Memy z przebierańcami różnej maści, przyłączającymi się do procesji Bożego Ciała. Fotografie ołtarzy, zbudowanych pod sugestywnymi reklamami. To już coroczna czerwcowa codzienność w internecie. Warto zadać sobie pytanie, na ile świętowanie Bożego Ciała jest (wciąż jeszcze) wyrazem wiary ludu Bożego, a na ile (już jedynie) folklorem. Bo gdyby miało stać się pustym obrzędem, lepiej gdyby w ogóle zniknęło.
Początek tekstu opublikowanego w “Tygodniku Powszechnym” wyświetlił mi się w powiadomieniu godzinę przed wejściem do Biedronki. I już wiedziałem, dlaczego ilość aut na parkingu, tarasujących wąski przejazd, uniemożliwia znalezienie wolnej dziurki na czas zakupu mleka i pomidorów. Dlaczego każe zmierzyć się w sklepie z burzą konsumpcji. “I co się dziwisz?! Środa! Chwila przed eksplozją czerwcówki”, zdawały się krzyczeć puste rzędy barierek, znaczące tor po wózkach zakupowych. I rzeczywiście wewnątrz przejść ciężko, co chwila zderzenia mini pojazdów, niby na autodromie wesołego miasteczka. Apokalipsa napełniania dobrem wszelakim trwała w najlepsze, głównie dobrem grillowym: podpałką, kiełbasą i węglem, a wszystko przykryte aluminium wyrżniętym w kształt tacki do pieczenia. No i nieodłączne napoje na czas świętowania, rozciągniętego na dni całe cztery, wolne od wzrostu PKB.
Dziś znaczna część wiernych spod znaku narodu zakorzenionego w patriarchacie, Bogu i Honorze, która daje wyraz przekonaniu, że vox populi to zawsze vox dei i nie będzie Niemiec pluł nam w twarz, daje upust zmianie trendu obrzędowości. Rzadko myśli puszczać córki do sypania kwiatków, żony do targania tasiemki feretronu i nie stawia jednodniowych ołtarzyków na trawniku pod balkonem, ani nie chwyci drążka baldachimu nad proboszczem z monstrancją. Bo jakoś tak nie pasuje, żeby po osiedlu, z pobożnym śpiewem, deptać psie kupy i wirować między milionem samochodów, pucując wyjściowym garniakiem cudze błotniki. Za to pasuje cieszyć brzuch wolnością od etatu i pakuje chętniej browar z promocji “dziesięć plus dziesięć gratis”, a z obawy, że malizną trąci, dzwoni do szwagra, żeby też wziął u siebie coś na apkę i bez żalu, bo się nie zmarnuje.
Druga połowa narodu smaganego polaryzacją, w znakomitej swej części oburzona na pazerność klechy, zniesmaczona purpuratami kryjącymi pedofila w Kościele, a na wszelkich marszach świecąca pięcioma gwiazdkami tablic informujących o zamiarze wobec głównego adresata protestu, dziś mocuje rowery na dachu wypasionej furki z leasingu. I tu żona, wyswobodzona spod buta ciemnoty ludu i władzy kleru, nie pójdzie z pięknie haftowanym sercem Jezusa na poduszce. Nie ususzy kwiatków córci do koszyczka, raczej pomyka z walizkami i koszem wiktuałów do bagażnika i zaraz odjadą w znanym sobie kierunku, umilającym wolne aż cztery dni. Dresik, pagaje, rajbany i byle dalej od zgiełku młotków stukających w ramy osiedlowej konstrukcji ołtarza. Czekają agroturystyki, hotele SPA, baseny z masażem i zielone ścieżki rowerowe. Świat stoi pełnym otworem, z alternatywą tanich linii w tle. Książka, wino, sałatka i znów po majówce miła sercu czerwcówka, z dala od boleśnie powtarzanej codzienności i pszenno-buraczanej polskości.
Tak się jakoś plecie, że zmiany mentalne wycinają z języka zasoby tkwiące w nienaruszalnych zdałoby się powiedzeniach. Oto jedyny dzień w roku, gdy stróż mógłby odwalić się jak w Boże Ciało odchodzi do lamusa bez pożegnania. Stróża zastąpił administrator, ochroniarz, gospodarz domu, a jego świąteczne odzienie zjadły mole, bo i naftalina straciła magiczną moc rażenia, wyparta przez lawendę i jej pokrewne środki. Krawatka wyblakła w wiecznym węzełku na wieszaku, a kaszkiet całkiem oklapł i dziś wygląda gorzej niż kapelutek legendarnego Kargula. Dziś kandydat na odwalonego stróża wskakuje w laczki, sprany t-shirt i bermudy, kroi karkówkę i niesie kaszankę na gorący ruszt, mając w pobliżu jeziorko, rzeczkę, strumyczek, a niechby i zadymiony kawałek miejskiego parku, gdzie da się rozstawić palenisko, kilka leżaków i dwa głośniki wielkości klatek na spore króliki, żeby ostatecznie wyrugować śpiew kosa i zięby.
W sumie nic w tym złego, każdy żyje jak umie i odpoczywa jak potrafi, w końcu jest czas wolności, choćby w tym najbardziej podstawowym wymiarze. Nawet, jeśli coraz częściej wolność jednych realizowana jest kosztem drugich, z którymi bliźni nie myśli się liczyć. Nikt jednak nie odmawia sensu i słuszności procesjom Bożego Ciała, które stanowią swoiście rozumiane wyznanie wiary i kroczą ulicami całego kraju mimo wszystko. Święto ciągle ma się nieźle, a media mają czym wypełnić serwisy dnia. I pewnie szybko tradycja, choćby szczątkowa, nie zaniknie, aczkolwiek samo Boże Ciało zdaje się być jedynie pretekstem do zupełnie czegoś innego.
I może właśnie słowo PRETEKST jest tu kluczowe, bo w naszym czasie zdaje się być najważniejsze, co widać chyba najwyraźniej w podejściu do dni ustawowo wolnych. Wszyscy wiemy, że mają one związek z konkretnym świętem, choć nie bardzo już potrafimy zdefiniować czym ono jest, co obchodzimy i po co? Z roku na rok powód świętowania coraz bardziej blaknie. Liczy się możliwość urwania kilku dni wolnych, tym ważniejsza, że daje jednakowe prawo wszystkim, niezależnie od wielkości pracodawcy, formy prawnej jego działalności, rodzaju, szefa prostaka czy właściciela traktującego pracownika jak pańszczyźnianego chłopa. Wolne święto przysługuje każdemu, niezależnie od posiadanego wymiaru urlopu, który dodatkowo rozszerza. Bardzo chętnie kombinujemy styczniówki, majówki, czerwcówki, sierpniówki, listopadówki nawet dwie, choćby kosztem konfliktu albo niesmaku starć z tymi, co pozostaną w pracy w dni robocze pomiędzy. Co tam niesnaski, gdy jest szansa nie zrywać się o świcie, pogrillować, wykupić alkohol razem ze zniczami, porozbijać się autem po pijaku albo pod wpływem, w ramach czilery narodowego świętowania.
Ilekroć uczestniczę w małej apokalipsie kolejek przed długim weekendem nachodzi mnie taka myśl: czy kiedyś uwolnimy się od swoistej hipokryzji poszczególnych świąt-pretekstów? Czy przyjdzie taki moment, gdy przestaniemy mówić o święcie pracy, flagi, konstytucji, Bożego Ciała, Wielkanocy, a zwyczajnie pójdziemy we wszystkie “miesiącówki”, wspaniałomyślnie, tolerancyjnie i pluralistycznie darowane narodowi pod pretekstem ulżenia przepracowaniu i niemiłosiernemu utyraniu Polaka. I tak każdy będzie miał oznaczony w kalendarzu powód nadmiaru wolnych dni, a spędzi ten czas jak chce, ale językowo i medialnie będzie z pewnością uczciwiej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz