czwartek, 4 grudnia 2025

Takie buty

 

Przerwa. Przepraszamy. Zapraszamy ponownie za 10 minut. Wywieszka na drzwiach wpłynęła na zmianę kierunku marszruty. Rok, a może dłużej nas tu nie było. Zabrałem żonę, choć mogłem przyjechać sam. Krótki wypad po przesyłkę z drogerii, ale teraz mam za swoje. Spontaniczny gest kochającego męża, za który trzeba będzie zapłacić znacznie dłuższym tuptaniem za obiektem miłości. Odetchnąłem głęboko. Dola empatycznego faceta ma swoją cenę, zwłaszcza, gdy w ciągu tygodnia trzykrotnie usłyszy prosty komunikat i już wie, że doroczne „nie mam butów” jest wołaniem rozpaczy z ducha „nie myśl, że wyrzucę jedną z piętnastu par w szafie! Najwyżej przestawię na półkę z przydasiami”. 

Za rogiem kolejny mały sklep trzech marek. Wchodzimy i obserwuję gesty żony, z których bezpiecznie dowiem się, czego szukamy. Nie myślę pytać wprost, aż tak nie ryzykuję. Wyjdę na nieczułego troglodytę, ignoranta pozbawionego uczuć i oślizłego gada, który nie zauważa, że od roku paluszek żonci sterczy z przechodzonego zamszaka. Wszak tylko nadmiar pracy chroni stan jej zaniedbania przed interwencją ulicznego patrolu pomocy społecznej. Tymczasem w jej dłoni eleganckie mokasyny, potem kozaczek, dalej gładzi welur cholewki jeszcze dłuższego kozaczka, ogląda zgrabne oficerki, pociera dłonią kowbojki, pod światło przegląda sztyblety i już wiem: wizja godzinnego pobytu w galerii mocno trąca naiwnością, z której nigdy już nie wyrosnę. Przymykam oczy i nie chcę widzieć dotykania torebek na półce, których cena budzi tęsknotę do tygodniowego pobytu w Karkonoszach dla dwojga i to w hotelu z sauną i spa. 

Minuty uleciały bezpowrotnie, wracamy do salonu dedykowanego intencji tej wyprawy. Miła filigranowa dziewczynka przeprasza raz jeszcze, że odbiliśmy się dwa razy od drzwi i już jest gotowa uchylić nieba jedynej o tej porze klientce. Na szczęście dla siebie samej nie zdążyła zapytać, czego konkretnie szukamy. Po drodze od drzwi do lady małżonka zagarnia kozaczki i pani już szuka rozmiaru. W międzyczasie zamszowe kowbojki koloru brąz próbują uszczęśliwić średniej wielkości stopę naszego małżeństwa. Jeszcze pięta nie zagnieździła się w bucie, gdy wzrok kobiety życia sięga po dłuższy kozaczek ze stolika za moimi plecami. I to już wystarczy, żebym poszedł w kierunku drogerii i pobrał numerek klienta do odbioru darmowej przesyłki. 

Zerkam na zegarek, zostałem obsłużony w siedem minut, łącznie z oczekiwaniem w kolejce. Pomyśleć tylko: gdybym nie proponował żonie sezonowych zakupów, za chwilę miałbym za sobą szlaban mijany bez opłaty. Tymczasem licznik już nie bije, on napieprza w amoku prosto w słabiznę mojej cierpliwości. O nie! Nie dam się zmaltretować terrorowi kowbojek w kolorze czekolady deserowej. Idę do innej drogerii, oczywiście nie mam tam nic do kupienia! Pogapię się na wody toaletowe, powącham, zaciągnę coś pomiędzy pachą maczo a powabem cheruba w rurkach! Może mają tu moją ulubioną? Tę, co pachnie kadzidłem z sutanny po sumie, choć od dawna nie ma jej w innych sklepach. Nie mają i tu. Ale są w promocji karmy dla kota, może jest jakiś smaczek dla naszego futra? Stoją tylko te, z których wylizuje sosik i głodny zagląda w oczy, jęcząc z pretensją Roszpunki, której warkocz obcięli przy samym welonie. Oglądam zapachy do toalety, przylepiane do muszli kwiatki, ciągle te same. I morski, co pachnie rozpuszczalnikiem nitro na pierwszy strzał nosa. Czuję podejrzliwy wzrok na sobie. Wychodzę zanim ochroniarz przeszuka mi kieszenie. Przez szybę obuwniczego widzę filigranową dziewczynkę i jej pąsowe już w biegu policzki. Ruchy Browna w przestrzeni wypełnionej niezdecydowaniem mojej żony, to ryzyko zawodowe pracy galerniczki. Żoncia, dziecię PRL-u, miało dawniej prosty wybór między srebrnymi Relaksami z Podhala, a radomskimi Sofiksami z brezentu i waty. Teraz wolny rynek ją przerósł, sztuka wyboru najtrudniejszą ze sztuk, a kupić coś trzeba.

Miłosierdzie wobec biednej konsultantki nakazało powrót do salonu. Próbuję strategii znudzonego męża, wariant cztery. Siadam i patrzę na żonę z pretensją głodnego kota. Ale akt desperacji przesłania czarny zamsz cholewki sięgającej kolana. Bezradnie przenoszę wzrok na wianek butów wokół niej, w którym dawno się pogubiła. „A te mierzyłam już?”. „Tak, nie mam rozmiaru, chyba że czarne, ale nie chciała pani.”. „Te długie były za duże, ale nie miała pani mniejszych?”. „Nie, chyba, że brązowe?”. „Nie, a tamte mają za wysoki obcas. Z tych kowbojek będzie pani miała brązowe?”. „Mówiła pani, że są za jasne, to nie szukałam rozmiaru”. 

Nie zdzierżę tego dłużej. Spuszczam wzrok i próbuję odciąć się od miejsca zniewolenia. Ze szczątków dialogu wnioskuję, że sympatyczna dziewczynka jest jednak Ukrainką. Bardzo dobrze mówi po polsku, nie do rozpoznania. Jednak ma delikatny wschodni zaśpiew i czasem za długo szuka słowa. Podbiega i do mnie, podaje dwa paski papieru spryskane wodą toaletową. Mówi, że to dla mnie, żebym mógł się czymś zająć, zanim pani skończy mierzyć. „Najnowsze zapachy”, uśmiecha się uroczo i z pewną bezradnością. Dziękuję i wychodzę przed salon. 

Rozglądam się, ale znikąd pomocy. Jeźdźcy apokalipsy najwyraźniej zawrócili w przeczuciu przegranej. Innego końca świata nie będzie! Ale nie, jest! Nadciąga nadzieja! Z prędkością ruchomych schodów przybywa z odsieczą córcia nasza, dziecię złote! W porę dojechała kolejką z Sopotu do Śródmieścia. Teraz sprawy potoczą się szybciej. Sarkazm mojego „dżejzi” przekona mamusię, że „te butki, to wiesz, jak Dżesika w drodze do akademii paznokcia”. „A te co? Pomoc społeczna z Simsów jesteś?”. „Takie? Moherowy kapelusz jeszcze kup i gorzkie żale można odprawić”. „Weź przestań, takie to rasowa katechetka przed emeryturą”. „Podobają ci się? Naprawdę? Przecież te cienkie szmatki zaraz się przetrą, nie za takie pieniądze!”. „Te mogą być, te też, weź obie pary i jedziemy do domu, tylko przymierz spokojnie, żeby nie było w domu, że cisną”. 

I już zakwestionowane chodaki znikają w kartonach szybciej niż z nich wyskakiwały. Po nich cichobiegi brązowe wracają na zaplecze, wprawnie pakowane przez Irinę, Nadię czy Roksanę spragnioną ciszy, a chaos sztuk branych pod uwagę zmienia się w przestrzenny ład bez obuwia. Teraz dziecię porywa mnie do pobliskiego Pepco z zamiarem zakupienia cekinów czarnych albo czerwonych, żeby dać mamusi czas na płatność. Nie myślę pytać mojego wybawcy, po co jej cekiny w środku nocy. Jutrzenka swobody wkrótce zajaśnieje takim blaskiem, że przyćmi ból opłaty parkingowej.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Print Friendly and PDF