czwartek, 4 września 2025

Wypijmy za błędy

Darowaliśmy sobie niedzielny rosół z makaronem. Zjemy na mieście. Raz na kwartał stać, byle nie za daleko. W oczach koleżanki żony dojrzałem mascarpone ciepnięte na cienki placek z truflą szczątkową, markowaną w sosie i już wiedziałem, którą restaurację anioł Spontan zwiastował dziś mej niewieście. Nie upierałem się, zważywszy na fakt, że należę do tej części wysegregowanych przez Prezesa śmieci, które raczej jedzą, żeby żyć niż żyją, żeby jeść. A tu przynajmniej parking dostępny i wiadomo co do miski włożą, skoro wpadamy tak od kilku lat. Pizzy nie jadam pod tutejszą strzechą, wiadomo. Serwują na mokrym neapolitańskim cieście, tak cienkim, że cudownie zlewa się z papierową wyściółką deski podtrzymującej placek. Skutkiem tego nigdy nie mam pewności, czy jem jeszcze pizzę czy może już doprawiłem ją wilgocią celulozy. Wiem zaś, że dają tu najlepszą dla moich kubków sałatkę Cezar z cudownie zgrillowanym boczkiem Pancetta. 

Wciągałem już firmową lemoniadę przez przytkaną miętą słomkę, ostrząc głód zamówioną focaccią, gdy wzrok przyciągnęła parka po lewej. Kobieta siedząca vice versa (jak mawia znajoma Magda), natarczywie mi się przyglądała. Wbijała we mnie żmijowe oczęta, jakby połączyła nas noc, szczęśliwie zapomniana ćwierć wieku temu albo właśnie liczyła przewagę okruchów nad rozmarynem na mojej koszulce. Widziałem ją pierwszy raz w życiu, bez wątpienia, podobnie jak profil jej męża. Partnera? Raczej nie narzeczonego, nie utrzymywali żadnego kontaktu wzrokowego. Należeli do mojego pokolenia, może trochę wcześniej zaszczycili świat swoją obecnością. Dało się to wyczuć nie tylko po obfitości ciał i zmarszczek, oni zwyczajnie nie chorowali na skrolowanie. Ba! Nie mieli żadnych telefonów na blacie. On wbił wzrok w deskę stołu, po którym przesuwał menu, ona świdrowała mnie na bezczela. Uznałem to nawet za wzrok niewidzący, ale ostatecznie poległem w zmaganiu, kto dłużej wytrzyma natarczywość. Na szczęście kelner przyniósł dania, żona wróciła z mycia rąk i zabraliśmy się za konsumpcję. Spojrzałem na salaterkę i westchnąłem. Gdzie ten czas, gdy sałatkę Cezar podawano w misce tej wielkości, że mógłbym przeprać skarpety zbierane przez tydzień? Dziś podstawiono mi talerz oszczędnej teściowej i to pod rosół z kostki bulionu. Długo i z mizernym skutkiem szukałem koktajlowego pomidorka i plasterków Pancetty w nadmiarze rzymskiej sałaty.  Nie utrudniał tego całkowity brak dawniej szczodrze sypanych grzanek. „Zobacz jak mało mascarpone teraz dają”, odezwała się koleżanka żona, kierując widelec na swoją pizzę. Staż małżeński powoduje, że nasze myśli suną od dawna telepatycznie po tym samym torze. Restauratorzy widać opracowali przaśny model obsługi na czas galopującej inflacji. Tego ujmiemy, tam zmniejszymy, tu odpuścimy, a danie zostanie w menu w lekko zmienionym anturażu i gość zobaczy ciągle korzystną cenę. 

Spojrzałem na milczącą parkę. Kobieta najwyraźniej mi odpuściła. Rwała tłustymi paluchami pizzę i chłonęła kolejne jej trójkąty. Osobnik, z którym przybyła, nie zmienił ponurej miny wciągając teraz tagiatellę, gdy z końcówek makaronu sos raźnie pryskał na jasne polo. 

Rozmawialiśmy z żoną niespiesznie, wspominając pierwszy tu pobyt, przechodząc na pomysły spaceru po obiedzie, rozważaliśmy kawę i lody, może gdzieś w Oliwie? Kątem oka wciąż widziałem intrygującą parę. Nawet na siebie nie zerkali. Bo niby co można mówić po kilku dekadach razem? To tylko młode kobiety myślą o radości wspólnych rozmów do końca życia w jednym związku. Nie wiem skąd im się to bierze? Z “Przyjaciółki”, z opisów profilu Tindera? Z Netflixa? Gdy wie się o sobie wszystko i zna każdy pogląd, o czym tu gadać?! Patrzyłem na nich uspokojony. Oto ikona stażu małżeńskiego bez pseudoromantycznej nadbudowy. Trwają pogodzeni i nie ma o co walczyć, przekonani, że milczenie stało się niezbędnym tombakiem rutyny, bezpiecznie zastępującym każde złoto związku. Presja rozmowy przy obiedzie, gdy już się przemieliło wszystkie sprawy, wyraźnie gdzieś odleciała. Można już tylko zadawać to na pokutę: “porozmawiaj z małżonkiem przy niedzielnym posiłku przez cztery niedziele”. Tymczasem wiadomo, że lepiej się nie odzywać, bo ona zaraz wyskoczy, że piwnicy nie sprzątnął, choć prosi drugi miesiąc. Lato się kończy, a poręczy na balkonie nie wymalował, nie pociągnął lamperii w kuchni i nie wyniósł drabiny, która sterczy odkąd przedpokój pomalowany. A w ogóle to wszyscy jadą do Chorwacji, a ona tu jakąś pizzę je, cieknącą po palcach, łaskawca zgodził się pójść na obiad. Ale i ona nie prowokuje tej ponurości w obliczu bumera. Zaraz jej wyskoczy, że za te pieniądze kupiłaby pierogów w garmażu i jeszcze zostałoby na piwo w Żabce. A tak, nie dość, że musi mineralną pić z cytryną, bo prowadzi, to obcy dzieciur lata za plecami i mordę drze. 

Koleżanka żona rozbiła refleksję pytaniem o wystawę. Pyta czy pójdziemy, bo to jednak jej ulubiona Olga Boznańska. Temat powraca. Nie chcę się wykręcać, ale mówię, że idea tej wystawy ociera się o kpinę. To miasto powinno stać sztuką, a udaje wystawę z braku pomysłów albo kasy. Przenosi część zbiorów z Muzeum Narodowego na Toruńskiej do własnego oddziału w Oliwie i kreuje wydarzenie: wystawę malarstwa polskiego przełomu XIX i XX wieku. Nie mam nic do Boznańskiej, bo lubię i Weissa, Axentowicza mogę obejrzeć, Malczewskiego oczywiście też, tylko po co robić wydarzenie z czegoś, co jest wietrzeniem zatęchłych dzieł? Bo trzeba wypełnić Pałac Opatów? Dla snobizmu i uspokojenia sumienia, że się propaguje kulturę? Na przekór barbarzyńcom z dżungli czapeczek z daszkiem? Równie dobrze mogę pouczestniczyć w wirtualnej wystawie dowolnego twórcy w sieci. Może nawet z większym pożytkiem, bo nie będą kręcić się przed nosem producenci miliona selfie. 

Słuchałem argumentów koleżanki żony, gdy kelner przenosił dwie filiżanki espresso i niewielkie kieliszki wody do stolika inspirującej mnie pary. Postawił, uśmiechnął się i podszedł do nas zabierając talerze. Ledwie mu podziękowałem, gdy zobaczyłem ich dwoje spijających gęstą kawę z mini porcelany. Odwróciłem się do okna, za którym drobny i wychudzony niemiłosiernie lis biegł chodnikiem, wzbudzając sensację wśród przechodniów. Zatrzymywali się i stawali pokazując zwierzę palcem. Rudzielec nic sobie z tego nie robił, przeszedł spokojnie jezdnię i zniknął między blokami. Wróciłem wzrokiem do sąsiadów i zobaczyłem ich serdecznie roześmianych. Wreszcie patrzyli na siebie szczerze rozbawieni, jakby usłyszeli dobry kawał. Oniemiałem i szukałem wokół pretekstu tej erupcji radości, która wylała się ognistym potokiem na zasępione dotąd twarze. Nic nie wskazywało powodu radości, zupełnie jak przedtem smutku. Po chwili przesunęli puste filiżanki na środek stolika i kobieta niespokojnie rozejrzała się wokół, jakby chciała zrobić coś nielicującego z wiekiem i godnością. W tym czasie mężczyzna zaśmiewał się pochylając mocno głowę, aż się zaczerwienił. Wreszcie uniósł w jej kierunku kieliszek z wodą. Kobieta zbliżyła do niego swój i nie przerywając śmiechu stukali się nimi, aż woda spłynęła na zewnątrz po ściankach. Wychylili toast poważniejąc na chwilę, po czym pokręcili głowami i wstali niemal jednocześnie i tylko ona pukała się w czoło, zaśmiewając się do łez.

niedziela, 24 sierpnia 2025

Gorący kartofel

Kobieta pierwsza: A ja pani mówię, wszystkie kartofle teraz idą do śmietnika!

Kobieta druga: To zależy od gatunku, niektóre są smaczne i szybko się gotują.

Kobieta pierwsza: Co pani mówi! Ja pani mówię, że wszystkie idą na śmietnik.

Kobieta druga: Jakby tak było, to nic by pani nie jadła, żadnych kartofli. Zależy jakie one są te kartofle, przecież i od gruntu i od pory zbierania i gdzie je trzymali do dnia sprzedaży.

Kobieta pierwsza: No dlaczego pani mnie nie słucha! Mówię: wszystkie do śmietnika idą, co kupię to do śmietnika idą i koniec. O! Niech pan potwierdzi! (szarpie mężczyznę stojącego przed sobą) Proszę pana, proszę powiedzieć tej pani, że wszystkie kartofle idą do śmietnika.

Mężczyzna: Tak wszystkie: greckie, hiszpańskie, cypryjskie, polskie trzeba jeść, w Polsce mieszkamy, greckie niech sobie Grecy jedzą, byle jakie są! Do niczego są, gdzie by pani nie kupiła, do niczego!

Kobieta pierwsza do Kobiety drugiej: Widzi pani, dobrze mówiłam, a ten pan potwierdził. No i czemu pani mnie nie słucha wszystkie kartofle idą do śmietnika.

Morał? Czas pokuty. Uliczny żal za grzechy wobec bliźniego swego i siebie samego. Na to Pan obdarzył intelektem, dla głębszego odczuwania pokuty. Za dużo słyszę, za dużo widzę i czytam, za dużo myślę, a jeszcze o tym wszystkim chce mi się pisać. I w tym największa pokuta, że od pisania uwolnić się nie sposób. Gdzie szukać zrozumienia? Syzyfie, zadzwoń, gdy skończysz. 

niedziela, 17 sierpnia 2025

Lokalni patrioci

Obserwuję jej hipnotyzujący ruch, gdy tylko staje przy krajalnicy. Czym to jest? Pantomima śniona po grillu u szwagra? Ślimak, który wczoraj osiągał czwarte piętro elewacji na kacu albo przez pomyłkę? Co za magia wolności od kultury zapierdolu! Bezstresowa kula miękiszona kroi kolejną wędlinę, testując cierpliwość czekających w coraz dłuższym ogonku, w rytm gniewnego ich posapywania. Ilekroć klient rzuca “piętnaście deka krakowskiej”, w odpowiedzi pada niezmącone refleksją pytanie: “ale plastrów czy deka”? Przenikliwość godna dynamiki tutejszej Glorii, rozbraja ostatecznie gniew stojących i wkręca ich w tryby bezradności. Zbieżność imion z bohaterką Magadaskaru całkowicie nieprzypadkowa, przynajmniej w kwestii kubatury osobniczej, choć błyskotliwością tutejsza zupełnie uwłacza bohaterce słynnej animacji. Tymczasem wsparcia znikąd. Dyskont cierpi na niedobór kadry. Cóż począć? Strach pomyśleć, co by było, gdyby Ukraińcy nagle wyjechali. “Przepraszam” pada gdzieś z boku i wiekowy człowieczek koszem toruje sobie drogę przez kolejkę do półki z chlebem. 

- Tylko nie grzeb pan za długo w pieczywie, bo klapa opadnie i łapkę przytnie. - Czapka z daszkiem i plecaczkiem rzuca kwestię z sobie tylko znanych powodów. Tak na oko typ lat czterdzieści z okładem teraz niechętnie ustępuje miejsca. 

- Tak jest! - Dodaje stojący za nim stróż w spodniach szarych, ze śladem po kancie niknącym chyba trzecią już dekadę. Zerkam w dół, jego lakierki utraciły blask dawnej świetności dużo wcześniej niż nogawki fason, ale rezonuje tonem filozofa - Takie półki, to z automatu powinny się zamykać, panie. Ludność grzebie dziś w pieczywie jak dzik w buczynie i jeszcze bez rękawicy. Bierzesz i koniec albo cyk po łapach klapą. Czym jeden bochen od drugiego się różni? Automat mieszał ten polepszacz z drożdżamy, maszynka kroiła, inna pakowała. A tu grzebie jeden z drugim, złota kurcze panie szuka! 

- A powinna, żeby pan wiedział, jak te kible w Anglii. Tam wszystko na automat. Ja tam od lat pracuję, pół życia, wie pan. Tam jest prosta sprawa: załatwia się klient, czas mija, koniec. Drzwi się otwierają, automaty wszystko myją, dezynfekują. Nie zmieści się w czasie, to stoi z fiutem w garści na wierzchu albo baba z gaciami na kostkach siedzi i nie ma. Sranie albo gapienie w telefon. - Czapka z daszkiem ma minę wolności wiodącej lud ku cywilizacji. - To wszystko w Wielkiej Brytanii z powodu bezdomnych głównie. Masowo ciągną latem do miast i koczują wszędzie. Śmierdzą w tych kabinach publicznych, a tu kamery, automaty, jedyna broń na wszelkie paskudztwo. 

- I tutaj tego śmiecia nie brakuje. Latem z całej Polski zjeżdżają. Wie pan, ja to byłem długo w ochronie, na molo w Sopocie, normalnie. Co tam się działo?! To jak muchy do gówna, za przeproszeniem, zjeżdżali z kraju i koczowali. Taki jeden Tomuś, to przecież co drugą dobę na dołku, jak pogody nie było, wiesz pan. Pójdzie do spożywczaka, zakosi to i tamto, radiowóz, dołek i śmierdzi jak panisko pod dachem. A jak pogoda, to miał swojego jasieczka, od mamusi, jak to mówił i pach pod molo spać. Komendant to wiecznie go pytał: “Tomuś, kiedy ty w końcu stąd wyjedziesz?”. A on tam w dupie miał komendanta, on miał wolność, a innym niewola od jego dziadostwa fundowana. A ilu takich jak on: kopniętych, agresywnych, straszących turystę. Nie do policzenia, panie, nie do wykurzenia z kibli w lokalach, pensjonatach, wszędzie wlezie, jak ten szczur, panie, nie ma ochrony. 

- Ale i tak nie zmieniłbym miejsca, wie pan, ja przepracowałem w Anglii ponad dwadzieścia lat, dalej pracuję, a nie ma jak w Gdańsku, ciągle wracam i tęsknię - Czapka z daszkiem spojrzał na zegarek, na Glorię za ladą i pokręcił głową z niedowierzaniem. - Nie ma lepiej jak tu. Nie zamieniłbym tej części świata na inną - Spojrzał na stróża z uśmiechem, jakby wróciła mu cierpliwość.

