragmenty nawet przeczytane, nawet z próbą zrozumienia, co mogą w takim kontekście? Wzbudzić uśmiech politowania dla nieogarów urwanych z przebrzmiałej epoki? Trącić eschatologiczną strunę niepokoju związanego z przemijaniem? Poruszyć tęsknotę do wiary? Zachwycić się połączeniem jesieni z nadzieją wieczności? Gest to może szlachetny jak świąteczna paczka dla ubogich i równie jednorazowy, który nie ma żadnej mocy, by odmienić codzienność. Jezusowemu zbawianiu pewnie nie pomaga, gdy umieszcza je w jarmarcznym kontekście.

poniedziałek, 30 września 2024

Psiecko i inne psierdolce

Cóż za urzekający czas, szczególnie dla filologa, którego nieustannie zaskakują neologizmy i inne twory języka, lśniące błyskiem nowości. Jakiś czas temu rzucił mi się w oczy termin “psiecko”, ale po rozpoznaniu źródła, uznałem, że to kolejna fanaberia niedojrzałych emocjonalnie dziewczynek, influencerek modowych, tiktokerek i innych medialnych płodów epoki, które próbują dorobić ideologię do nicnierobienia i osiągnąć klikalność, gdy ta stawia wymagania. Machnąłem ręką i usunąłem z głowy przedrostki “psi” na dość długo. Kilka dni temu znowu wpadł mi w oczy nagłówek: Nie będę miała ludzkich dzieci. Jestem “psią mamą” i mam dwóch “psynów”. Ironia draśnięta raz jeszcze chciała to zbyć, dodając w głowie komentarz: a co z psiężem? Czy na pewno wystarczy psynek, nawet jeśli wyliże? Buźkę też? Ale tą drogą nie idziemy, przywołałem sarkazm do porządku. Nie ta bajka literacka, a i bez mojej wydzieliny wszelkie perwersje wystarczająco zapluwają sieć.

    Coś tu nie zagrało, a niegasnące pragnienie dzielenia włosa na czworo szybko odpaliło czerwoną lampkę. I po co taka alternatywa? Dziecko albo pies czy kot? Jako sześciolatek miałem w domu papugi, potem kanarki, w późnej podstawówce rybki, dalej chomika, na koniec psy. Rodzicom jakoś nie przyszedł do głowy argument, że ten zwierzyniec jest zamiast mnie. Wręcz przeciwnie: pojawienie się dziecka kusiło pozyskaniem innych stworzeń, żeby potomstwo zaciekawić i uczyć współistnienia i odpowiedzialności. Moje własne dziecko też ma w domu kolejne koty i gdyby nie metraż, dawno dokonałoby pełnej kotyfikacji stadnej lokum, z hamaczkami i budkami zamiast szafek. 

    Zwykło się uważać, że w rodzinie ludzkiej zawsze jest miejsce na międzygatunkową, ale czy zamiast tej pierwszej? Zwierzę w domu służy dobru całości, to truizm przecież. Dyscyplinuje, łagodzi atmosferę i przede wszystkim pozwala pielęgnować miłość do ludzi i do braci mniejszych w takim samym stopniu. Pozwala zachować harmonię stada: dziecku umożliwia właściwy rozwój w trosce o inną istotę, a zwierzęciu daje poczucie bezpieczeństwa i przynależności do gromady. Po co to sztucznie rozdzielać? Niestety, mój mózg nie wierzy modom, więc drąży. Pokoleniu Z – bo tu tkwi początek tej nowomowy - idzie o mniej lub bardziej uświadomione maskowanie właściwego powodu ucieczki od macierzyństwa. Lęk przed ciążą deformującą wymuskane ciałko? Pewnie też, choć - jak widać na ulicach naszych miast - sporo tych ciałek nie troszczy się o figurę i raczej nie potrzebuje kamizelek ratunkowych, gdy fala wymiecie je za burtę. Utrata atrakcyjnej sylwetki raczej nie grozi, ale słowo „połóg”? To już dodaje trzęsiawki, a możliwość depresji poporodowej? Na samą myśl ustawia w kolejce do terapeuty. Tymczasem surogatek wciąż zakazuje prawo. Podejrzewam, że mimo wszystko pozorne to przyczyny.  

Gwóźdź programu tkwi w trumnie postaw społecznych, a i
nfluencerkom i tłumom ich fanek daleko do troski o przyszłość narodu. Znacznie bardziej doskwiera im myśl o konieczności przeniesienia uwagi z siebie na urodzone dziecko i to na wiele lat! Czarno połyskuje wizja końca życia rozpiętego między nowinkami kosmetycznymi, fitnessem a modnym klubem. Nie ma to jak wrzucić dobrze brzmiącą ideę w miejsce przeznaczone na macierzyństwo. Pudel toy zamiast rozwrzeszczanego gówniaka, który czegoś chce i tkwi kleszczem w botoksie przez trzy dekady z rzędu albo dłużej. To jest to! Dzieciak, wiadomo, kładzie się, ryczy i rąbie piętami jak nie dostanie. Wiecznie rości o coś pretensje, a ostatecznie powie, że byłyście rodzicem toksycznym, więc bez żalu spakuje do przytułku dla starych i zużytych rodzicieli. Pudelek tymczasem taki malutki i miły w dotyku. Bawi, wypełni insta, ucieszy, pomerda ogonkiem, piłeczkę przyniesie, a tylko jednorazowy wydatek dziesięciu tysi, nie licząc karmy i weta. 

    I tu już w zasadzie mógłbym zakończyć temat, spleść rączki na klacie i błysnąć samozachwytem. Tymczasem z tyłu głowy pobrzmiewa jeszcze jeden przeczytany gdzieś fragment: To chyba jest tak, że naprawdę odpowiedzialni ludzie nie mają dzieci. Ja jestem taką osobą i nie chciałabym na siebie brać wielkiej odpowiedzialności za wychowanie i przyszłość tych dzieci. Tylu ludzi chodzi po świecie skrzywdzonych przez rodziców, którzy uważali, że najlepsze, co mogli zrobić, to się rozmnożyć. A ich dzieci są dowodem na to, że zrobili to źle

    Pierwsze uderzenie refleksji szufladkowało autorkę, jako istotę ograniczoną, skoro tkwi w przekonaniu, że w wychowaniu człowieka rodzice odgrywają wyłączną rolę, podobnie jak w krzywdzie wyrządzanej potomstwu. Z jej słów jasno wybrzmiewa fakt, że nie ma własnych dzieci, ale sama była dzieckiem. Powinna zatem zdawać sobie sprawę, że rodzice wychowują tylko do pewnego momentu. Potem uchodzą za wzorzec dinozaura, dziadersów odklejonych od rzeczywistości albo przemocowców, którzy chcą niby dobrze, a wychodzi jak zawsze. W pewnym momencie w buty autorytetu wbijają się rówieśnicy, kreatorzy chwilowej mody, media, idole muzyczni, bohaterowie podcastów, szeroko pojęte otoczenie, dla którego rodzic ze swoim modelem życia wpisuje się - co najwyżej - w ostrzeżenie: rób tak, a będziesz nieszczęśliwym człowiekiem. Szczególnie, że samo pojęcie „szczęścia” każde pokolenie inaczej definiuje. 
   
Czy nieposiadanie dzieci świadczy o wysokiej odpowiedzialności społecznej? Wcale niewykluczone, że mamy tu do czynienia z syndromem ewolucji społecznej. Świat jest już wystarczająco przeludniony, Ziemia mocno wyjałowiona, kataklizmy wiszą nad głową, a im bardziej pazerni ludzie będą się rozmnażać, tym mniej pożyteczne, a nawet destrukcyjne byty będą kształtować. Może niech zajmą się "psynkiem" i "psórcią". One muszą odegrać swoje role w marnych scenariuszach psiamamek i psitaciów. Jest szansa, że czworonóg nie zgłupieje i raczej na tym skorzysta. Niektóre przewodniczki po życiu dyktują mody na adopcję ze schronisk, a mniej nieszczęśliwych kudłaczy w klatkach, to więcej radosnych, choćby i w różowej kurteczce z kapturkiem. Psu raczej wszystko jedno w czym po parku sika, zwłaszcza, gdy tiktokerka radosna, a micha pełna.

    Zostańmy zatem przy mądrości piewców międzygatunkowej rodziny. Po co inwestować najlepsze lata życia w istotę, której kształt ostateczny trudno przewidzieć? Nie wiesz, kiedy na własnej krwawicy wychowasz ekoterrorystę, ćpuna, konfederata czy psychopatę, który w końcu ukatrupi starego dla kasy albo za brak internetu. Przy okazji stracisz fortunę sięgającą miliona na edukację, wycieczki, fryzury, modne ciuchy, ajfony, hulajnogi, Erasmusy, auto na osiemnastkę i mieszkanie po trzydziestce, bo inaczej nie wyprowadzi się z domu. Tymczasem egzystencja modnej rasy pieska czy kotka, trwa znacznie krócej, a czas żałoby skończy się w następstwie sprowadzenia do domu nowego kłaczora rasy zgodnej z aktualnie obowiązującym trendem. Psynek wraz ze zgonem opiekuna, trafi najwyżej do schroniska, kocórka też, choć odgryzając uprzednio nosek kocimamci, która stężała po śmierci w domciu i nie otworzyła na czas saszetki Feliksa. 

sobota, 14 września 2024

Żywiciel w żywiole

-  Zła jesteś? Piątek, weekend, tyle sprzątania przed nami, prania, prasowania, mycia, gdzie twój entuzjazm?

- Nawet nie pytaj! Zabiję durnia, niech tylko wrócę do domu!

Mężu znowu zawinił?

- Zakupy zrobił od czapy... „żebyś nie stresowała się po pracy, Dosia”.

- Ze świecą dziś szukać empatycznego męża, a ty z siekierą w torebce? Chciał ci ulżyć i w zamian „zabiję”? Nie kumam. Źle jak nie przejawia inicjatywy, a jak się postara, jeszcze gorzej!

- Nieproszony to on akurat za bardzo się stara! Zakupił osiem udek z kurczaka, trzy golonki z indyka, cztery słoiki śledzi po wiejsku, pięć pasztetów w puszce, paczkę kiełbasy, trzy worki mrożonych pierogów i nie zapomniał o ukraińskich obwarzankach! A dumny z siebie, jakby prezesowi płatki z garniaka trzepał!

- Co się dziwisz? Usłyszał, że powódź wzbiera w alertach od kilku dni, to pomyślał. Komunikatów nie znasz? Zastępy straży ściągają z połowy kraju, wojsko sprzęt pływający tankuje, chłop wie co robi. Zasiądziesz na dachu domostwa, pociągniesz ukraińskim obwarzaniem polski pasztet, prosto z puchy i głód ci niestraszny, będziesz lśnić bezpieczna na więźbie w różowej pelerynce i w kaloszkach odblaskowych, aż przypłynie ocalenie.

- Takiś mądry? No to pytam, po kiego mi jeszcze te udka do tego? I po jakiego wała ochronnego aż osiem sztuk? Kto to będzie jadł? A ten baran na to: „no ty, bo wiesz… ja tego nie będę piekł, nie chcę ich jeść, to sama pomyślisz i coś z nich zrobisz".

- A widzisz, jaki kochający mąż. Od ust sobie odejmie, a ty warczysz!

- Nie wkurzaj mnie i ty! Skończy się tak, że trzeba będzie drugi raz pojechać, wbijać w nakręconą medialnie apokalipsę paniki powodziowej, na normalne zakupy, o ile jeszcze coś na półkach zostanie! 

- Czegoś jeszcze ci zabrakło w zestawie? Makaronu? 

-  Choćby warzyw! Nie pomyślałeś?! Następny mądry chłop! A jajka? Owoce jakieś?

- Mówisz, że owoce kupił. Tyle że morza, zdaje się cztery słoiki śledzia po wiejsku? Zresztą, co ty, królik jakiś jesteś? Kto by zieleninę na dachu jadł? Nie po to brałaś za męża drwala we flaneli, z brodą, białkiem pasionego, żeby teraz kalarepą łeb sobie zaprzątał! No ale z drugiej strony bywa i tak, gdy starego na żywioł puszczasz, bez kartki.

- Sam się wyrwał! I to drugi raz. Tydzień temu do osiedlowego, a teraz powtórka z rozrywki, tyle że na hali. 

- No widzisz, spodobało się robić niespodzianki. Doceń Dosia miast potępiać. 

- W docenianiu nie dam się prześcignąć. Z osiedlowego przytargał tyle cytryn z promocji, że musiałam nalewkę pędzić, żeby niebieskim futrem nie zarosły. Buraków wystarczy mi jeszcze do wigilijnego barszczu. A z jogurtu jagodowego mogę usmażyć trzy taczki racuchów dla pułku terytorialsów, jak już zjadą nosić worki z piaskiem nad Odrę. Tak się spisał, że właściciel dał mu w gratisie dwa zielone banany. Rzecz jasna w uznaniu dla zasług i dzielności dokonania zakupu bez żoninej listy. Szkoda, że do durnego łba nie przyfastrygował mu sprawności żywiciela!

- Widzisz jak trzyma takie uniesienie? Dalej sam się puszcza. Spodobało się.

- W piątek pracuje akurat do 10.30, "po drodze" zajechał do hipermarketu.

- I udka tam kupował?

- A jak! Geniusz przecież!

- Trochę nieuświadomiony, musisz nad nim popracować. Ale może nie trafił na „siódmy żywot kurczaka”? Był kiedyś taki reportaż w „Wyborczej” na temat drobiu w marketach. Niech policzę. Zgodnie z harmonogramem sprzedaży, przedstawionym w tekście, kurczak w pierwszym życiu utraconym sprzedawany był w całości na dziale mięsnym. Później ten, który nie schodził, trafiał do kąpieli w nadmanganianie potasu i trafiał na powrót do lady chłodniczej w całości. Jeśli nie udało się go sprzedać, szedł do ponownej kąpieli i  wbijano go na rożen, by następnie do klienta trafił jako świeżo pieczony. Ale to tylko część dostawy. Druga szła do porcjowania, po czym lądowała za ladą w formie skrzydełek, udek, korpusików na rosół. Dopiero pieczony niesprzedany nadawał się do krojenia i trafiał do sałatek, sprzedawanych na dziale garmażeryjnym. Jakoś tak to szło, ale coś pewnie pokręciłem, skoro nie mogę doliczyć się siedmiu bytów konsumpcyjnych. Zresztą, kurak nie kot, nie zawsze ma siedem żyć. W najgorszym razie masz do upieczenia udka przysposobione do spożycia jako żywot trzeci.

- Ale ostatni tego mojego głąba! Jak mi nerw nie przejdzie do 17.00. utłukę gada, zakopię i knieć błotną zasadzę! Już siedzę i dumam, że chyba przyjdzie galaretę robić z kuraków i sam będzie ją żarł w pracy zamiast kanapek, aż się posra, jeśli weekend przeżyje. Nie pomogłeś mi i ty. Jeszcze się pochoruje totalnie niemyślący gamoń. Po szpitalach nie myślę latać !

- Myślący to on nawet jest, przewidujący nawet, tyle że nie do końca. Start ma dobry, a potem bateria siada. Musisz mu Duracella zmienić pod deklem albo przewody skróć. Po co zaraz mordować, jesień idzie, przyda się jeszcze, żeby opony w autku zmienić.

Print Friendly and PDF