Maj, ten piękny czas, gdy stukotem kijków zagłuszam przedwieczorny śpiew leśnych ptaków. Na szczęście dźwięk metalowych końcówek o kamienie nie przeszkadza na wpół oswojonym jeleniom, nie płoszy jakoś szczególnie saren, co najwyżej przegoni zdezorientowanego dzika z krzaków. Nic jednak nie przeszkodzi słuchaniu ptaków, które towarzyszą polifonią głosów, dlatego nie ryzykuję zmiany drogi. Szczególnie w poniedziałki, gdy lokalsi, zmęczeni weekendowym wędrowaniem z czworonogiem i rodziną, odpuszczają górzyste ścieżki.
Z uśmiechem na ustach, wywołanym widokiem soczystej zieleni, szczerząc zęby do konwalii, drobnych kwiatków pieprzycy i kryjących główki zawilców i tym razem cieszyłem się życiem, szczególnie po zwycięstwie nad misiem w sobie, którego z takim trudem odkleiłem od wyrka i książki. Właśnie wspiąłem się po serpentynie ścieżki na szczyt kolejnej górki, gdy dostrzegłem na środku traktu niebieski samochód z napisami na drzwiach i z wyłączonym silnikiem. Tutaj? Teraz? Pod zakaz wjazdu? Przy takim ryzyku pożaru i po osiemnastej? Bilety do lasu sprzedaje? Panierowaną brukiew przywiózł zającu? Szerokim łukiem ominąłem pojazd, uznając, że wiosna najwyraźniej zbudziła chuć człowieczą. Skoro tydzień temu mijałem na ścieżkach świeże opakowania po prezerwatywach, niewykluczone, że i dziś kolejna fantazja przyniosła tu fanów Tindera i żaden szlaban im niestraszny. O pożar namiętności tu idzie bardziej niż lasu, uśmiechnąłem się do uspokajającej myśli.
Zdziwienie dało o sobie znać po raz drugi, gdy po przejściu dwóch kilometrów natknąłem się ponownie na to samo auto, zaparkowane w zupełnie innym miejscu i też na leśnej ścieżce. Tym razem nie mogłem ominąć pojazdu szerszym łukiem, nie było innej drogi, a zbieranie lokalnych kleszczy dalece wykroczyło poza zakres potrzeb ruchowych. Nie pozostało nic innego jak zmierzyć się z przeznaczeniem. Wziąłem głębszy oddech, gotowy na powtórkę z historii. Prawie uwierzyłem, że i mnie przydarzy się spotkanie z UFO. Zaproszenie do środka, przybysze w czarnych kombinezonach i kapturkach, pomiary tu i tam, całkiem jak mieszkańcowi Emilcina w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Widać raz na sto lat sprawdzają, co z naszą ewolucją i wynik akurat ich nie porywa. Ale przybysze dziś bardziej wyrachowani i chwilowo zamienili latający talerz w mało wysublimowany produkt Fiata, jakby ta forma mniej rzucała się w oczy w lesie. Czyżby nadeszła i moja pora na bliskie spotkanie trzeciego stopnia?
Na wszelki wypadek wypiąłem prawy kij z rękawicy, rozważając jak go użyć. Nie byłem pewny, czy lepiej sprawdzi się jako oszczep czy raczej włócznia? W użyciu ostrego narzędzia, niegodnie z jego przeznaczeniem, wprawy co prawda nie mam. Aluminium też raczej tandetne, bo z promocji. Pozostało liczyć na gen piastowskiego woja, drzemiący w rejonach nieodkrytych albo zwyczajnie: na instynkt połączony z atawizmem. A jakby jeden kij zawiódł, drugiego użyję w innym charakterze. Budując wątpliwą motywację, sznurowałem do przodu napinając pierś, wciągając bojler nad gumką dresu, ile się da, choć treningu za mało, żeby wyodrębnić kaloryfer. Efekt taki sobie. Posturą nie zyskałem przewagi psychologicznej, ale i tym razem samochód stał opuszczony i milczący, a zza budy nie wyskoczył nawet pan w płaszczu, by spod rozwianej poły zademonstrować obnażonego stefana. Cisza wokół, jak po śmierci ostatniego ekologa, a przecież jakoś pojazd zmieniał miejsce i to trafnie! Wyłącznie po linii mojej stałej trasy, choć tyle rozstajów miał wokół. Całkiem niewykluczone, że w celu ostatecznego obrzydzenia mojej integracji z naturą, tylko po cholerę? Może to kolejny bezdomny właśnie próbował hojnie obdarować pojazdem, widząc że dygam po lesie o suchym kiju jak pomylony?
