W zasadzie resztę kwestii estetycznych można przemilczeć, gdyby nie… no właśnie. Jedyne, co mnie w tym filmie zachwyciło, to pomieszana perspektywa dramatu ofiary. "Zachwyt", to może niestosowne słowo w zestawieniu z medialnym szumem wokół tematu domowej przemocy, zwłaszcza, gdy rzecz nie dotyczy patologii, a rozgrywa się wśród fanów Ikei, układowych policjantów i kombinatorów z kręgów władzy, mimo wszystko słowo oddaje istotę sprawy. Zatem fabuła rwana, nielinearna, pogubienie widza pomiędzy realnym a wyobrażonym, chronologia zdarzeń zawodzi, przeszłość i teraźniejszość bohaterki ulegają zatarciu, a widz rozbija uwagę między manipulacją a faktem. Taki chwyt artystyczny świetnie oddaje chaos i stany depresyjne zagnieżdżone w głowie ofiary. Jej stopniowe odrywanie od realności przez ból, niewyobrażalne cierpienie, poniżenie oraz brak perspektyw i recepty na skuteczne wyjście z matni wciska odbiorcę w fotel. Tu oddaję pełny ukłon reżyserowi, zespołowi tworzącemu Dom dobry, a przede wszystkim odtwórczyni głównej roli kobiecej, świetnej Agacie Turkot.
Film, jako dziedzina sztuki, pozwala na bezpieczne wejście w każdy rodzaj dramatu jednostkowego i społecznego z dystansem, bez poczucia winy wobec krzywdzonych kobiet, którym się nie pomogło, przemilczało rozgrywające się w pobliżu piekiełko, przekierowało uwagę dla świętego spokoju, byle się nie mieszać. Chyba nie tylko z tego powodu mamy do czynienia z pochodem terapeutycznym widzów do kin. Chcę wierzyć, że także z powodu formy artystycznej. Czytam dziś w sieci, jak wielką karierę robi nowe dzieło autora Róży. W niecałe dwa tygodnie milion i dwieście tysięcy osób obejrzało najnowszą produkcję Wojciecha Smarzowskiego, nie czekając, aż pojawi się w streamingu. Choć pewnie bardzo wielu odkłada ten moment i liczy cierpliwie dni, z wiarą, że produkt będzie lżej strawny na małym ekranie i z możliwością dzielenia przemocowego tortu na zjadliwe kawałki. W chwili przesytu czy słabości zawsze można zastopować. Pójść po melisę w ulubionym kubeczku i wrócić przed ekran za dwa dni.
Tymczasem rzeczywistość nieco zaskrzeczała i znaczna część widzów wprowadziła do recepcji dzieła nową kategorię estetyczną: medialny hejt wobec odtwórcy głównej roli męskiej - Tomasza Schuchardta. Wcale nie z powodu wątpliwego talentu ani arbitralnej decyzji o jakości kreacji postaci Grzesia Nowaka. Przekonała ich dosłowność gry pana Tomasza i uznali, że z hejtem jest mu nadto do twarzy. Aktor na własnej skórze przekonuje się, że mistrzostwo w zawodzie ma swój rewers i nie zawsze popłaca w społeczeństwie, którego spora część nosi głowę tylko po to, żeby do szyi nie napadało. Zdumiony zderzeniem z betonowym widzem Schuchardt wyznaje: Myślałem, że ludzie jednak wiedzą, że istnieje coś takiego jak film i jak rola. Okazuje się, że kategoria „ludzie”¸ to zbyt pojemne uogólnienie. Gdyby wszyscy „ludzie” w tym kraju odróżniali kreacje od życia, prawdopodobnie telewizja Republika straciłaby widzów. Okazałoby się, że Ziemia jednak okrągła jest, a hurma kołczów szczęśliwego życia musiałaby zasilić szeregi operatorów dźwigu wieżowego albo koparki w ramach przekwalifikowania.
W poszukiwaniu tekstów wskazujących na zdziwienie i zaskoczenie aktora reakcją widzów, trafiałem na liczne komentarze ilustrujące poziom umysłowy społeczeństwa, w którym przyszło nam toczyć swoją kulkę. Budująca lektura wypowiedzi oburzonych przekonała, że polaryzacja ma aspekty pozytywne. Ale trafiłem też na głos zdystansowanego sceptyka, który przypomniał, że w latach 80. ubiegłego stulecia miały miejsce zbiórki pieniędzy na zakup wolności serialowej niewolnicy Isaury w celu wyrwania jej z rąk podłego Leoncia. I w tej materii historia niczego nie uczy jak widać, i to co najmniej od czasów Sienkiewicza, gdy czytelnicy Ogniem i mieczem dawali na mszę za duszę poczciwego Longinusa Podbipięty herbu Zerwipludry (jak mawiał opój Zagłoba, równie poczciwy co fikcyjny bohater Trylogii).
Czy to jest jakieś pocieszenie? Szczególnie, gdy przeleciała ćwierć kolejnego stulecia, a znaczna część rodaków przyjmuje wszelkie informacje czy obrazy w skali jeden do jednego? Według badań PISA i OECD 70% Polaków ma kłopot ze zrozumieniem tego, co czyta, wyskoczył mi nagłówek z 2022r. Czego zatem można się spodziewać w podejściu do form wypowiedzi - innych niż tekst - w których użyto kreacji bohatera, alegorii, metafory, groteski, czy choćby dystansu ironicznego?
Przed kilkunastoma laty, gdy publikowałem teksty blogowe na platformie Onetu, często zdarzało się, że redakcja umieszczała wybrane na stronie głównej. Portal manipulował jednak każdym prezentowanym wpisem dosyć podle, nadając mu tytuł inny niż oryginalny. Oczywiście taki, który zapewni klikalność, nawet jeśli nadany tytuł nie miał nic wspólnego z treścią wpisu. W efekcie czytałem dziesiątki i setki tak dalece absurdalnych komentarzy, głównie hejterskich, że traciłem poczucie pewności autorstwa własnych, prostych przecież felietonów. Czego zatem oczekiwać od odbiorców spektaklu, filmu, czytelnika powieści, opowiadania, rzeczy szeroko prezentowanych? Nie tylko pozostają dla większości odbiorców zerojedynkowe, gorzej, że służą wszelkiej maści manipulatorom żerującym na ciemnocie ludu, któremu edukacja wstrętna teraz i zawsze i na wieki wieków. Kino Smarzowskiego jest akurat na tyle łopatologiczne i masowe, że pięknie odzwierciedla stan umysłu statystycznego widza znad Wisły, pozostającego w znacznej przewadze liczebnej wobec wykształciucha.
Niewykluczone, że procent ludzi myślących jest stały w każdej populacji i wynosi około dziesięciu. Jeśli króluje bezmyślność, a prostactwo umysłowe zdaje się głośniej krzyczeć, zawdzięczamy to zapewne powszechnemu dostępowi do sieci, która ujawnia każdego dnia, ilu idiotów biedna i wyczerpana Ziemia nosi. Póki co współczuję panu Tomaszowi, że płaci taką cenę za swój aktorski profesjonalizm, a pan Smarzowski może być z siebie dumny, bo choć pominięty na festiwalu w Gdyni, przekonał lud siłą rażenia najnowszego dzieła aż nadto, kto jest godny napiętnowania i dlaczego aktor.




Brak komentarzy:
Prześlij komentarz