- Wiem, kiedyś byłem w górach, wie pan. Kupiliśmy tam kawał łąki, z chałupą, przenieść się chciałem, w kotlinie takiej. A gdzie tam, panie, dookoła góry, oddychać nie ma czym, powietrze stoi, kurcze, kroić można, ani powiewu, ani życia, myślałem, że padnę. Tu jest wszystko: morze, łąki, jeziora, rzeki, lasy, góry prawie jak w Bieszczadach, latem chłodniej, zimą cieplej, czego chcieć więcej? Tu masz panie i fale i promy i samoloty i wszystko.

- A ja tam wolę ten Gdańsk sprzed dziesięciu laty, może piętnastu, kiedyś było tu luźniej. Teraz tak napaćkane tych bloków, ciągnie ta wieś ze wszystkich stron. Z walizkami pieniądza i wykupuje na pniu mieszkania, za krowy i świnie się nachapią i będą teraz miastowych udawać naszym kosztem.

- Prawda - stróż uniósł kaszkiet i skrobnął linię graniczną pożyczki i włosa głównego - bo deweloper wciśnie się w każdą dziurę, taki sam gad jak ten bezdomny, kurcze. Jeszcze chcą całe Brzeźno zabudować, kurort zrobić, żeby podatki większe, nie? No. Przecież ja mam działkę w Brzeźnie. To protestujemy, wie pan, bo zaraz nam zabiorą, wszędzie w Polsce są protesty. Nie uda się wyrwać nam tej ziemi, teraz coraz trudniej. A tak, to wie pan. Walizka kasy i wio! Developer może wszystko i Dulkiewicz podpisuje. Stary numer, kurcze. U nas niewiele się zmieni, a powinno być jak w takich Stanach. Wchodzi na stołek, sprawdzają stan konta i jak schodzi, to go rozliczają i wtenczas: skąd ta kasa?

- Ale, panie co to da, jak sędziowie sądzą w sądach? - Z nagła jak pięścią uderzył czapka z daszkiem  - W Anglii jest tak, że jest ława przysięgłych, a jak się adwokaci nie dogadają, to jest sprawa sądowa. Dwudziestu ławników i sądzi. Dostaje się etat ławnika, pensję normalnie jak w pracy i nie ma, że tego. Temat zamknięty. Nie ma takiego… 

- Dziadostwa, ta…
 
- Że oni sami coś sobie ustalają, jak bogowie normalnie, między sobą, kasta. Dwadzieścia osób, z zewnątrz, niepowiązani, winny - niewinny, on tylko wyrok daje. 

- No - stróż zawiesił tęsknie wzrok na Glorii piłującej komuś pasztetową zupełnie tępym nożem.

- Wtedy by się bali wszyscy winni dookoła, a tak to dziadostwo tylko i zaraz będziemy dno pod murzynami. - Sentencjonalnie zakończył czapka z daszkiem.

- Jeszcze jednej ustawy u nas brakuje… - stróż patetycznie zawiesił głos i uniósł czoło z dumą wybawiciela narodu - o sabotaż! To by, kurcze, nawet się bał zbliżyć do nieswoich pieniędzy! A nie tak pieniądze… na lewo i na prawo… i na konto… i to nie swoje, tylko rodzinki, kurcze. 

Czapka z daszkiem spojrzał na stróża z lekkim pomieszaniem. Na twarz wdarło mu się coś pomiędzy kpiną, a obawą z odrobiną niepewności. Zawahał się, czy rozmówca nie sięgnie po ukryte narzędzie rewolucji i sam wydobył telefon. Nie spuszczał stróża z oczu, ale chyba nie dzwonił na sto dwanaście, bo po chwili usłyszałem: 
- Co ty chciałaś, Baśka? Karkówkę, tak? Na grilla? To ile jej kupić? Tak… już dochodzę.

Print Friendly and PDF