Z uporem godnym lepszej sprawy trzymałem się dalej stałego szlaku, gdy krokomierz zadrżał po raz piąty, sygnalizując zaliczenie kolejnego kilometra. Za blisko mety, żeby skracać drogę i oszukiwać dystans. Teraz było łatwiej, schodziłem w dół, kije niosły mnie same, od czasu do czasu przypominały o sobie, boleśnie wpadając pod nogę na nierównościach i korzeniach. Zostało do pokonania ostatnie wzgórze po łuku. Tu minąłem spacerowicza z psem, ale obaj nie zwrócili na mnie najmniejszej uwagi, o niczym nie chcieli powiadomić, przed niczym ostrzec, zatem nie działo się nic szczególnego. Wyrównałem oddech, posłałem uśmiech przylaszczce chowającej kwiatek, gdy za zakrętem znowu go znalazłem.
To samo niebieskie jeździdło i nadal na środku duktu. Nagle otworzyła się klapka pamięci. Należę do pokolenia, które karmiono legendą czarnej wołgi, krążącej po mieście, by porywać dzieci i ściągać z nich krew. Figielek pamięci sprowadził suchość gardła, szczególnie dotkliwą, bo tym razem drzwi pojazdu drgnęły skrzypiąc. Zbliżyłem się na dwadzieścia kroków, a od strony kierowcy wysiadł facet w bojówkach moro i ruszył w moją stronę. Czyżbym zasłużył na wyrok mafii? A już miałem przestać czytać kryminały! Oto żywy dowód, że siadają na psychę! Nim do końca skarciłem wyobraźnię, gość wydobył z kieszeni telefon i niósł go przed sobą demonstracyjnie, przemawiając: Panie, nie widział pan gdzie tu zdechłego dzika? Kręcę się jak marek po piekle i za cholerę padliny znaleźć nie mogę! Podsunął mi przed oczy ekran ze zdjęciem. Dorodny kawał dzikiej świni leżał pod wielkim bukiem, z uniesionym łbem, całkiem jakby odpoczywał po penetracji osiedlowego śmietnika. Desperat spojrzał prosząco, jakby odgadł moją myśl: Panie, to las jest, tu wszystkie drzewa takie same, jak ja mam go szukać? Idzie taki jeden z drugim spacerowicz niedzielny, taka jego mać, dzika znajdzie, powiadomi, ale już nie przekaże, gdzie konkretnie. A mnie każą szukać mądrale z centrali! Panie! Co ja sęp jakiś jestem, że na kilometry padlinę wyczuję? Kiedy on pewnie jeszcze nie zaśmiardł dobrze! Nie widział pan aby gdzie? Wzruszyłem ramionami w pełni zrozumienia, pokiwałem głową empatycznie, dodałem coś, że bez pinezki na mapie, to raczej marne szanse ze znalezieniem zwłok. Gość zapytał mnie jeszcze o aktualną lokalizację i kierunek do najbliższej asfaltowej drogi. Najwyraźniej zamyślił zakończyć wyprawę całkiem na tarczy, pogodzony z ostateczną klęską. Wsiadał do kabiny, wybierając numer w telefonie, i już miotał przekleństwa, których szczątki dobiegały moich uszu. Po chwili niebieski fiat znikał w tunelu świeżej zieleni, całkiem już oswojony.
No nie widziałem dzika, nic nie poradzę, nie dziś, ale ciężar z serca spadł, nie powiem. Literacka wyobraźnia mimo to nie ustępowała: było mu powiedzieć, żeby po krążących krukach szukał. Uśmiechnąłem się do niewybrednego żartu ironicznej towarzyszki życiowego niespełnienia. Jakież było moje zdziwienie, gdy po przejściu kolejnych kilkuset metrów usłyszałem krakanie nad głową. Ponad koronami drzew krążyły dwa kruki. Natura bywa jednak przewrotna, pomyślałem i na wszelki wypadek spojrzałem w dół. Pod nimi była duża gromada drzew iglastych i żadnych buków w pobliżu. Kruki najwyraźniej miały się bardziej ku sobie z powodu wiosny niż pomoru świń.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz