wtorek, 15 marca 2016

Homar w sosie onirycznym

    Kiedy David (Colin Farrel) musi zdecydować w jakie zwierzę chce być zamieniony, mówi bez wahania: Lobster, stąd tytuł tego filmu. Zaraz potem słyszy, że dziwny to pomysł, bowiem ludzie, którzy nie znajdą sobie pary w ciągu kilkudziesięciu dni, najczęściej chcą zostać psem lub kotem, dlaczego zatem on zamierza być skorupiakiem? David uzasadnia to zaskakująco szybko: homar długo żyje, ma błękitną krew, arystokratyczną, a poza tym zachowuje zdolności rozrodcze do końca życia. Po co mężczyźnie takie atrybuty w świecie pozbawionym nadziei na spełnienie? Tego się nie dowiemy, choć do końca będziemy kroczyć za nim po labiryncie absurdalnych powinności i przymusów.

Yorgos Lanthimos, wprowadza widza w metaforyczny i groteskowy świat. Recenzenci chcą koniecznie widzieć tu świat bliżej nieokreślonej przyszłości, ale to rzecz dyskusyjna, skoro scenografia, stroje bohaterów, wyposażenie wnętrz, całkowicie odpowiadają naszym czasom. Hotel, na który zostają skazani ludzie nieużyteczni społecznie, też wydaje się całkiem realny. Grozę może budzić ukryty przed widzem pokój transformacji, w którym nieszczęśnicy staną niżej w hierarchii stworzeń, jeśli nie uda im się znaleźć pary w przewidzianym terminie.

W hotelu panują żelazne zasady. Mieszkańcy pozbawieni są rzeczy prywatnych, muszą jasno wybrać orientację seksualną, nie wolno im być biseksualnymi. Otrzymują wszystko, co niezbędne do życia, także garderobę oraz zabawy przy muzyce i inne formy rekreacji, służące zbliżeniom. Mieszkańcy mają też broń na strzałki usypiające, zawieszoną w centralnym miejscu pokoju. Przymusowo uczestniczą w polowaniach na singli rebeliantów, którzy skryli się w pobliskim lesie, by pielęgnować w podziemiu, skrajny jak się okazuje, indywidualizm. Nagrodą za ustrzelenie singla jest przedłużenie o jeden dzień hotelowego czasu na znalezienie pary i tym samym ocalenie nadziei na dalsze pozostawanie człowiekiem. Im więcej trafień, tym dłuższy czas poszukiwań. Ta zależność skutecznie przymusza myśliwych.

    Bardziej jednak niż streszczanie czy recenzowanie najnowszego dzieła autora „Kła”, interesuje mnie dyskurs, jaki reżyser wprowadza lawirując pomiędzy udziwnionymi scenami. Gdy widz porusza się wraz z Davidem po nieco klaustrofobicznej rzeczywistości, spotykają go absurdy rodem z  rzeczywistości totalitarnej. Pensjonariusze traktowani są tu nie tyle jak więźniowie, co raczej jak ubezwłasnowolnieni albo upośledzeni. Widz również może poczuć się jak niepełnosprawny umysłowo, gdy kobiecy głos z offu opowiada to, co ten widzi na ekranie. David odczuje to samo już pierwszego wieczoru, gdy przykuto mu jedną rękę do paska, by pojął jak trudno żyć bez pary rąk podczas podstawowych czynnościach dnia. Publicznie dokonana egzekucja (przypalanie dłoni pensjonariusza w tosterze, jako kara za onanizm) ma przypominać o konieczności dokonania jedynie słusznego wyboru życia w związku. Groteskowa agitacja w postaci scenek, odgrywanych mechanicznie przez personel, do bólu uświadamia jak bardzo pojedynczy człowiek skazany jest na porażkę. Karykaturalność przekazu stanowi o bezdusznym dyktacie, który z pewnością nie zachęca do autentycznego budowania relacji, każe raczej myśleć o uwolnieniu się za wszelką cenę z tego domu wariatów.

    Ucieczka wiedzie jednak tylko w drugą skrajność. Przeciwwagą przymusu posiadania partnera, jest inny przymus, realizowany w lesie pełnym rebeliantów i zwierząt bez pary. Tu zbuntowani bezwzględnie ulegają dyktatowi indywidualizmu. A co z człowiekiem i wolnością? Z jego wolą obdarowania uczuciem w sposób naturalny? Co z samostanowieniem i potrzebą podejmowania ryzyka wyboru na własny rachunek? Odpowiedź pozostawiam tym, którzy postanowią zanurzyć się w tej wersji świata.

    W obrazie Lanthimosa ludzie są jak marionetki wyprane z woli działania, funkcjonują w dziwnym letargu, zdominowani przez irracjonalny nakaz. Poruszają się jak zahipnotyzowani, sprowadzeni do określonej cechy charakterystycznej. Trudno nie zauważyć, że to jednak kobiety są tu silniejsze, a przynajmniej one pełnią rolę dominujące. Kierowniczka ośrodka, Samotna liderka indywidualistów, Nieczuła kobieta, wymuszają swoimi postawami uległość przedstawicieli obojga płci. Jeśli mężczyzn coś motywuje do działania w narzuconej formule, to tylko instynktowny strach przed zamianą w zwierzę, nawet jeśli obecna forma egzystencji daleka jest od spełnienia w podmiotowości. Nie wiem, czy ten szczegół ma znaczenie, ale w obsadzie filmu obok nazwisk aktorów umieszczono cechy postaci, zamiast imion bohaterów: Sepleniący mężczyzna, Kobieta z krwotokiem z nosa, Ojciec samotnej liderki, Kobieta z ciastkami, Krótkowzroczna kobieta, Kulejący mężczyzna. Dlaczego ich imiona, podobnie jak dotychczasowe życie filmowych postaci i dramaty, które ich tu przywiodły, są aż tak pozbawione znaczenia? Oto mają nową szansę. Teraz są tylko bezwolną grupą jednostek do urobienia podług naddanego sensu. W zasadzie nie pada tu jednak żadna podpowiedź, jakiej wyższej idei ma służyć trwanie w parze, skoro nawet o prokreacji nie ma mowy. Można pójść na skróty, uznać, że metafora twórców prowadzi do ukazania skutków konfrontacji, że przeciwstawiono skrajną prawicową ideologię skrajnie liberalnej, a tarcie między dwiema siłami czyni bohaterów ludźmi bez właściwości, jeśli nie przyłączą się do żadnej ze stron. Tymczasem nawet liderzy są tu podejrzani w swojej autentyczności, bo toczy ich rak lękowego udawania przekonań, co zostaje w filmie świetnie obnażone.

Świat w filmie „Lobster” jawi się jednocześnie jako groteskowy i bezwzględny, w jakiś sposób oniryczny. Gorzki humor graniczy tu z okrucieństwem, cynizm z delikatnością rodzącego się uczucia, skazanego na zagładę. Z pewnością nie jest to arcydzieło, ale pozostawia w widzu pewien rodzaj egzystencjalnego niepokoju, zrodzonego z towarzyszenia wykastrowanej podmiotowości. Ten niepokój przypomina też, że w każdej formie życia społecznego jesteśmy formowani pod wymiar, pod kontur oczekiwań grupy. Klasa w szkole, zespól w pracy, koledzy w biurze, na uczelni, wspólnota w kościele, funpage, partia polityczna, forum, każdy rodzaj zbiorowości przycina podmiotowość do przewidzianej ramki. Przypomnienie o tym, to jeden z głównych atutów tego obrazu.

    Film ma swoje dłużyzny, bywa męczący, ale mimo mielizn fascynuje oryginalnością fabuły. Wyraźnie wyłamuje się z określonych konwencji i nie daje się przyciąć do żadnego wymiaru gatunkowego i za to także chwała reżyserowi. Tego oczekujemy od kina artystycznego, które nie jest li tylko zmaganiem z formą i estetyką. Widziałem różne określenia: sf, thriller, dramat, film psychologiczny, czarna komedia, niekonwencjonalne love story, jednak żadne z nich nie oddaje w pełni charakteru opowieści Lanthimosa, której z pewnością warto oddać dwie godziny życia, choćby po to, by uciec rutynie i wyrwać się ze schematów myślowych.

3 komentarze:

  1. Super napisane! Uważam że masz niezwykły dar nie tylko przyciągania czytelnika ale również umiejętność pisania w taki sposób że zanim nie zobaczy się ostatniej kropki nie chce się kończyć czytania. Film wydaje się trudny, niecodzienny i może właśnie dlatego warto go obejrzeć.

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo ciekawa recenzja i chętnie poświęcę te dwie godziny na ten film, by potem zamienić się w...

    OdpowiedzUsuń

Print Friendly and PDF