A zaczęło się niewinnie. Szukałem w katalogu książki, bo odkąd w domu zabrakło miejsca na półkach, ratuje mnie Biblioteka Wojewódzka, ulubiona jadłodajnia pożeracza druku. Proszę mi tu nie podpowiadać, że e-booki nie potrzebują półek! Wszak obecny tu dziaders wyczuwa opór materii w przechodzeniu na wszelkie e…. zwłaszcza, że przez znaczną część dnia łzawi przyspawany do służbowego monitora. Szukałem książki wydanej w latach 80. minionego wieku, nieprzerobionej na plamki czytnika. Ale co z tą biblioteką? No tak. Posiada w mieście blisko dwadzieścia filii, zatem nie powinno być problemu ze znalezieniem klasyki myśli. Tymczasem nowości wypychają z półek starości i nie byłoby w tym nic złego, gdyby... no właśnie. Klasyka nie odnowiono w obecnym stuleciu, więc spoczywa w jednym egzemplarzu, gdzieś w filii pod falowcem albo idzie na przemiał, czyniąc miejsce nowościom. I byłoby to całkiem szlachetne, gdyby nie fakt, że oddaje miejsce jarmarcznej jednorazówce z przygodami takiego czy innego profilera, mordercy, złodzieja czy inspektora, którego czytelnik puszcza w niepamięć, sięgając po nowszego bandytę z komisarzem w tle, w dodatku dostępnego w streamingu i to pod postacią audiobooka. I na to miejsce przysługuje oczywiście w kilkunastu filiach. Jaki czytelnik, taka misja. I tak produkcja masowa zalewa filie, wypierając klasykę, panie Paradoks. No ale o czym ja tu, skoro i telewizja kiedyś była publiczna, dziś misję puściła ściekiem propagandy, by szczycić się szczuciem. A to już nie paradoks, to zwyczajna polityka, czyli cztery metry mułu poniżej dna.
Zejdźmy z oczekiwań ducha na ziemię. Ciągle jest środa, godzina bliżej osiemnastej, odkrywam światło w lodówce. Zagarniam zarobioną rodzinę do samochodu, jedziemy do lokalnej Biedronki, żeby każdy wybrał co lubi. Pełna demokracja bez pisania listy zakupów. A tam? Całkiem podobnie jak w naszej lodówce. I tylko światło nad wejściem od pół roku niesie światu SOS nerwowej świetlówki, zupełnie po nic. Regały na warzywa wyczyszczone do drutu, puste kartony przewalają się po resztkach nabiału, z owoców zostały borówki w uszkodzonym plastiku. Mokra folia odciska cień po bananach i generalnie jeszcze śledź w marynacie przyjacielem. Dalej szczerzą drzazgę kosze po pieczywie.
„Jakaś nowa fala pandemii? Tsunami majówki? Ale to już?” – Żona patrzy na mnie z niedowierzaniem. „Może likwidują chrząszcza na skutek inflacji?” – Sugeruję nieśmiało. „Spoko, pewnie limity na ilość zdjęli”, śmieje się dziecię. Nam nie do śmiechu, więc połowica nie zdzierży napięcia, zaczepia sprzedawczynię na mięsie i dopytuje, czy aby ich nie zamkną na dobre.
- Spokojnie, rano zakupy się robi. Trzeba było zobaczyć ten „armagiedon” do południa. - Odpowiada z uśmiechem „Magda W czym mogę pomóc”. - Kto o tej porze zakupy robi?
- Ten, co od rana pracuje na wasz „armagiedon”. - Odpowie małżonka niepocieszona i skieruje mnie okiem ku wyjściu. Odwieczny paradoks, kto w tym kraju pracuje na tych, co hurmą czyszczą półki do południa? No i kolejna stonka nas czeka, pomyślałem.
Zerknął łapczywie, gdy wysiadłem z kabiny. I już wiedziałem, przyczepi się jak rzep. Zanim zamknąłem drzwi, jego przekrwiony wzrok, lepko przylgnął do mojej wczorajszej koszulki i już jej nie opuścił. Jak nic wyskoczy o złotówkę, a zapamiętał, samochód i niewykluczone, że niezadowolenie z tytułu odmowy opisze drutem na karoserii. Obracałem w kieszeni magiczną monetę do wózka, ale on wyrysował uśmiech na przepitym obliczu:
- Mogę zamienić z panem słówko? Nie będę ściemniał, szczerze, jak facet z facetem. Nie chcę żadnych pieniędzy. Chleję drugi dzień i zaraz zdechnę jak się czegoś nie napiję. Możesz mi kupić piwko, kolego? Wiem, kto jak kto, ale ty mnie zrozumiesz. Chociaż jedno.
Zbił mnie z tropu. Nie miałem na to odpowiedzi, więc jak durny zapytałem, czy jakieś konkretnie? No i ostrzegłem, że te zakupy potrwają, więc tak zaraz nie wyjdę. Zapewnił, że poczeka. I teraz nie wiem, czym ujął mnie bardziej: szczerością czy tym, że wziął mnie za swojego? Przecież nie tykam alkoholu czwarty rok. Covid zostawił taki skutek uboczny, wstręt do alkoholu. Dziś rano przy goleniu nie widziałem w lustrze fana napojów wyskokowych. Zatem? Prorok czy kolejny paradoks?
Dawno wypadłem z obiegu, nawet nie wiedziałem, że w chrząszczu taki wybór browaru, którego cena szybowała wysoko ponad stanem mojej niewiedzy. Pamiętałem, że najbardziej lubiłem reklamy Żubra, więc zdjąłem z półki króla puszczy, gdy ewangeliczny głos przemówił ze środka: „… spragnionego napoić, bez przesady”. No dobra, nie będę oszczędzał na cudzym nieszczęściu, pomyślałem i przekonałem żonę do zakupu drugiej butelki. I tylko gdzieś z przodu czaszki zakołatała myśl: „a jeśli już sobie poszedł? Będziesz Samarytaninem w poszukiwaniu osiedlowego menela? W nieznanym terenie, bez znajomości topografii koczowisk osiedlowej awangardy?”.
Rodzinka zagubiona w obcym dyskoncie postarała się aż nadto, żeby zakupów nie kończyć zbyt wcześnie. Dodatkowo na długo utknęliśmy przy kasach samoobsługowych. Nasza nie wyczuła cynamonu i trzeba było wołać wsparcie personelu. Tymczasem okazało się, że wszystkie kasy mają blokadę i odsiecz nie nadciąga. W końcu oburzona "Danka W czym mogę pomóc" podbiegła z okrzykiem: "No co?! Dwie jesteśmy na sklepie. Wszystkie młode poszły na zwolnienie, żeby sobie majówkę przedłużyć!". Święto paradoksu trwało tak długo, że przy spiętych wózkach nie było nawet wspomnienia po sponiewieranym bliźnim. Spojrzałem na butelki i przypomniałem sobie, że przed laty za spożycie piwa z browarów korporacyjnych płaciłem ostrą biegunką. I naraz przed oczyma duszy stanął mi wójt Kozioł z serialu „Ranczo”, wypowiadający z uśmiechem złotą maksymę: „Każdy dobry uczynek spotka zasłużona kara”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz