poniedziałek, 17 listopada 2025

Matrix późnego wieku

Czerwone światło zatrzymało mnie w drodze na rynek. O tej porze mogłem liczyć już co najwyżej na pasek żeberek i kilka jabłek od lokalnego sadownika. Wyhamowałem przy skupisku miejskich rowerów. Trzydziestoletnia na oko kobieta mocowała się z jednym z nich, gdy druga, tuż za nią, patrzyła dosyć bezradnie i jakby niewidząco w moim kierunku. Skorzystała ze światła, które wciąż trzymało mnie przed przejściem i zdecydowała się na pierwszy krok. Coś mówiła, ale uwolnione samochody skutecznie ją zagłuszyły. Z pewnością miała więcej determinacji niż młodsza, by prosić o pomoc. Słaby głos dotarł do mnie, gdy zbliżyłem się wystarczająco, żeby cokolwiek usłyszeć: 

- Pan jest stąd, niech mi pan pomoże. - Spojrzałem w jej oczy, powiększone mocno przez grube szkła okularów i dojrzałem w nich coś więcej niż zaawansowany wiek i problem z uruchomieniem roweru. - Stoję i już sama nie wiem, gdzie mam pójść. 

- A dokąd chciała pani trafić? 

- Gdzie jest falowiec na ulicy Jagiellońskiej? Bo ja tam muszę. 

- To będzie następne skrzyżowanie - pokazałem w oddali długi blok, z ulgą, że orientacji mi wystarczy, choć nie mieszkam tu od szesnastu lat. 

- Nie, tam, jest ulica Chłopska przecież - kobieta powiedziała to tonem pretensji i patrzyła w dal z rozżaleniem, jakby znowu trafiła na ignoranta.  

- Bez obaw, Chłopska, to ta przy której stoimy, a która tam prowadzi. Zupełnie tak, jak biegnie tor tramwajowy, widzi pani? Jedzie tam tramwaj i on właśnie zatrzyma się przy falowcu, a jedzie ulicą Chłopską. Poprzeczna do niej, od przystanku, to jest Jagiellońska, o którą pani pyta. - Tłumaczyłem jak dziecku i już widziałem, że nadaremnie. 

- Ale to ma być Piastowska przecież, ona mi mówiła, że mam wysiąść na Piastowskiej i że tam będzie falowiec Piastowska dziewięćdziesiąt E. 

- W takim razie jesteśmy w domu - próbowałem zachować spokój – stoimy przy skrzyżowaniu z ulicą Piastowską i przed sobą mamy nawet napis na ścianie budynku, proszę, Piastowska dziewięćdziesiąt, widzi pani? Wystarczy, że poczekamy na zielone światło, zaprowadzę panią i po kłopocie. - Uśmiechnąłem się po nic, bo patrzyła w przeciwną stronę.

- Tam są takie schody, ja muszę do góry. Boże! A ta dziewczyna na mnie czeka, już tak zmarzłam, chodzę tu od godziny, nie mogę trafić, a ta dziewczyna tam na mnie czeka, bo ja na kroplówkę, ona dobrze mi zrobi, z witaminą, w tej przychodni.

Kobieta wyrzucała z siebie słowa w rytmie rozpaczy i czułem, że to grubsza sprawa, bo zupełnie nie szuka kontaktu wzrokowego. Dalej mierzy w stronę ulicy Jagiellońskiej i może słusznie, bo przecież przychodnia lekarska jest właśnie tam, a ja uparcie prowadzę ją na Piastowską, zupełnie skołowany przez autorkę zamieszania. Tu z pewnością nie ma przychodni, ale mój wewnętrzny GPS nie apdejtował od dobrych piętnastu lat, więc może zainstalował się tu prywatny wlew do żył. 

Znowu ruch pieszych ustaje, delikatnie przyciągam kobietę za rękaw kurtki. Stoi zbyt blisko jezdni i tylko czekam, aż zaczepi ją lusterkiem niecierpliwy król astrachańskich szos w czapce z daszkiem, spuszczony z zielonego. Z niepokojem zerkam na wielką czcionkę klatki długiego bloku i widzę wyraźnie numer dziewięćdziesiąt, a przy nim literę D. To ostatnia klatka i już wiem, żadnego E nie będzie, chociaż pragnę oznaczenia mocniej niż zagubiona. 

- Ale ja już tu dziś byłam. Tam mi źle pokazali, byle jak, na tym przystanku. Ludzie tacy są, nie pomogą. Tu nie ma tych schodów do góry. 

- Chwileczkę, spokojnie, proszę się nie martwić, zaraz coś wymyślimy - próbuję uspokajać, choć sam mam ochotę rzucić w telefon magiczne “Huston, mamy problem”, tyle że nie mam kierunkowego do Stanów. - Jak pani widzi, tu jest klatka D, ostatnia, nie ma kolejnej z literą E, więc coś jest nie tak. Ale wspominała pani, że mają być schody, takie zewnętrzne, do góry, prawda? Tu obok jest pawilon handlowy, ze schodami. Może ma oznaczenie E, zobaczymy co tam się mieści. Proszę pójść ze mną. 

- Ale ja już tak zmarzłam, cienką kurtkę ubrałam, za cienką, bo ja z Brzeźna jadę. Autobusem jechałam, ja tu kiedyś już byłam, ale teraz źle wysiadłam, chyba o jeden przystanek źle. Boże, a ta dziewczyna tam siedzi, ona tam na mnie czeka, bo ta witamina do żył, ona tak dobrze mi robi, Boże, ja już nie wiem co mam zrobić. 

Mantra rozpaczy rytmicznie uderza mnie w plecy, dzięki temu wiem, że niemoc starości podąża za mną z litanią bezsilną, więc czytam głośno napisy lokali na piętrze pawilonu: 
- Tu są biura spółdzielni mieszkaniowej, teraz fryzjer obok, dalej za nim kolejny fryzjer, nie mamy żadnych tablic przychodni, ani gabinetów - wyliczam jak stacje drogi krzyżowej, która żadną miarą nie oferuje zbawienia. Kobieta mówi ciągle obok mnie swój pacierz lęku, ale patrzy gdzieś w dal. 

- Proszę mnie posłuchać - zatrzymuję ją i próbuję stanowczo nawiązać kontakt - czy ma pani telefon? Czy może pani zadzwonić do kogoś bliskiego, kto panią tu pokierował i dopytać o adres? 

Zdaje się, że biedna pani nie przytomnieje wcale, ale dłonią sięga do kieszeni i na szczęście moje i świata całego wydobywa smartfon. Dzwoni, ale nikt nie odbiera. Jeszcze inny numer i widzę na wyświetlaczu “Beata”. Jest szansa, że przejmę rozmowę i czegoś w końcu się dowiem. 

- Beatka, powiedz mi jeszcze ten adres. Bo tu pan mi pomaga znaleźć, ale ja już sama nie wiem, gdzie ja jestem, która to ulica, no pamiętam, że dziewięćdziesiąt, że schody, ale pan mówi, że nie ma… 

- Proszę mi dać ten telefon. Dzień dobry, właśnie próbuję pani pomóc, bardzo proszę, niech mi pani wyjaśni, czy chodzi rzeczywiście o jakąś przychodnię, czy o gabinet lekarski, jak on się nazywa? Nie zdążyłem nic więcej powiedzieć, gdy w słuchawce rozległ się równie niemłody głos: No gdzie ona polazła znowu, ta Gabryśka?! Stara, głucha, tego aparatu słuchowego nie weźmie z domu, potem ludzi wystraszy, głowę zawraca, ona już tam przecież była, tam u góry jest taki gabinet, tam kroplówki robią, dziewięćdziesiąt E

Tłumaczę kobiecie, że tam są tylko fryzjerzy, czy na pewno chodzi o ten adres, ale ona już się rozłączyła. Oddaję telefon przypadkowej ofierze wieku i  szumu informacyjnego. Wspinamy się po schodach pawilonu, muszę to sprawdzić macając klamki, nie ma rady. Trzecie drzwi fryzjerskie mają małą karteczkę nad zamkiem: “Wlewy witaminowe dożylne”. Jestem ocalony! Klamka poddaje się naciskowi, wchodzę do środka, trzy kolejne puste pomieszczenia. Gdzieś z ciemności tła wyłania się dzidzia piernik blond w różowych kroksach, w leginsach podobnej tonacji i w białym fartuszku. W uśmiechu rozciąga usta, dodając sobie jeszcze odrobinę bruzd do głębszych zmarszczek. Tłumaczę z ulgą, że podąża tu starsza pani na wlew. Zagubiona już stoi w drzwiach za moimi plecami. Barbie piernik omija mnie jak wieszak na kapelusze i chwyta w ramiona kobietę z okrzykiem: Nic się nie stało, Gabryniu, no czekam na ciebie, dobrze, że już jesteś, kochanie, tak się cieszę. 

     Korzystam z wylewu czułości i prawa niewidocznego Charona. Wycofuję się do drzwi, może jeszcze zdążę kupić jajka, skoro udało mi się opuścić w końcu labirynt demencji. Łapię poręcz przy śliskich schodach i słyszę za sobą: Halo! Proszę pana! Więc jeszcze nie koniec misji? Starsza zapadła w hipotermię? Zemdlała z radości ocalenia? Odwracam się z niepokojem. Widzę biały fartuszek i różowe leginsy i machającą dłoń: Dziękujemy panu bardzo za pomoc! 


środa, 22 października 2025

Knoty z plakatu

Jakiś czas temu zajmowałem się kotem kolegi. Trzeciego dnia opieki, na skutek tradycyjnego braku miejsc parkingowych w zagęszczonych uliczkach Przymorza, zauważyłem, że zostawiłem samochód przy wystawie plastycznej. Pasowała tu jak pięść do oka albo “świni kamizela”, jak mawiał legendarny Gustlik w równie legendarnym serialu. Czepiam się, bo z założenia nie ufam ekspresji artystycznej, zdobiącej płot developera, osłaniający kolejny etap betonozy Gdańska. Coś mi mówi, że w takich przypadkach główną intencją ekspresji artystycznej jest kamuflaż albo próba obniżania ciśnienia, podnoszonego regularnie okolicznym mieszkańcom. Całkiem niedawno czyniono to przy okazji budowy tutejszych “rondeczek” wielkości kopczyka, powstałego na skutek nadpobudliwości ruchowej lokalnego krecika. Ruchu nie ułatwiają bynajmniej, ale poprawiają krążenie. Co się kierownicą nakręcisz, to twoje. Teraz przyszła pora na wystawę plakatu pt. Tęsknoty utkane z połączeń, który to tytuł mój komputer potraktował piękną ironią, wyświetlając w miniaturze zdjęcia stosowny skrót pełnej nazwy, co chętnie zamieszczam powyżej.

Zaciekawiony ideą przysiadłem w samochodzie i postanowiłem sprawdzić, jaki to geniusz przyświecił pomysłodawcy. Wrzuciłem hasło w wyszukiwarkę i odnalazłem słowa lokalnego developera. W Dzielnicy Przymorze Małe w Gdańsku, w otoczeniu, które skrywa dokładnie 100-letnią historię Zakładu Przemysłu Cukierniczego Bałtyk, pragniemy stworzyć przestrzeń otwartą i przyjazną – zarówno dla jej nowych odbiorców jak i aktualnych mieszkańców – Mozaikę. Stawiając na różnorodność funkcji, w tym kulturę i sztukę, współtworzymy wraz z Mieszkańcami Przymorza Małego miejsce, w oparciu o słuchanie, rozmowę i działanie. Liczymy, iż stanie się naturalnym wyborem wspólnego spędzania czasu i budowania relacji. Jako inwestor, nie chcemy czekać aż to miejsce powstanie, a wykorzystać je dzisiaj. Stawiamy więc pierwszy krok i zapraszamy Was do wzięcia udziału w konkursie. Kolejnym krokiem i marzeniem będzie „utkanie” plenerowej galerii plakatów na ogrodzeniu inwestycji. Charakter ekspozycji, którego celem jest ożywienie tej części dzielnicy, możliwość integracji i ożywienie kontaktu międzyludzkiego, będzie nawiązywał do tego za czym tęsknimy, a co być może niedługo będziemy mogli w tym miejscu odnaleźć. 


Konia z rzędem temu, kto wyczyta, o co chodzi w tym bełkocie górnolotnych fraz. Kto znajdzie konkret w przydługiej wypowiedzi? „Przestrzeń otwarta”? W gęstej zabudowie bloków? „Różnorodność funkcji”, czyli sklep Żabka z kawą i parówą w bule i huśtawka obok stojaka na rowery przy betonowym wjeździe do hali garażowej? Mini pizzeria, fryzjer i punkt odbioru przesyłek z logo firm kurierskich? Budowanie relacji? Oczekujących na stolik pod pizzę w kolejce przed drzwiami? Ożywienie dzielnicy boksami w biurowcach, migających setkami ekranów okrągłą dobę, z przeszklonych ścian i z fotelami pełnymi korposzczurów? Tylko pogratulować innowacji nastawionej na kulturę wyodrębnioną plakatem na płocie. Miejsce idealne do kontemplacji tęsknot i marzeń, szczególnie dla polujących na parkingową wolną dziurkę, przemykających w pośpiechu na kolejkę SKM, pętlę autobusu, przeciskających się między autokarem pod hotelem a płotem, czy z niepokojem wysadzających psa, żeby zebrać odchody, zanim spadnie grad pretensji sąsiadów z pięter kosztujących miliony monet, bez szansy na skupienie uwagi na sztuce plakatu, smutniejącego między przechodniami i autami wyjącymi na kawałku prostej. 

Właściwie nie robiłbym tematu, gdyby nie dodatkowy chichot losu, wymownie brzmiący jak komentarz do naszej epoki i charakteru tej wystawy. Rzeczony “projekt” konkursowy zakłada nie tylko pokaz wyróżnionych dzieł plastyków, ale dodatkowo umieszczono przy każdym artefakcie opis, co ów obraz zawiera, co autor miał na myśli i to osobiście skreślony przez artystę. Po cóż trudzić odbiorcę wysiłkiem patrzenia i myślenia jednocześnie? Zwłaszcza, gdy skupienie klei wata cukrowa, w gratisie na otwarcie wernisażu, o czym nie omieszkały przypomnieć lokalne media. W rzeczywistości zerojedynkowej nie wolno dopuścić do swobodnego spotkania twórcy i odbiorcy, rysunku, symbolu, kodu kulturowego z wyobraźnią patrzącego. Zwyczajnie miną się w intencji, nie porozumieją albo spolaryzują gorzej niż polityczne plemiona. Mogą drastycznie się nie spotkać i jasny szlag w ramki strzeli. 

Dziś niezbędne jest wylanie kawy na ławę. Wszak widz z gawiedzi powstał i w pył historii się zmieni. Jaki tam z niego odbiorca? Tępy pachoł z bruku wydarty, ignorant w czapce z daszkiem i z petem elektronicznym w gębie. Tymczasem plakat ma swój przekaz wizualny. Bywa, że i treść głębiej ukrytą niż XD na fejsbuniu. Z definicji swej powinien być prosty, z ograniczoną ilością tekstu, wykorzystywać przyciągającą grafikę i harmonijną kolorystykę, aby szybko i skutecznie dotrzeć do odbiorcy. I dlatego zapewne treść wzmacnia go z boku, wkrętem, przekonująco, trwale, żeby żaden kmiot nie uraził artysty baranim łbem. I tylko o jednym biedny twórca zapomniał. Że przechodzień dziś średnio czytający jest, a co dopiero ze zrozumieniem. Nie podoła orędziu w epistole. I nie mówcie mi, że jedną stronę, to każdy przeczyta. Rzeczywistość temu przeczy i głośno skrzeczy. Słyszałem o polonistkach z liceum, które rozpoczynają lekcje w klasach pierwszych od testu czytania. Nie ze zrozumieniem nawet, tylko z płynności czytania po etapie edukacji w szkole podstawowej, wzmocnionej tysiącami orzeczeń od dysleksji, dysortografii i innych “dysach” fundowanych przez przezornych rodziców w celu ułatwienia szkolnej wędrówki potomstwu zdyskwalifikowanemu na starcie. Jeszcze kilkanaście lat temu młodzi ludzie dostawali polecenie przeczytania głośno jednej strony, później akapitu, zwrotki wiersza, a dziś nauczycielki polskiego wymiękają przy próbie wysłuchania kilku zdań, wydukanych przez absolwenta podstawówki, który wszak zdał test końcowy.

W związku z powyższym, drodzy plastycy, na nic wasze zabiegi opisowe, dopełniające siłę przekazu. Daremne żale - próżny trud, bezsilne złorzeczenia! Przeżytych kształtów żaden cud nie wróci do istnienia… intelektu, że wspomogę klasyka.


czwartek, 4 września 2025

Wypijmy za błędy

Darowaliśmy sobie niedzielny rosół z makaronem. Zjemy na mieście. Raz na kwartał stać, byle nie za daleko. W oczach koleżanki żony dojrzałem mascarpone ciepnięte na cienki placek z truflą szczątkową, markowaną w sosie i już wiedziałem, którą restaurację anioł Spontan zwiastował dziś mej niewieście. Nie upierałem się, zważywszy na fakt, że należę do tej części wysegregowanych przez Prezesa śmieci, które raczej jedzą, żeby żyć niż żyją, żeby jeść. A tu przynajmniej parking dostępny i wiadomo co do miski włożą, skoro wpadamy tak od kilku lat. Pizzy nie jadam pod tutejszą strzechą, wiadomo. Serwują na mokrym neapolitańskim cieście, tak cienkim, że cudownie zlewa się z papierową wyściółką deski podtrzymującej placek. Skutkiem tego nigdy nie mam pewności, czy jem jeszcze pizzę czy może już doprawiłem ją wilgocią celulozy. Wiem zaś, że dają tu najlepszą dla moich kubków sałatkę Cezar z cudownie zgrillowanym boczkiem Pancetta. 

Wciągałem już firmową lemoniadę przez przytkaną miętą słomkę, ostrząc głód zamówioną focaccią, gdy wzrok przyciągnęła parka po lewej. Kobieta siedząca vice versa (jak mawia znajoma Magda), natarczywie mi się przyglądała. Wbijała we mnie żmijowe oczęta, jakby połączyła nas noc, szczęśliwie zapomniana ćwierć wieku temu albo właśnie liczyła przewagę okruchów nad rozmarynem na mojej koszulce. Widziałem ją pierwszy raz w życiu, bez wątpienia, podobnie jak profil jej męża. Partnera? Raczej nie narzeczonego, nie utrzymywali żadnego kontaktu wzrokowego. Należeli do mojego pokolenia, może trochę wcześniej zaszczycili świat swoją obecnością. Dało się to wyczuć nie tylko po obfitości ciał i zmarszczek, oni zwyczajnie nie chorowali na skrolowanie. Ba! Nie mieli żadnych telefonów na blacie. On wbił wzrok w deskę stołu, po którym przesuwał menu, ona świdrowała mnie na bezczela. Uznałem to nawet za wzrok niewidzący, ale ostatecznie poległem w zmaganiu, kto dłużej wytrzyma natarczywość. Na szczęście kelner przyniósł dania, żona wróciła z mycia rąk i zabraliśmy się za konsumpcję. Spojrzałem na salaterkę i westchnąłem. Gdzie ten czas, gdy sałatkę Cezar podawano w misce tej wielkości, że mógłbym przeprać skarpety zbierane przez tydzień? Dziś podstawiono mi talerz oszczędnej teściowej i to pod rosół z kostki bulionu. Długo i z mizernym skutkiem szukałem koktajlowego pomidorka i plasterków Pancetty w nadmiarze rzymskiej sałaty.  Nie utrudniał tego całkowity brak dawniej szczodrze sypanych grzanek. „Zobacz jak mało mascarpone teraz dają”, odezwała się koleżanka żona, kierując widelec na swoją pizzę. Staż małżeński powoduje, że nasze myśli suną od dawna telepatycznie po tym samym torze. Restauratorzy widać opracowali przaśny model obsługi na czas galopującej inflacji. Tego ujmiemy, tam zmniejszymy, tu odpuścimy, a danie zostanie w menu w lekko zmienionym anturażu i gość zobaczy ciągle korzystną cenę. 

Spojrzałem na milczącą parkę. Kobieta najwyraźniej mi odpuściła. Rwała tłustymi paluchami pizzę i chłonęła kolejne jej trójkąty. Osobnik, z którym przybyła, nie zmienił ponurej miny wciągając teraz tagiatellę, gdy z końcówek makaronu sos raźnie pryskał na jasne polo. 

Rozmawialiśmy z żoną niespiesznie, wspominając pierwszy tu pobyt, przechodząc na pomysły spaceru po obiedzie, rozważaliśmy kawę i lody, może gdzieś w Oliwie? Kątem oka wciąż widziałem intrygującą parę. Nawet na siebie nie zerkali. Bo niby co można mówić po kilku dekadach razem? To tylko młode kobiety myślą o radości wspólnych rozmów do końca życia w jednym związku. Nie wiem skąd im się to bierze? Z “Przyjaciółki”, z opisów profilu Tindera? Z Netflixa? Gdy wie się o sobie wszystko i zna każdy pogląd, o czym tu gadać?! Patrzyłem na nich uspokojony. Oto ikona stażu małżeńskiego bez pseudoromantycznej nadbudowy. Trwają pogodzeni i nie ma o co walczyć, przekonani, że milczenie stało się niezbędnym tombakiem rutyny, bezpiecznie zastępującym każde złoto związku. Presja rozmowy przy obiedzie, gdy już się przemieliło wszystkie sprawy, wyraźnie gdzieś odleciała. Można już tylko zadawać to na pokutę: “porozmawiaj z małżonkiem przy niedzielnym posiłku przez cztery niedziele”. Tymczasem wiadomo, że lepiej się nie odzywać, bo ona zaraz wyskoczy, że piwnicy nie sprzątnął, choć prosi drugi miesiąc. Lato się kończy, a poręczy na balkonie nie wymalował, nie pociągnął lamperii w kuchni i nie wyniósł drabiny, która sterczy odkąd przedpokój pomalowany. A w ogóle to wszyscy jadą do Chorwacji, a ona tu jakąś pizzę je, cieknącą po palcach, łaskawca zgodził się pójść na obiad. Ale i ona nie prowokuje tej ponurości w obliczu bumera. Zaraz jej wyskoczy, że za te pieniądze kupiłaby pierogów w garmażu i jeszcze zostałoby na piwo w Żabce. A tak, nie dość, że musi mineralną pić z cytryną, bo prowadzi, to obcy dzieciur lata za plecami i mordę drze. 

Koleżanka żona rozbiła refleksję pytaniem o wystawę. Pyta czy pójdziemy, bo to jednak jej ulubiona Olga Boznańska. Temat powraca. Nie chcę się wykręcać, ale mówię, że idea tej wystawy ociera się o kpinę. To miasto powinno stać sztuką, a udaje wystawę z braku pomysłów albo kasy. Przenosi część zbiorów z Muzeum Narodowego na Toruńskiej do własnego oddziału w Oliwie i kreuje wydarzenie: wystawę malarstwa polskiego przełomu XIX i XX wieku. Nie mam nic do Boznańskiej, bo lubię i Weissa, Axentowicza mogę obejrzeć, Malczewskiego oczywiście też, tylko po co robić wydarzenie z czegoś, co jest wietrzeniem zatęchłych dzieł? Bo trzeba wypełnić Pałac Opatów? Dla snobizmu i uspokojenia sumienia, że się propaguje kulturę? Na przekór barbarzyńcom z dżungli czapeczek z daszkiem? Równie dobrze mogę pouczestniczyć w wirtualnej wystawie dowolnego twórcy w sieci. Może nawet z większym pożytkiem, bo nie będą kręcić się przed nosem producenci miliona selfie. 

Słuchałem argumentów koleżanki żony, gdy kelner przenosił dwie filiżanki espresso i niewielkie kieliszki wody do stolika inspirującej mnie pary. Postawił, uśmiechnął się i podszedł do nas zabierając talerze. Ledwie mu podziękowałem, gdy zobaczyłem ich dwoje spijających gęstą kawę z mini porcelany. Odwróciłem się do okna, za którym drobny i wychudzony niemiłosiernie lis biegł chodnikiem, wzbudzając sensację wśród przechodniów. Zatrzymywali się i stawali pokazując zwierzę palcem. Rudzielec nic sobie z tego nie robił, przeszedł spokojnie jezdnię i zniknął między blokami. Wróciłem wzrokiem do sąsiadów i zobaczyłem ich serdecznie roześmianych. Wreszcie patrzyli na siebie szczerze rozbawieni, jakby usłyszeli dobry kawał. Oniemiałem i szukałem wokół pretekstu tej erupcji radości, która wylała się ognistym potokiem na zasępione dotąd twarze. Nic nie wskazywało powodu radości, zupełnie jak przedtem smutku. Po chwili przesunęli puste filiżanki na środek stolika i kobieta niespokojnie rozejrzała się wokół, jakby chciała zrobić coś nielicującego z wiekiem i godnością. W tym czasie mężczyzna zaśmiewał się pochylając mocno głowę, aż się zaczerwienił. Wreszcie uniósł w jej kierunku kieliszek z wodą. Kobieta zbliżyła do niego swój i nie przerywając śmiechu stukali się nimi, aż woda spłynęła na zewnątrz po ściankach. Wychylili toast poważniejąc na chwilę, po czym pokręcili głowami i wstali niemal jednocześnie i tylko ona pukała się w czoło, zaśmiewając się do łez.
Print Friendly and PDF